Co nowego w muzyce: single 1/2012

Od pewnego czasu większość miejsca na blogu poświęcam muzyce, którą w pierwszej kolejności powinniśmy utożsamiać z rokiem minionym. Tymczasem zimą do obiegu trafiło wiele ciekawych singlowych propozycji (co prawda część z nich znajdziecie na długogrających albumach wydanych w roku poprzednim, ale ja mam tu na myśli wyłącznie te z nich, które status singla uzyskały dopiero teraz).

O tych nagraniach, do których szczególnie się w ostatnich tygodniach przywiązałem, w stosownym czasie wspominałem już na facebookowym (i jednocześnie twitterowym) profilu bloga. Chciałbym jednak, by pozostał po nich ślad w odpowiedniejszym miejscu (a zatem na blogu), bo przecież z Facebooka i Twittera jako bloger korzystam nie po to, by nie musieć za często blogować, ale dlatego, by na bieżąco uzupełniać treści zamieszczane na blogu bądź sygnalizować tematy, których nie ma potrzeby na nim rozwijać. Natomiast wszystko, co najważniejsze, powinno pojawiać się także – a właściwie przede wszystkim – tutaj. Kilka nowszych nagrań, na temat których miałem i nadal mam coś do powiedzenia, już sobie podaruję (np. „Give me all your luvin'” wiadomo kogo). Ale z niektórych nie mogę zrezygnować (nawet jeżeli na Facebooku pisałem o nich już dawno temu). Stąd wziął się mój dzisiejszy wpis.

  • Will Young „Losing myself”

Album Willa Younga wczoraj zasilił moją domową kolekcją. Na polską premierę „Echoes” musiałem poczekać kilka miesięcy (w Wielkiej Brytanii krążek wyszedł w połowie sierpnia ub. roku, w Polsce dopiero końcem stycznia br.), ale wiem, że było warto odczekać swoje, ponieważ album z każdym odsłuchaniem zapewnia mi coraz więcej miłych doznań. Po 2 superprzyjemnych, niebanalnych singlach („Jealousy” i „Come on”) Will Young i jego wytwórnia wypuszczają trzeci, jeszcze solidniejszy – „Losing myself”. Ten czterominutowy numer daje mi więcej wytchnienia niż godzinny album typu „muzyka relaksacyjna”.

Warto odnotować, że wydaniem rzeczonego singla 33-letni Brytyjczyk uczcił dziesiątą rocznicę swojego pamiętnego zwycięstwa w pierwszej na świecie edycji formatu znanego w Polsce pod nazwą „Idol” (a był to brytyjski „Pop Idol”). I chociaż wtedy zupełnie nie rozumiałem takiego werdyktu telewidzów (ckliwość i maniera Willa mało mnie przekonywały), dzisiaj cieszę się, że to właśnie jemu dane było rozpocząć profesjonalną karierę muzyczną (o jego konkurentach słuch dawno zaginął). A Young swoją szansę wykorzystał lepiej niż można było przypuszczać. Mimo że przez 9 pierwszych lat jego kariera nie przyniosła zbyt wielu imponujących produkcji (warto docenić singiel „Your game” i kolaborację z Groove Armadą w „History”), rok 2011 okazał się dla muzyka przełomowy. „Echoes” dowiodło, że muzyka pop w dobie topornego electro house’u spod znaku Davida Guetty nadal ma się świetnie – trzeba tylko włożyć więcej wysiłku w poszukiwanie tego, co przebojowe i wartościowe zarazem. „Losing myself” jest tego jaskrawym przykładem. Abym zestaw singli promujących to wydawnictwo uznał za mój wymarzony, w roli czwartego singla widziałbym utwór „Good things”. Gdy sprawy przyjmą taki obrót, Will Young stanie się – jak sądzę – jedną z kluczowych postaci mojego rankingu singli za rok 2012 (tak jakby ten aktualny nie był już dla niego wyjątkowo owocny).

Klimatem „Losing myself” koresponduje ze „Starlight” Sophie Ellis-Bextor, a to jeden z najlepszych komplementów, jakie przychodzą mi w tej chwili do głowy. Rześko brzmiący pop podszyty subtelną elektroniką – to lubię (zwłaszcza, że obecnie trend jest dokładnie odwrotny – patrz: „Party rock anthem”, „Rain over me” czy „Papi”). Nowy singiel nie zabija masywnym bitem, lecz zamiast tego skutecznie oczyszcza (przynajmniej mój) umysł i zaraża swoją nieco tajemniczą aurą. A ową tajemnicę pogłębia jeszcze specyficzny teledysk, którego premiera miała miejsce 13 lutego br. Dziwny to wszak obrazek, ale na pewno intrygujący, a to kolejny atut produktu opatrzonego nazwą „Losing myself”.

