MUZYKO(B)LOGowe podsumowanie wakacji 2012 roku

Ubiegłoroczne wakacje podsumowałem na blogu specjalnym wpisem, w którym przede wszystkim wyliczyłem i krótko opisałem utwory i albumy dzielnie dotrzymujące mi towarzystwa w tamtym okresie. Nie inaczej będzie w tym roku. Pozwólcie, że posłużę się podobnym schematem.

 

Albumowa ekstraklasa

O ile letnią porą chętnie sięgamy po wesołe melodie, tak w moim przypadku tradycją powoli staje się, że album długogrający, którego słucham podczas wakacji najczęściej (hit sezonu?), z muzyką lekką i pogodną niewiele ma wspólnego. Bijąc się w piersi, przyznaję, że przez lipiec i sierpień całych albumów przesłuchałem – jak na mnie – niezbyt wiele, co oznacza, że jesienią będę musiał nadrabiać zaległości, coby nie zostać całkiem w tyle. Pojawił się jednakże pewien tytuł, na który czekałem z niecierpliwością aż do drugiej połowy sierpnia, a za to wyczekiwanie zostałem hojnie wynagrodzony. Myślę o zrecenzowanym na blogu przed kilkoma dniami krążku „Devotion” Jessie Ware. Tylu pięknych emocji i doznań nie dostarczył mi podczas wakacji 2012 r. żaden inny longplay. Tylko ten zasłużył sobie zatem na to, by wymienić jego nazwę pod hasłem „albumowa ekstraklasa”.

 

Singlowa elita

Sytuacja w kategorii dedykowanej singlom jest podobna do tej sprzed roku. To, że wskazuję w tym kontekście pewne tytuły, nie oznacza, że wszystkie z nich mogą być pewne lokaty w zamykającym rok 2012 singlowym podsumowaniu. Niezbyt wymagający, imprezowy charakter pewnych kawałów w wakacje wyjątkowo mi odpowiadał, uprzyjemniając mi chociażby podróże samochodowe i rowerowe (tych drugich było w tym roku – przyznaję z przykrością – znacznie mniej niż kilkanaście miesięcy wcześniej). W tej kategorii prym wiódł, co zaskakuje także i mnie samego, boysband! Tak się bowiem ciekawie podziało, że puszczone podczas jazdy czymkolwiek „o-o-o-o-o-o”, a więc znak rozpoznawczy hitowego „Chasing the sun” formacji The Wanted, skutkowało przeważnie ochoczym dodaniem gazu (w przypadku samochodu), a w związku z tym zwiększało u mnie poziom adrenaliny. Trochę to dziwne, że piosenka stworzona z myślą o podboju nastoletnich serc podobać się może także tym, którzy mają już za sobą pierwsze ćwierćwiecze na tym niesprawiedliwym świecie. Ale co mi tam. Skoro się spodobało, to należy o tym napisać wprost, co niniejszym czynię – trochę na własne ryzyko (nie wiem wszak, jak na to wyznanie zareagują ci, którzy widzieli we mnie pewnego rodzaju muzyczny drogowskaz)…

Gdyby jednak zmienić kryteria i już nie ograniczać się do piosenek łatwych, mało pociągających pod względem brzmienia i wykonania, wówczas moim wakacyjnym faworytem stałoby się „Wildest moments” wymienianej już w tym tekście Jessie Ware. To, że nie jest to piosenka łatwa, nie oznacza jeszcze, że jej prawidłowy odbiór każdorazowo zależy od jakichś specjalnych cech słuchacza, aczkolwiek na pewno „Wildest moments” wymaga od słuchacza nieco więcej wrażliwości i zasługuje na mniej powierzchowną ocenę niż opisane kilka zdań wyżej „Chasing the sun”.

