Co nowego w muzyce: single 7/2012

Trochę się zaniedbałem w pisaniu na blogu o aktualnych singlach. Tym wpisem oraz następnym spróbuję nadrobić zaległości. A pisać jest o czym (i o kim).

  • AlunaGeorge „Just a touch”

Damsko-męski duet rodem z Wielkiej Brytanii, w którego skład wchodzą: ona, czyli Aluna Francis, i on, czyli George Reid. Karierę tej dwójki pod szyldem AlunaGeorge rozpoczął w ub. roku singiel „You know you like it”. Teraz EP-kę o takim tytule promuje singiel „Just a touch”. Piosenka jest wariacją na temat R&B i współczesnej elektroniki, a tworzące ją pokrętne, świadomie tłamszone i ścierające się ze sobą, syntetyczne dźwięki czynią z niej produkcyjne cacko, któremu zdecydowanie należy poświęcić choć odrobinę czasu i uwagi. „Just a touch” przywołuje na myśl pamiętny hit Cassie„Me & U”, a inspiracje twórczością The Neptunes, których George – jak sam przyznał – jest fanem, również powinny być dla wielu wyczuwalne.

W kontekście muzyki AlunaGeorge padały takie określenia, jak „pingpongowy bit” oraz „czkawkowy bit”, które świetnie oddają klimat także tego utworu. Momentami można poczuć się jakbyśmy byli w środku Game Boya albo jakby przygniatały nas klocki z Tetrisa. Z jednej strony jest w tym nagraniu dużo dziwnych elementów, tworzących razem bogatą całość, z drugiej jednak – mimo tej pewnego rodzaju „ciasnoty” – odbieram „Just a touch” jako utwór o minimalistycznej formie. Dodać wypada, że damska połowa duetu swoim nieco dziecinnym głosikiem, rozpychającym się między tymi wszystkimi produkcyjnymi smaczkami, z sekundy na sekundę coraz skuteczniej wkręca nas w ten numer, nie odwracając naszej uwagi od tego, co dzieje się w tle. To co prawda tylko moje odczucia, ale może i Wam będą one towarzyszyć podczas słuchania „Just a touch”. Jeżeli ten numer Wam się spodoba, koniecznie sięgnijcie również po „You know you like it”. W wolnej chwili możecie ponadto zajrzeć:
– na oficjalną stronę duetu: www.alunageorge.com,
– albo na profil AG na Facebooku.

(posłuchaj)

fot. duet AlunaGeorge (nme.com)

  • Ola Bieńkowska „Diggin'”

Stylowy, zadziornie zaśpiewany, świetnie brzmiący kawałek z pogranicza muzyki pop, jazz i soul, utrzymany w stylistyce retro – i do tego z rodzimego podwórka. Piosenkę poznałem, gdy kilka tygodni temu dostrzegłem jej tytuł wśród licznych propozycji do trójkowej Listy Przebojów. Od razu odpaliłem ją na YouTube i byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Pewnie gdybym od początku nie miał napisane, że „Diggin'” wykonuje Polka, mógłbym dać się zwieść na manowce. Ten numer to kolejny dowód na to, że Polak potrafi, o ile włoży w swoją pracę wystarczająco dużo wysiłku.

Ola po wielu latach pozostawania w cieniu innych artystów (choćby jazzującej Anny Serafińskiej i Ewy Bem, czy też Hani Stach, której sylwetkę przybliżyłem Wam tutaj), zdobywania doświadczeń scenicznych w teatralnych spektaklach muzycznych, uczestniczenia w projektach The Australian Pink Floyd Show i Brit Floyd (The Pink Floyd Tribute Show), wokalnego wspierania uczestników krajowych festiwali i programów typu talent show, a także zaangażowania się w „Animowaną historię Polski” Tomasza Bagińskiego (film przygotowany na EXPO 2010), w końcu wychodzi przed szereg i zaczyna działać jako solistka. Towarzyszy jej co prawda gromada muzyków, jednakże tym razem to jej nazwiskiem promowane jest całe przedsięwzięcie.

Dojrzale wykonany i ciekawie zaaranżowany utwór „Diggin'” w wersji podpisywanej na YouTube jako „Bogdan Kondracki version” (to z nim przy krążku „Lovefinder” współpracowała Novika, swoje 2 pierwsze longplaye nagrywała Brodka, a wszystkie 4 – Ania Dąbrowska), mimo swych oczywistych atutów, przy tak znikomej promocji medialnej nie ma właściwie żadnych szans, by trafić do szerszej publiki. Ale nawet w obliczu wskazanych przeciwności losu, pozostaje jeszcze wiara w blogosferę (może ktoś poza mną też o Oli napisze?). Za jej pośrednictwem dotrze on do słuchaczy, którzy z ochotą podelektują się tą smakowitą kompozycją.

