Co nowego w muzyce: single 6/2012

  • Jodie Harsh x Melanie C „Set you free”

W połowie maja Melanie C wypuściła EP-kę, co jest ostatnio mile widzianą praktyką – stosowaną już nie tylko przez debiutantów, DJ-ów i przedstawicieli sceny indie. W gruncie rzeczy Melanie C, która przecież od dłuższego czasu jest kowalem swego losu (3 jej ostatnie solowe albumy zostały wydane nakładem założonej przez nią wytwórni Red Girl Records), również można by uznać za niezależnego artystę…

W skład EP-ki „The night” wchodzą 3 kawałki, a prym wśród nich wiedzie singiel „Set you free”. Jego estetyka ma (delikatnie mówiąc) niewiele wspólnego z tym, do czego przyzwyczaiła nas była Spicetka. Melanie najwyraźniej nie chce być gwiazdą, która nie idzie z duchem czasu, toteż zapatrzona w scenę dubstepową postanowiła nieco poeksperymentować z tym gatunkiem. Niemniej jako że tworzenie takiej muzyki wymaga od artysty odpowiedniego warsztatu, którego (niegdyś) popularna Mel C – jak sądzę – nie posiada, numer „Set you free” nie jest od początku do końca jej dziełem. O tym, iż przy tej piosence maczał palce ktoś inny, świadczy już to, iż w rubryce „wykonawca” podpisywana jest ona w dosyć zagadkowy sposób: „Jodie Harsh x Melanie C”. Jodie Harsh to bynajmniej nie alter ego samej Mel (nie jest to zatem jej odpowiedź na Sashę Fierce Beyonce), lecz pseudonim artystyczny kontrowersyjnego (tak, „-ego”, nie „-ej”) DJ-a i producenta, urodzonego jako Jay Clarke. Świętujący w tym roku 27. urodziny Clarke, zadeklarowany gej, nosi się jak kobieta i – z tego, co widzę – skromne stylizacje nie leżą w jego naturze (sami zobaczcie).

Piosenka „Set you free” wpisuje się w klimat nagrań, które chętnie zapodaje się w klubach muzycznych, i śmiało mogłaby zostać przebojem średniego kalibru w Europie, Australii, Kanadzie czy nawet na amerykańskich dancefloorach. Niestety, podobnie jak w przypadku zeszłorocznego niedoszłego hitu „Think about it” (skomentowanego przeze mnie tutaj), głównym problemem tego singla jest… no właśnie, wykonawca. Wystarczyłoby, żeby Melanie C była Rihanną albo Katy Perry, a miałaby już kilkadziesiąt milionów wyświetleń na YouTube i dobre lokaty na listach sprzedaży. Ale to przecież tylko Melanie C, ta ze Spice Girls, a takich nie wypada dziś promować. Bo ona nie opowiada w prasie o tym, że zrobiła sobie trzynasty tatuaż, nie ścina grzywki z „Billboardem”, nie rozstaje się z partnerem w telewizji śniadaniowej i nie paraduje w staniku i opiętych majtkach w „X Factorze”… Mimo małego zainteresowania jej osobą, a tym bardziej muzyką, ona absolutnie się nie poddaje i to na pewno jej się chwali. Podąża własną drogą, szuka dla siebie własnej przestrzeni na rynku muzycznym, co doceniam. Ja będę zatem tutaj o nią walczył, bo według mnie Melanie C to artystka, od której mogę otrzymać jeszcze niejeden przyzwoity kawałek. A jeśli świat woli słuchać w tym czasie dziecinnej Carly Rae Jepsen i jej infantylnego przeboju, to proszę bardzo – niech słucha…

(posłuchaj)

fot. okładka EP-ki: Jodie Harsh x Melanie C „The night” (blogspot.com)

  • Adam Lambert „Never close our eyes”

Lambert to jeden z niewielu finalistów programu „American Idol”, którym warto przynajmniej od święta zawracać sobie głowę. Należy do garstki „idoli”, o których w Europie mieli prawo słyszeć także ci kompletnie niezainteresowani personalną obsadą 11 edycji popularnego za Oceanem show. I nie sądzę, by główną zasługą tego stanu rzeczy był wyrazisty image wokalisty czy jego powszechnie znana orientacja seksualna. Europę do Lamberta przekonał przede wszystkim odrzucony przez Pink (czy jak kto woli – P!nk) singiel „Whataya want from me”, w którym wokalista nie oszczędzał swojego trudnego do podrobienia głosu.