A oto lista singli (tak, „single” to strategiczne słowo w tym ciągu wyrazów), których w lipcu i sierpniu br. słuchałem nieco częściej niż innych utworów:
(gwiazdką oznaczyłem tytuły, które faktycznie grane były u mnie najczęściej)

*Aaliyah feat. Drake „Enough said” (sama Aaliyah już do nas niestety nie wróci; mimo tego w wakacje otrzymałem od niej muzyczną niespodziankę, o której nawet nie śniłem)

AlunaGeorge „Just a touch” (dlaczego dałem się wkręcić w ten numer, wyjaśniłem tutaj)

Cat Power „Ruin” (lanserskie serwisy muzyczne może i na wyrost zachwalały tę piosenkę, ale na kilka ciepłych słów na pewno sobie zasłużyła)

Cheryl Cole „Call my name” (przy tym kawału Cheryl smutno nie jest mi ani przez moment)

Colour Coding „Hold tight” (oni w tej Australii muszą mieć twardy orzech do zgryzienia, jak próbują wyłonić z tłumu swoich idoli – zdecydowanie jest z czego, a raczej z kogo, wybierać)

Conor Maynard feat. Ne-Yo „Turn around” (ten numer równie dobrze mógłby zaśpiewać ktokolwiek inny niż brytyjska odpowiedź na Justina Biebera; najlepiej, by zrobił to Ne-Yo samodzielnie)

Cub Scouts „Do you hear” (skautem nigdy być nie chciałem, ale przy tym radiowym, skocznym, rytmicznym i energicznym nagraniu zastanawiam się, czy nie powinienem jednak zacząć  żałować, że nigdy wcześniej nie zrodziło się w mej głowie takie pragnienie – miałbym co nucić pod nosem!)

D’banj „Oliver Twist” (afrykańska nuta – jak to mawia młodzież – dedykowana… Rihannie i Beyonce; jednocześnie odpowiedź na „Alors on danse” – przynajmniej w moim odczuciu)

deadmau5 feat. Chris James „The veldt” (trance’owe odprężenie)

Delilah „Inside my love” (ponuro, ale i hipnotyzująco; więcej pisałem tutaj)

Delphic „Good life” (słuchałem, ponieważ podobała mi się płyta „Acolyte” sprzed 2 lat; ale na razie nie uchwyciłem za dobrze idei tego numeru)

Digitalism „Falling” (o piosence pisałem tutaj)

Edyta Górniak „Consequences” (Edzia nie zawsze musi być patetyczna; w tanecznych klimatach również radzi sobie ponadprzeciętnie)

Elton John vs Pnau „Good morning to the night” (pomysł na połączenie sił – więcej niż dobry!; zarażająca energia, jeszcze lepsze brzmienie)

*Elton John vs Pnau „Sad” (jw.; przyjemnie, odprężająco, ale w żadnym razie nie sennie; solidny numer)

Far*East Movement feat. Cover Drive „Turn up the love” (może powinienem był ten numer skojarzyć choćby z mało przeze mnie tolerowanym „Party rock anthem”; wydarzyło się w nim jednak coś takiego, co spowodowało, że akurat w tym przypadku dałem się wkręcić)

Florence + The Machine „Spectrum (say my name) (Calvin Harris remix)” (żebyśmy mieli jasność – ten utwór spodobał mi się już w oryginale; remiks Harrisa uczynił z niego piosenkę podobną do wielu innych tanecznych hitów, ale przecież w tych innych nie śpiewa Florence Welch!)