Solowy album Oli, ochrzczony nazwą „Résumé (take one)”, ukazał się na początku maja br. Krótkich jego fragmentów możecie posłuchać na tej stronie. Polecam jednak pobuszować po YouTube, gdzie znajdziecie kilka utworów wokalistki wykonanych „live”. Zainteresowanych Olą odsyłam również:
– na jej oficjalną stronę: olabienkowska.bandcamp.com,
– oraz na jej profil na Facebooku.

(posłuchaj)

fot. Ola Bieńkowska (krakowskascenamuzyczna.pl)

  • Frank Ocean „Pyramids”

Jak słychać, epickie bywają również utwory artystów wiązanych ze sceną R&B. Tym 10-minutowym singlem Ocean, który tuż przed wydaniem swojego wyczekiwanego przez wielu debiutanckiego długogrającego albumu „Channel orange” przyznał się do uczuciowego zaangażowania w związek z innym mężczyzną (niezły timing), udowadnia to, o czym wiedzieliśmy już od dłuższego czasu. To od niego i od The Weeknd zależą losy mającego się ostatnio nie najlepiej współczesnego R&B (jeszcze raz przypominam: jeśli wydawało Wam się, że „DJ got us fallin’ in love” Ushera to R&B, byliście w błędzie). Obaj panowie kierują ten mocno wyeksploatowany styl na nowe tory, dając nam nadzieje, że odpowiednio podany może doczekać jeszcze nowych złotych czasów. Do duetu Ocean-The Weeknd dorzuciłbym jeszcze Drake’a, zwłaszcza tę śpiewającą jego wersję. Każdy z wymienionych panów potrafi wytworzyć w swoich kawałkach uzależniający, ponury klimat, który szybko stał się ich znakiem rozpoznawczym (aczkolwiek z początku niektórzy mogliby mieć trudności w odróżnieniu ich od siebie).

Konstrukcja bogatego pod wieloma względami „Pyramids” stanowi o jego wartości. Kompozycja podzielona jest na dwie główne, mocno zróżnicowane w warstwie muzycznej, ale mimo wszystko uzupełniające się (nie tylko lirycznie) fazy; zawiera również gitarowe zakończenie w wykonaniu… Johna Mayera. I chociaż pierwsza faza „Pyramids”, wzbogacona charakterystycznym, syntezatorowym, pulsującym motywem, jest bardziej rytmiczna, druga zaś spokojniejsza, nieco rozwleczona i usypiająca (jak na slow jam w starym stylu przystało), nad całością roztacza się ta typowa dla Franka przygnębiająca aura. Ta melancholia, wyrażająca się również w zmianach nastroju, stanowi jednak ogromną wartość (kolejną!) jego utworów. Ten młody osobnik z duszą niczym bohaterowie romantycznych dramatów, kreatywnością renesansowego humanisty i precyzją cechującą starożytnych konstruktorów wydaje się być modelem artysty-wizjonera, a takich potrzebuje dzisiejszy rynek muzyczny.

Z pewnością Ocean nie raz jeszcze czymś nas zaskoczy. Po zeszłorocznym obiecującym mixtejpie „nostalgia, Ultra.” oczekiwania wobec jego długogrającego debiutu miałem ogromne. Mam nadzieję, że „Channel orange”, za którego słuchanie wezmę się w najbliższych dniach, nie będzie dla mnie zawodem…

(posłuchaj)

fot. Frank Ocean (buzzfed.com)

I jeszcze jeden polski akcent na koniec…

  • Sabina Jeszka „Good times”

Zastanawiałem się ostatnio, co dzieje się z Sabiną Jeszką, która mimo że w trzeciej edycji polskiego „Mam talent” zbierała same pochwały, w finale przegrała z Magdaleną Welc (sic!), Kamilem Bednarkiem, Piotrem Lisieckim i Me Myself And I. A tu proszę, 8 lipca br. do sieci trafił jej pierwszy teledysk nakręcony do bardzo optymistycznie brzmiącego kawałka „Good times”. Jest lepiej niż sądziłem. I bardzo wakacyjnie! To pop w dobrym wydaniu – pozytywny i smakowicie podany. Mnie się podoba. Ani nazbyt ambitnie, ani po linii najmniejszego oporu. Dobry start!

(posłuchaj)

fot. Sabina Jeszka (polki.pl)

Więcej o singlach, które trafiły do obiegu w ostatnich tygodniach, a ja czuję potrzebę, by o nich napisać, w kolejnym poście (a w nim m.in. Jessie Ware, Delilah i Friends).