Właśnie ukazał się drugi album Lamberta, „Trespassing”, promowany przez singiel z liczbą porządkową 2 o tytule „Never close our eyes”. Szukając porównań z debiutanckim longplayem, stylistycznie bliżej tej piosence do singla poprzedzającego („For your entertainment”), jak i wydanego po („If I had you”) wspomnianym „Whataya…”. Jest to bowiem schematycznie zaprojektowany, electropopowy kawałek, przy którym można pohasać na parkiecie, ale i latać ze ścierką po domu. Nie razi, nie imponuje – jednym słowem: bezpieczny. Trudno się jednak dziwić, że do promowania gwiazdy pop wybrano właśnie taki numer. Mam jednak nadzieję, że w nawiązaniu do głośnej współpracy Lamberta z legendarną grupą Queen wytwórnia zdecyduje się wypuścić z „Trespassing” chociaż jeden singiel o mniej oczywistym brzmieniu, w którym Adam pozwala sobie na więcej. A jest to o tyle możliwe, że na tej płycie umieszczono kilka kawałków, przy których świadomie wyjechano poza „bezpieczną strefę”. Te – jak to określono – „przemyślane” momenty doceniono w recenzji „Machiny” (tu).

Cóż, „Never close our eyes” to na pewno był bezpieczny wybór, ale takimi bezpiecznymi wyborami niejedna gwiazda przeszła na przedwczesną emeryturę… Czy tym razem będzie inaczej? Trzymam kciuki, żeby z Adamem los obszedł się łaskawie, bo Lambert to obdarzona unikalnym głosem, zdolna bestia, tyle że mniej drapieżna niż wskazywałaby na to stylizacja. Ale to już zupełnie inna historia.

(posłuchaj)

fot. okładka singla: Adam Lambert „Never close our eyes” (aceshowbiz.com)

  • East 17 „I can’t get you off my mind (crazy)”

Nie, nie mylicie się! Najwięksi konkurenci Take That z czasów, gdy Gary Barlow i Robbie Williams nie mieli ani jednego siwego włosa, biegali po scenie w mało gustownych podkoszulkach i podobali się małym dziewczynkom z brytyjskich wiosek i metropolii, reaktywowali się. Należy sobie jednak postawić pytanie: jaki sens miał powrót bez Briana Harveya, którego wokale, żeby nie powiedzieć, że już sama obecność w kapeli, przesądzały o sukcesie całego projektu?

Tony Mortimer i dwóch figurantów (zawsze postrzegałem ich jako nic więcej niż tło Briana i Tony’ego; nigdy też nie mogłem spamiętać ich imion), nijaka piosenka (chociaż na upartego można się do niej przyzwyczaić – ale nie najlepsza to recenzja) i praktycznie zerowa promocja – to nie miało prawa skończyć się dobrze. I rzeczywiście o tym, że nowy album East 17 ukazał się w kwietniu br., wiedzieli chyba tylko członkowie zespołu, a i co do tego można mieć wątpliwości… Szkoda, bo East 17 to boysband, do którego mam chyba największy sentyment – to jedna z niewielu (a przede wszystkim pierwsza!) chłopięcych/męskich (niepotrzebne skreślić) formacji, którą w swoim czasie lubiłem. Może któregoś dnia sięgnę po cały album „Dark light”, mimo że pierwszy singiel nie zapowiada niczego „zajmującego”, ale póki co zadowolę się garstką starych nagrań, których powstanie miało chyba większy sens a nadto wywołało jakąkolwiek reakcję publiki („It’s alright”, „If you ever”, Thunder”, House of love” – tytułem przykładu).

(posłuchaj)

fot. okładka albumu: East 17 „Dark light” (panowie nie wyglądają na niej zbyt rześko, nie sądzicie?) (musicya.net)

  • Mateusz Krautwurst „Tego nam życzę”

Tak się jakoś porobiło, że długo budząca się do życia polska scena R&B przygasła raptem po kilku latach względnej prosperity. Całkiem co prawda nie umarła, ale artyści, którzy wybili się dzięki temu gatunkowi, mają dziś pod górkę. Tym przychylniej spoglądałem na poczynania Mateusza Krautwursta w dwójkowym programie „The Voice Of Poland” (członek drużyny Kayah). Mateusz na szczęście nie pretendował tam do roli nowego Andrzeja Piasecznego albo Artura Gadowskiego. Nie miał być kolejną gwiazdą polskiego pop-rocka (którą z kolei?!). Walczył, nie zapominając ani na chwilę i nie odcinając się od swoich soulowych korzeni, mimo że nie czyniło to z niego faworyta. Programu nie wygrał, ale swoim wokalem wiele razy potrafił sprawić – chyba nie tylko mnie i Kayah – niemałą przyjemność. Jako jedyny w finałowym odcinku zaprezentował utwór w całości stworzony przez siebie (reszta uczestników korzystała z pomocy jurorów, do czego mieli prawo).