Frank Ocean „Pyramids” (epickie R&B? czemu nie!; więcej pisałem tutaj)

Friends „Mind control” (fajny basik)

George Michael „White light” (do tańca – jak najbardziej, do różańca – raczej nie, do relaksu – też się nada; wieczorowa pora – najlepsza do słuchania; cieszy mnie ten powrót; więcej pisałem tutaj)

Glassesboys feat. Craig Smart „Move on” (dyskotekowy numer, jakich wiele; ale mnie wpadł w ucho)

*Gold Fields „Treehouse” (co prawda singiel po raz pierwszy wypuszczono 2 lata temu, ale ja trafiłem na niego dopiero teraz, gdy tknięto w niego drugie życie; mógłby być z tego radiowy przebój, gdyby tylko radiowcy zechcieli się „Treehouse” zainteresować)

Gossip „Move in the right direction” (tym razem wyszedł im zaskakująco chwytliwy, radiowy hit – stąd obecność w playlistach RMF FM i Radia ZET)

Gypsy & The Cat „Sorry” (cóż, nie udał im się ten utwór, ale zanim wychodził pamiętny „Gilgamesh” też mi się wydawało, że to muzyka nie dla mnie – aż natrafiłem na singiel „Jona Vark”)

*Haim „Forever” (dziewczyny z ciekawym efektem próbują wypełnić lukę pomiędzy amerykańskim folkowo-rockowym graniem a rytmiką i śpiewaniem spod znaku R&B; więcej napisałem tutaj)

Jess Mills „For my sins” (po „Pixelated people” liczyłem na coś bardziej wyrazistego, ale przecież i tak jest nieźle)

*Jessie Ware „Wildest moments” (doskonała kompozycja – co tu dużo mówić; więcej o jej magii pisałem tutaj)

JJAMZ „Heartbeat” (zamiast pisać wolę posłuchać)

*Joe Bonamassa „Driving towards the daylight” (świetnie podane, amerykańskie, balladowe, blues-rockowe granie)

Justin Bieber feat. Ludacris „All around the world” (wyjątek od zasady, że wymieniam wyłącznie single) (czyżby był to odprysk z sesji nagraniowych, podczas których dopracowano finalne brzmienie takich hitów, jak „Tonight (I’m fuckin’ you)” Iglesiasa, „Till the world ends” Spears czy „Blow” Ke$hy?; Bieber występuje tu bardziej w charakterze performera-marionetki niż świadomego artysty, ale muszę przyznać, że tak imprezowego numeru się po nim nie spodziewałem)

Katie Melua „Moonshine” (ostatnia płyta Katie mnie wynudziła; nie najlepsze wrażenie na chwilę zatarł ten jeden utwór)

Lana Del Rey „National anthem” (może i na dłuższą metę monotonna, ale mnie jej styl w pełni odpowiada)

Lana Del Rey „Summertime sadness” (jw.; więcej pisałem tutaj)

Lemonade „Softkiss” (takiej elektroniki nigdy za wiele)

Man Without Country „Puppets” (jw.)

*Mariah Carey feat. Rick Ross & Meek Mill „Triumphant (get ’em)” (nie był to triumfalny powrót Mariah na listy przebojów, ale do mojej domowej playlisty – jak najbardziej)

Matrix & Futurebound feat. Luke Bingham „All I know” (długo nie mogłem zapamiętać brzmienia tego numeru, stąd pewnie to poczucie, że muszę go co jakiś czas ponownie odpalić)

Mela Koteluk „Melodia ulotna” (jak dobrze, że mamy ostatnio wysyp polskich wokalistek, którym bliżj do Nosowskiej niż Andrzejewicz, tej Andrzejewicz…)

Metric „Youth without youth” (rockowo-syntezatorowe granie z kobietą na wokalu – warto posłuchać)

Michael Mind Project feat. Bobby Anthony & Rozette „Rio de Janeiro” (prosty, imprezowy kawałek w sam raz na wakacje lub karnawał)

Mika feat. Pharrell Williams „Celebrate” (po warszawskim koncercie Miki sprzed 2 lat wiem, że to zdolna bestia; rzadko jednak jego piosenki przypadają mi do gustu; ta również mnie nie zachwyca, ale jest w niej coś fajniejszego niż w większości pozostałych)

MS MR „Hurricane” (klimat zbliżony do tego, który wytwarza w swojej muzyce Delilah)

Nabiha „Never played the bass” (pozytywnej energii nigdy za wiele)

