Co nowego w muzyce: single 8/2012

  • Delilah „Inside my love”

Jakbym miał stworzyć ranking młodych i barwnych solistek, którym w mojej ocenie należy w tym roku poświęcić dużo uwagi, miałby on zapewne tyle miejsc, że do końca wytrwaliby tylko prawdziwi zapaleńcy. Dla mnie to jednak powód do radości. Czekając na długogrające płyty Jessie Ware (więcej) czy Jess Mills (więcej), z przyjemnością wracając do kompozycji z solowego albumu Natalii Lubrano (więcej) albo racząc się retro w wykonaniu zaczynającej wydawać pod swoim nazwiskiem Oli Bieńkowskiej (więcej), mogę sobie zrobić przerwę, słuchając klimatycznych (zdecydowanie nie jest to jednak wakacyjny klimat), sensualnych utworów niejakiej Palomy Stoecker. Paloma przybrała sceniczne imię Delilah (to prawdziwe nie pasowałoby do jej muzyki, choć to nowe również może mylnie sugerować, że mamy do czynienia np. z nową Gaygą) i po sukcesywnym wypuszczaniu ponurych, nienapawających optymizmem (przynajmniej przez wzgląd na ich brzmienie) singli („Go” z samplami z „Ain’t nobody” Rufus & Chaka Khan, „Love you so”, „Breathe” i tego aktualnego) w końcu wydaje cały album. Płyta „From the roots up” trafi do obiegu za kilka dni, a póki co promowana jest singlem „Inside my love”. Tytuł powinien wydać się znajomy osobom będącym za pan brat z twórczością Minnie Riperton. Gdybyście jednak słyszeli ten utwór w radiu, moglibyście z początku nie zwrócić uwagi, że mamy do czynienia z coverem. Z jazzująco-soulowego „Inside my love” Delilah uczyniła odrobinę psychodeliczną, seksowną (!) kompozycję, którą – mimo że artystka nie ma urody Charlize Theron – mogłaby przyciągnąć niejednego przystojniaka.

Mam świadomość, że Delilah w większych dawkach może być dla wielu zbyt dołująca czy po prostu nudna (sam się niebawem przekonam, słuchając jej debiutu, czy zniosę ją w dużej ilości), ale nie można dziewczynie odmówić tego, że udało jej się wykreować swój, coraz pewniej zarysowujący się styl, którym próbuje nas (coraz skuteczniej – mam nadzieję) zarazić. „Inside my love” to dobry wybór na singla i moim zdaniem bardziej wyrazisty numer niż poprzedzające go „Breathe”.

(posłuchaj)

fot. okładka singla: Delilah „Inside my love” (fionagarden.com)

  • Jessie Ware „Wildest moments”

A skoro padło już nazwisko Ware…

W tym cyklu staram się pisać o różnych muzykach, a przez to rzadko wypowiadam się na temat dwóch kolejnych singli jednego wykonawcy. Ale mimo tego, że całkiem niedawno pisałem o poprzednim singlu Jessie („110%” – tu), nie jestem w stanie przemilczeć faktu, że pojawił się następny – i to bijący swojego poprzednika na głowę.

Za sprawą „Wildest moments” Jessie Ware zasłużyła sobie na regularne wychwalanie pod niebiosa przez najbliższy rok, bo to naprawdę piękna kompozycja. Najlepsza z tego całego opisywanego przeze mnie towarzystwa. Klasa! Jessie w tym utworze (podobnie jak i w bardzo skromnym i statycznym klipie, który przypomina mi trochę „Skłamałam” Edyty Bartosiewicz) jest niedostępna, zdystansowana, trochę nieobecna, dystyngowana, ale tak magnetyczna, że można słuchać jej w kółko. Maksymalnie koncentruje uwagę słuchacza na swoim głosie. A zapewniającym głębię tłem dla niego jest rytmiczny podkład z pogłosem. Ten motyw równie dobrze mógłby pojawić się w jednym z nagrań Lany Del Rey. Jessie uwodzi, całkowicie pochłania, aż miło jest się delektować tą kompozycją i na chwilę się przy niej rozmarzyć. A już za niecały miesiąc pojawi się album „Devotion”! Z żadnym longplayem nie wiążę w tym roku aż tak wielkich nadziei…

Kolegom z Radia Iwelynne, którzy również zakochali się w muzyce Jessie Ware (jeden z nich słyszał ją nawet na żywo!), dedykuję akustyczną wersję „Wildest moments”.