(posłuchaj)

fot. jedno ze zdjęć promujących album: Will Young „Echoes” (last.fm)

  • Niki And The Dove „DJ, ease my mind”

Przed rokiem na 5. miejscu dorocznej „akcji” pod kryptonimem „BBC Sound Of” uplasowała się niejaka Clare Maguire. Jakie to miało dla mnie konsekwencje, zobaczcie tutaj albo tu. Tym razem na tej samej pozycji spotykamy projekt Niki And The Dove. Jak łatwo dostrzec, nazwę skonstruowano na podobnej zasadzie, co Florence + The Machine czy Marina & The Diamonds albo Gypsy & The Cat oraz Foster & The People (a tak pierwotnie mieli nazywać się twórcy „Pumped up kicks”). Nie jest to jednak kolejna wyspiarska, amerykańska, ani nawet australijska formacja. Pod wspomniana nazwą kryje się dwójka zdolnych Szwedów: Gustaf i wokalistka Malin. Wydawania ich muzyki podjęła się wytwórnia Sub Pop, a zorientowani wiedzą, że to nie byle jaka marka. Wystarczy powiązać z nią takich artystów, jak Fleet Foxes, Foals, Beach House, a przede wszystkim Washed Out. Pierwotna wersja singlowego „DJ, ease my mind” ujrzała światło dzienne jeszcze w 2010 r., jednak uznano, że należy ją nieco zmodyfikować – by to właśnie ta piosenka stanowiła zapowiedź planowanego na maj br. krążka „Instinct”.

W tym nagraniu nie brak skandynawskiego chłodu – przeszywającego i złowieszczego. „DJ, ease my mind” brzmi podniośle, antemicznie, a „sprawcami” tego stanu rzeczy są przede wszystkim: wybijany na bębnach, marszowy podkład, oziębła elektronika i „rozdmuchany” wokal (trudno mi jednak wytłumaczyć, jak powinniście to „rozdmuchanie” rozumieć). Jest w tym wszystkim jakieś szaleństwo, pewien miszmasz, jakby wszystko burzył porywisty wiatr. Z drugiej jednak strony podczas słuchania tego nagrania towarzyszy mi poczucie, że ten nieład ostatecznie tworzy spójną całość a wszystko znajduje się tu na swoim miejscu.

Gdy nie będziemy się zanadto ograniczać, regulując przycisk „volume”, poczujemy w tym nagraniu fascynującą głębię i zaczniemy go słuchać z zapartym tchem – nawet jeżeli wcześniej byliśmy trochę nim znudzeni. Ten swoisty trójwymiar powoduje, że „DJ, ease my mind” przeradza się w kilkuminutowy spektakl – w myślach zaczyna się bowiem projekcja sekwencji scen osadzonych w skutej lodem i przysypanej śniegiem krainie, a cała akcja toczy się pod osłoną gwieździstej nocy (i wcale nie potrzebujemy oficjalnego teledysku, by w głowie „nakręcić” własny; ja widzę go w opisany sposób). Jeżeli jednak nagle ściszę głos (co odradzam), te wszystkie doznania powoli znikają… W tym przypadku głośnie słuchanie to zatem konieczność!

Cóż, tego zespołu nie można w tym roku stracić z pola widzenia. Mam nadzieję, że na długogrającym debiucie Niki And The Dove zaprezentują nam całą paletę swoich możliwości i zarażą nas swoją wizjonerską (jak się wydaje) muzyką.

(posłuchaj)

fot. Niki And The Dove (subpop.com)

  • Firefox AK „Color the trees”

Firefox AK, alter ego Andrei Kellerman (wspomaganej przez męża Rasmusa Kellermana aka Tiger Lou), to muzyczny projekt, który garściami czerpie z dominującej dziś muzyki elektronicznej. Na krążku „Color the trees” pojawia się jednak element, który wyróżnia go na tle tysięcy wydawnictw utrzymanych w podobnym klimacie. Melancholia. Tej u Firefox AK jest nadzwyczaj dużo, dzięki czemu muzyka państwa Kellerman wystrzega się bezduszności. A tytułowe „Color the trees” doskonale oddaje to, o czym piszę.