Natalia Lubrano „Zapomnę cię” (bardzo klimatycznie, sensualnie i stylowo)

NERVO „You’re gonna love again” (masywne brzmienie odpowiednie na klubowe parkiety)

*Nicki Minaj „Pound the alarm” (Nicki zrobiła mi psikusa; zamiast, jak to ma w zwyczaju, poirytować mnie swoim kolejnym singlem tym razem – z niewiadomych przyczyn – trochę mnie nim zaraziła; ale ten powracający jak bumerang, siermiężny motyw można by nieco złagodzić)

Nina Sky „Heartbeat” (myślałem, że po „Move ya body”, którego elementy słyszę do dzisiaj na imprezach przy dziesiątkach innych miksowanych przez DJ-a piosenek, dziewczyny tworzące Nina Sky całkowicie mnie już do siebie zniechęciły; tymczasem światło dzienne ujrzał singiel, dzięki któremu zacząłem je w końcu troszeczkę lubić)

*Ola Bieńkowska „Diggin'” (stylowy, zadziornie zaśpiewany, świetnie brzmiący kawałek z pogranicza muzyki pop, jazz i soul, utrzymany w stylistyce retro – i do tego z rodzimego podwórka; więcej pisałem tutaj)

*Panama „Magic” (trudno wprawdzie wyciągać wnioski na podstawie jednej przesłuchanej piosenki, ale wygląda na to, że pojawił się ktoś, kto ma szansę wstrzelić się gdzieś pomiędzy Cut Copy i Friendly Fires; Kordian, będę Ci wdzięczny za podrzucenie tego kawałka przez kolejną dekadę)

*Redlight „Lost in your love” (przy tym numerze chętnie bym się pobawił na jakiejś imprezie; żeby tylko ktoś mi go chociaż raz puścił)

Ronan Keating „Fires” (nie należę do grona fanów Ronana Keatinga; z drugiej strony nic do kolesia nie mam; co więcej, po tej piosence będę mu bardziej przychylny)

Rustie feat. AlunaGeorge „After light” (moje zainteresowanie duetem AlunaGeorge przeniosło się także na Rustiego, który tą damsko-męską formacją, lubującą się w R&B, również – jak widać – jest mocno zaabsorbowany)

*Sabina Jeszka „Good times” (aż miło posłuchać o poranku tak pogodnego utworu; więcej pisałem tutaj)

Savoir Adore „Dreamers” (nie jest to tak zupełnie nowe nagranie, ale słuchać go zacząłem dopiero gdzieś przed wakacjami, a numer to zaiste wyśmienity)

Sean Paul feat. DJ Ammo „Touch the sky” (kolejny kandydat do pogibania się na imprezie)

Skubas „Linoskoczek” (ludzie z Kayaxu znowu mieli nosa; mimo pewnych – jeśli dobrze słyszę – szantowych inspiracji, co z miejsca powinno mnie od tego nagrania odrzucić, czuję się nim zaintrygowany)

The Killers „Runaways” (jako że to The Killers, należało słuchać)

The Maccabees „Ayla” (to jeden z najmocniejszych punktów w tym zestawie)

The Sol „Say hello” (piosenka w Szwecji znana jest już od 2011 r., do nas jednak trafiła dopiero teraz; słychać, że wykonywana i przeznaczona jest dla pogodnych ludzi)

*The Sound Of Arrows „Conquest” (synth, 80s, Jean Michel Jarre, rozmach – to moje pierwsze skojarzenia; zachęcające skojarzenia)

*The Wanted „Chasing the sun” („o-o-o-o-o-o!”)

Twin Shadow „Five seconds” (a niektórzy twierdzą, że na jego nowej płycie nie dzieje się nic wartego uwagi…)

Two Door Cinema Club „Sleep alone” (nie jest już tak przebojowo, jak w „Something good can work” czy „Undercover martyn”, ale TDCC mają styl, do którego mam potrzebę co jakiś czas powracać; dobrze, że i oni wrócili!)