Piosenka „Tego nam życzę”, którą Krautwurst zaprezentował właśnie podczas programu, doczekała się teledysku. Ta balladowa kompozycja na pewno nie znajdzie się w kanonie polskiej muzyki rozrywkowej, ale mimo tego, że nie jest ani zbyt przebojowa, ani wybijająca się z grona nagrań utrzymanych w takiej soulowej stylistyce, stanowi dla mnie kolejny powód, by wsłuchiwać się w ciepły, urokliwy głos Mateusza. Sam chciałbym taki mieć.

(posłuchaj)

fot. Mateusz Krautwurst w programie „The Voice Of Poland” (TVP2) podczas wykonania piosenki „Ostatni” Edyty Bartosiewicz (tvp.pl)

  • RZUTEM NA TAŚMĘ

Kora „Strefa ciszy” – muzycznie odpowiada mi nastrój, jaki udało się w tym nagraniu wytworzyć Korze i jej muzykom, ale rym „Rzeka mi mówi, że mnie nie lubi” właściwie zabija cały urok tego nagrania; „a mogło być tak pięknie”… (jak śpiewała Reni Jusis). (posłuchaj)

Julia Marcell „Echo” – mimo mojego poparcia dla przedstawicielek polskiego ambitnego popu/sceny indie/whatever cudaczny album „June” Julii średnio mi się podobał; za najbardziej wartościowy od samego początku uważałem właśnie ten numer, w którym świetnie wymyślony i bardzo fajnie zmontowany został motyw korespondowania chóru z głosem Julii; tym większa moja radość, że „Echo” doczekało się statusu singla; ktoś jednak czasem w Polsce czuwa nad prawidłową strategią singlową… (posłuchaj)

Rye Rye „Boom boom” – czyli krótka historia o tym, jak z debilnej piosenki („Boom, boom, boom, boom!!” Vengaboys) zrobić niewiele lepszą…; w ograniczonym zakresie bronią się tu jedynie zwrotki, które – dzięki Bogu – nie odwołują się do jednego z największych koszmarów ostatniej dekady XX w. (posłuchaj)

Woodkid „Run boy run” – kawałek z monumentalnym i baśniowym teledyskiem; jest to jednak baśń przedstawiona wyłącznie w mrocznych barwach, ale z takim podkładem muzycznym ta historia nie mogła być zanadto kolorowa; nie jest to pierwsza piosenka, w której wyśpiewywanemu słowu „run” towarzyszy mający charakter dopingowania do startu rytmiczny, wyklaskiwany motyw, ale tutaj wszystko jest bardziej złożone i nowatorskie; dochodzą nowe warstwy, robi się coraz bardziej filmowo, efektownie i podniośle; co tu dużo pisać – imponująca produkcja. (posłuchaj)

Scissor Sisters „Only the horses” – mimo że teledysk to tej piosenka do obiegu trafił ponad miesiąc temu, ja na zabranie się za ten kawałek potrzebowałem więcej czasu; teraz trochę żałuję, że dałem się zwieść jednej nieprzychylnej opinii, bo chociaż Scissor Sisters w „Only the horses” nie brzmią zaskakująco (jak w pokrętnym „Invisible light”) i świeżo, dla mnie jest to pierwszy ich singiel, który po jednym przesłuchaniu miałem ochotę dodać do „ulubionych” na Last.fm; mnie się podoba. (posłuchaj)

Lana Del Rey „Summertime sadness” – po „Born to die” to mój ulubiony kawałek na pierwszej płycie panny Lizzy Grant; żałuję więc, że cała uwaga koncentruję się na 2 innych singlach z tego wydawnictwa: „Video games” (więcej – tu) i „Blue jeans”; a jaka jest ta płyta – tego dowiecie się z zaprzyjaźnionego bloga, którego autor w jednym wpisie zebrał na jej temat wiele ciekawych, niekoniecznie oczywistych uwag. (posłuchaj)

Mrozu „Rollercoaster” – niektórzy strasznie narzekają, że RMF FM postanowiło promować ten numer; ja uważam, że to doniosłe wydarzenie, iż największa rozgłośnia radiowa w Polsce gra polskojęzyczny, w istocie dubstepowy numer!; czyli nie tylko polskim pop-rockiem RMF stoi. (posłuchaj)

Linkin Park „Burn it down” – singlowe kawałki Linkin Park są coraz częściej bliźniaczo do siebie podobne (nawet gwiazdom pokroju U2 w niektórych momentach kariery ten patent również nie był całkiem obcy), ale ten wyjątkowo wpadł mi w ucho; łączy go coś choćby z „Burning in the skies”, które też akurat lubię(nawiasem mówiąc, co oni mają z tym „burn”?). (posłuchaj)

fot. okładka singla: Woodkid „Run boy run” (karlismyunkle.files.wordpress.com)