(posłuchaj)

fot. okładka singla: Jessie Ware „Wildest moments” (blogspot.com)

  • Digitalism „Falling”

Zerknijcie na klip. Mniej więcej takiej jakości był obraz w TVP, gdy byłem maluchem. Ale w „Domowym przedszkolu”, „Mama i ja” czy pamiętanej chyba tylko przeze mnie „Gapulce” takich numerów nie zapodawali! Nie wiem, czy piosenka „Falling” fanatyków electro zachwyci, ale według mnie ma energię, dla której warto sobie ją czasem odpalić. Bardziej nada się Wam do ćwiczeń, jazdy na rowerze czy podskoków (jeśli będziecie skakać w domu, uważajcie na lampę – wiem, co mówię!) niż wieczornego relaksu, ale dla celów relaksacyjnych mam dla Was dzisiaj inne propozycje.

(posłuchaj)

fot. okładka albumu: Digitalism „DJ-Kicks”, z którego pochodzi singiel „Falling” (empreintes-digitales.fr)

  • George Michael „White light”

Jest zebra, jest Kate Moss, jest i George! Tak podsumować można klip George’a Michaela wpuszczony w wirtualną rzeczywistość w tym tygodniu. Jeszcze kilka miesięcy temu z gwiazdorem (tak można go bowiem nazywać) było nie najlepiej. Mówiło się nawet, że to jego ostatnie chwile. Minęło niewiele czasu, a wokalista jest znowu w dobrej formie fizycznej, a co dla osób gustujących w jego piosenkach nie mniej ważne – znowu nagrywa!

Piosenka „White light”, gdyby powstała z 10 lat temu (gdzieś na etapie albumu „Patience” albo nawet wcześniej – powiedzmy pod sam koniec lat 90.), pewnie miałaby lepsze notowania na liście kandydatów do miana przeboju. Dzisiaj z piosenkami zbudowanymi na elektronicznych hookach trudno wybić się z tłumu, a i marka „George Michael” – jak się wydaje – nie elektryzuje już przeciętnego słuchacza, jak za dawnych czasów. A to błąd! Bo ten kawałek ma naprawdę przyjemny, mało inwazyjny, pulsujący podkład, a głos George’a, tym razem zmodyfikowany w dużo mniejszym stopniu niż miało to miejsce w „True faith”, cały czas wyróżnia go na tle innych electro-śpiewaków, których wokale bez umiejętnego retuszu nierzadko nie zadziałają. Przy „White light” można potańczyć, ale i zrelaksować się (inaczej niż przy „Falling” Digitalism). Najlepsza pora na słuchanie – wieczór.

(posłuchaj)

fot. George Michael i zebra z teledysku do „White light” (remarkable.com)

  • Haim „Forever”

Piszą o nich: „Fleetwood Mac meets En Vogue”. Rzadko zdarza się, żeby krytycy rozpływali się nad girlsbandami. A na ten, złożony z 3 sióstr z L.A., spłynęła już lawina ciepłych słów. Mam wątpliwości, czy trochę nie na wyrost – ale o tym przekonamy się w najbliższym czasie. Pewne jest jednak to, że dziewczyny z ciekawym efektem próbują wypełnić lukę pomiędzy amerykańskim folkowo-rockowym graniem a rytmiką i śpiewaniem spod znaku R&B. To droga, którą na pewno warto pójść, żeby wybić się z tłumu (a co na to pies Saba?).

Wakacje to odpowiedni czas na promocję singla „Forever”, który muszę dopisać do długiej listy nagrań poznanych dzięki BBC Radio 1 (w czerwcu stacja prezentowała go jedynie w ramach „In New Music We Trust List”). Z EP-ki o tym samym tytule przyjemne jest jeszcze „Go slow”. Mniej podoba mi się utwór„Better off”, choć pewnie krytyka uzna go za bardziej oryginalny. Fajne u dziewczyn jest jeszcze to, że tak widocznie inspirują się dźwiękami sprzed kilku dekad.

(posłuchaj)

fot. dziewczyny z Haim – Victoria ze Spice Girls i Cheryl z Girls Aloud nigdy by sobie takiego zdjęcia nie zrobiły! (lucyvstheglobe.com)