Uniqplan „This makes sense” (posłuchałem za sugestią serwisu machina.pl; syntezatorowe granie z kraju nad Wisłą – to już brzmi obiecująco; warto posłuchać)

Washed Out „A dedication” (Washed Out nadal promuje swój debiutancki longplay, a to – co udowadniałem w podsumowaniu roku 2011 – rewelacyjny album)

*WZRD „Teleport 2 me, Jamie” (Kid Cudi w nowej odsłonie; płyta „WZRD” generalnie jest dziwna, ale jest w tym jakiś zamysł, który najbardziej czytelny jest dla mnie właśnie w tej piosence).

Wyróżnienie: Gusttavo Lima „Balada (tchê tcherere tchê tchê)” – tylko jemu udało się ostatnio pohamować moją senność podczas jazdy samochodem… 🙂

 

Singlowe faux pas

Wakacje nie mogły się obyć bez utworów, których obecność  w mediach była dla mnie niemałym utrapieniem. Liderami na tym polu byli w tym roku:

Carly Rae Jepsen „Call me maybe” (jeżeli moja rówieśniczka zachowuje się i śpiewa piosenki, jakby chodziła do klasy z Justinem Bieberem, wiedz, że coś się dzieje!)

Enej „Skrzydlate ręce” (może czas pomyśleć o podboju któregoś z krajów byłego ZSRR; ja miałbym wtedy odrobinę wytchnienia)

Flo Rida „Whistle” (po tym, jak jeden doszedł do tego, że z gwizdania można skroić przebój, tak teraz nie można się opędzić od piosenek opartych na pogwizdywaniu; tej piosenki od razu nie polubiłem i nic się w tej kwestii z pewnością nie zmieni; zresztą, jak to wygląda: pogwizdujący mięśniak?)

Jula „Nie zatrzymasz mnie” (nie rozumiem, na czym polega fenomen tej dziewczyny; a już na pewno tej piosenki…)

Loka „Prawdziwe powietrze” (mogłem nie polubić? mogłem; i nie polubiłem)

Łukasz Zagrobelny „U mnie maj” (miałem nadzieję, że z końcem maja piosenka Zagrobelnego trafi do archiwum; okazało się jednak, że musiałem ją ścierpieć jeszcze w czerwcu i lipcu)

P!nk „Blow me (one last kiss)” (na starcie jest naprawdę obiecująco i bardzo przebojowo; ale P!nk chwilę później zaczyna się wydzierać i męczyć nie tylko siebie i swoje gardło, ale przede wszystkim mnie)

Pitbull „Back in time” (ten niemrawy motyw uchodzący za najlepszy element ostatniego przeboju Pitbulla mnie do tego nagrania zraził najbardziej)

Rafał Brzozowski „Tak blisko” (kolejny kandydat na profesjonalnego „gwizdajłę”)

Robert M feat. Jai Matt „Kiss the sky” (Robert M ma na koncie kilka przebojów – żaden nie był jednak tak niechwytliwy, jak ten ostatni; poza tym ta piosenka ma naprawdę denerwujący refren)

Sam And The Womp „Bom bom” (tak kretyńskiego „numeru jeden” Brytyjczycy nie mieli już od dawna)

Simple Plan feat. Sean Paul „Summer paradise” (słuchając tej piosenki, nie jestem w raju – nawet przez ułamek sekundy)

Tacabro „Tacata” (piosenka śmiga po klubowych dancefloorach już mniej więcej od pół roku; tymczasem nadal jest to mój typ na katastrofę sezonu)

WTF! „Da bop” (z tym kawałkiem jeszcze się nie osłuchałem, ale lepiej, żebym tego nie robił).

A Wy z jakimi piosenkami będziecie kojarzyć minione bezpowrotnie wakacje roku 2012?