Mimo że Andrea jest wokalistką, której nie stać na zapierające dech w piersiach wokalizy, potrafi swój głos prowadzić z taką gracją, by słuchacz dał się zwieść jej dziewczęcej barwie. W singlowym „Color the trees” ta wyczuwalna w jej głosiku delikatność zaprezentowała została na tyle finezyjnie, że mnie szybko przy tym nagraniu mięknie serce. Jest w tej prostej kompozycji coś pięknego i ujmującego, na skutek czego jeszcze długo po ściągnięciu słuchawek z uszu czuję ciepło na sercu. Singiel „Boom boom boom” wymagał ode mnie większego samozaparcia. W przypadku „Color the trees” moje przywiązanie zrodziło się znacznie szybciej i bez żadnego wysiłku. Z wielką radością usłyszałbym to nagranie w radiu (jak na razie gra je jeleniogórskie Muzyczne Radio). Doczekam się?

(posłuchaj)

fot. okładka albumu: Firefox AK „Color the trees”, z którego pochodzi singiel „Color the trees” (music.is-amazing.com)

  • Jess Mills „Pixelated people”

To tytuł, o którym na Facebooku (spośród objętej tym wpisem czwórki) dałem Wam znać najwcześniej. Jess Mills kojarzę dzięki stacji BBC Radio 1, która jej muzycznym dokonaniom poświęca więcej miejsca niż np. ostatnim nagraniom nieporównywalnie popularniejszej Britney Spears. O ile bojkot piosenek Spears trochę mnie dziwi, zwłaszcza jeżeli będziemy mieli na uwadze fakt, iż BBC intensywnie promuje każde nagranie Katy Perry, JLS czy One Direction, tak obecność piosenek Jess Mills w playliście brytyjskiej rozgłośni zaskoczeniem być już nie powinna. BBC Radio 1 chętnie lansuje gwiazdy z pogranicza mainstreamu i muzyki bardziej niszowej. Panna Mills wprawdzie nie nagrywa muzyki, którą nazwałbym alternatywną, ale przynajmniej na razie funkcjonuje ona jako artystka kierującą swoją „ofertę” do wszystkich tych, których słuchanie na okrągło nagrań okupujących obecnie czołowe pozycje list przebojów zwyczajnie nudzi.

Brytyjka od pewnego czasu obraca się w dubstepowych kręgach, co ma przełożenie na jej muzykę. Wydane w ubiegłym roku single „Vultures”, „Live for what I’d die for” oraz kolaboracja z Breakage w „Fighting for” (#34 w UK) nie uczyniły z niej jeszcze gwiazdy sceny dance, ale na pewno dały jej rozpoznawalność w niektórych środowiskach i przygotowały grunt pod planowany na ten rok debiutancki longplay. Każdy z tych kawałków niesie ze sobą dużą dawkę nieźle wyprodukowanej elektroniki. No właśnie… „niesie” – to słowo idealnie oddaje charakter muzyki Jess Mills. I chociaż jeden z czytelników bloga, gdy w styczniu zamieściłem na Facebooku link do teledysku „Pixelated people”, uznał, że ten numer nie niesie już tak jak „Vultures”, ja uważam, że niesie kapitalnie, a przy tym drzemie w nim większy (niż w „Vultures”) potencjał, by stać się przebojem. Niestety potencjał to zbyt mało, gdy „leży” promocja, stąd też z trudnością póki co przychodzi znalezienie w sieci jakichś informacji i opinii na temat „Pixelated people”. Tutaj jednak wyłania się jedna z najważniejszych funkcji blogów muzycznych, których autorzy sami podejmują się misji wyłapywania takich atrakcyjnych produkcji i informowania świata o ich „sprawcach”, co niniejszym czynię.

Zapamiętajcie tę panią. Jess Mills. Ja w nią wierzę. A jej singiel „Pixelated people” to pierwszy singiel opatrzony datą „2012” (jeżeli nie będziemy się sugerować datą wypuszczenia teledysku – tj. koniec grudnia 2011), który na swoim profilu na Last.fm dodałem do ulubionych. Ja się uzależniłem. A Wy nie mielibyście ochoty mi w tym potowarzyszyć?

Dodam jeszcze, że ten numer przywołuje na myśl niektóre godne uwagi taneczne pozycje z lat 90. zeszłego stulecia. Macie jakieś propozycje tytułów?

(posłuchaj)

fot. okładka singla: Jess Mills „Pixelated people” (mydubstep.net)

Ciąg dalszy nastąpi… A w nim m.in. „Chociaż raz” Izy Lach, „Red face” Lucy Rose i „Happiness” Sama Sparro.