Koncert Madonny na Stadionie Narodowym w Warszawie (01.08.2012 r.) – relacja!

1 sierpnia 2012 r. ok. godziny 22:20 (z 50-minutowym opóźnieniem) na Stadionie Narodowym w Warszawie rozpoczął się drugi polski koncert Madonny. Artystka po raz pierwszy wystąpiła w Polsce 15 sierpnia 2009 r. na lotnisku Bemowo w ramach „Sticky & Sweet Tour”. Tymczasem tegoroczny koncert wchodzi w skład przedsięwzięcia o nazwie: „The MDNA Tour” (nazwa nawiązuje do tytułu płyty „MDNA”, którą Madonna wydała w marcu br. i którą tą trasą promuje).

Tym razem nie popełniłem tego błędu, co przed 3 laty, gdy zgodnie z zapisami regulaminu, chyba jako jedyny, nie wziąłem ze sobą aparatu. Teraz miałem i aparat, i lornetkę (i to sporych rozmiarów)! Ta druga przydała się, ponieważ nie znajdowałem się tuż pod sceną; z tego też względu superatrakcyjnych ujęć z mojego kompaktowego aparatu się nie spodziewajcie (te zapewnili Wam już akredytowani fotoreporterzy). Szkoda, że przy tej trasie do ceny biletu nie doliczono jakiegoś suwenira (ostatnim razem była nim opaska na rękę). Ale przecież mamy kryzys (tak jakbyśmy w 2009 r. już go nie mieli)…

Koncert z Bemowa doczekał się na blogu swojej relacji (tu), mimo że odbył się 2 miesiące przed powołaniem go do życia. Bez relacji nie mógł się obyć także ten ostatni koncert. Swoje myśli zebrałem w kilku punktach. Uporządkowało to moje mnożące się z czasem spostrzeżenia. Pozwólcie, że zaprezentuję Wam te moim zdaniem najważniejsze i/lub najciekawsze. Mam nadzieję, że doczytacie do końca…

 

Publika

Krucjata Młodych, Solidarni 2010 lub inne tego typu stowarzyszenia, których hasła zupełnie mnie nie interesują, grzmiały, że młodzi tłumnie przybędą na koncert bezbożnej, uzurpującej sobie tytuł królowej Madonny zamiast spędzić ten dzień po bożemu i patriotycznie (wybaczcie, ale emitowanie filmu o Powstaniu Warszawskim przed koncertem zdominowanym przez muzykę taneczną to tak samo racjonalny pomysł, jak rozdawanie gimnazjalistom zniżek na zdjęcia ślubne). W istocie w kolejce do wejścia, którym dostałem się na Stadion, ja, choć przed rokiem wkroczyłem już w drugie ćwierćwiecze swego żywota, raczej zaniżałem średnią wieku. Pań i panów, których na pierwszy rzut oka wysłałbym prędzej na recital Alicji Majewskiej, było tam od groma. Może zatem apel o należyte (tj. jedyne właściwe) celebrowanie rocznicy Powstania Warszawskiego należało skierować nie do dzieci, lecz do ich rodziców? Młodych z pewnością na tym wydarzeniu były również tysiące – być może jednak częściej kierowali się na płytę Stadionu albo trafili na inne niż ja trybuny.

Ponadto pocieszające jest, że liczna była tego wieczora reprezentacja obcokrajowców (prym w mojej kolejce wiedli oczywiście Japończycy). To dowód na to, że wiele się w naszym kraju zmieniło. Kiedyś mogliśmy powiedzieć, że – będąc np. w 1990 r. w Paryżu – mieliśmy okazję zahaczyć o koncert Madonny, bo w Polsce można ją było zobaczyć co najwyżej na zdjęciu w gazecie. Teraz cudzoziemcy po powrocie do swojej ojczyzny mogą opowiadać znajomym, że w czasie pobytu w Polsce wpadli na koncert Królowej Pop, spotkali na mieście wokalistę Red Hot Chili Peppers albo obserwowali śmigającą na jednośladzie Shakirę. Czy to nie napawa optymizmem?

 

Bilety

Nigdy nie lubiłem planować swojego czasu z dużym wyprzedzeniem. Ale jak dowiedziałem się, że Madonna znowu zawita do Polski, uznałem, że czekanie z kupnem biletu nic mi nie da, bo w końcu i tak go kupię. Okazało się jednak, że pośpiech w tym przypadku nie był potrzebny, ponieważ mój – kupiony na 5 miesięcy przed koncertem – bilet był… „nieaktywny” (cokolwiek to oznacza) i na miejscu otrzymałem zastępczy. Osób z zastępczym biletem było na Stadionie więcej. Wszyscy (a jeśli nie wszyscy, to większość) byliśmy usadzani w jednym sektorze. Otoczony ludźmi potraktowanymi w analogiczny sposób miałem się zapewne czuć mniej poszkodowany. Trudno mi jednak zrozumieć, jak można sprzedawać bilety na sektory, w których nie można siedzieć, albo sprzedawać 2 bilety na to samo miejsce (nie wiem, jaki był powód tych problemów z biletem, więc mogę co najwyżej pobawić się w zgaduj zgadulę).

fot. podczas „I don’t give a” na telebimach widzieliśmy nie tylko Madonnę, ale i Nicki Minaj

 

Nagłośnienie

Osoby, które bawiły się na płycie, nie narzekały na to, jak słychać było głos Madonny i towarzyszącą jej muzykę. Niemniej publiczności ulokowanej na trybunach towarzyszyły zgoła odmienne odczucia. Nie wiem, na ile była to wina dźwiękowców (trudno mi uwierzyć, że ekipa profesjonalistów nie czuwała nad tym, jak wydobywają się dźwięki z głośników), a w jakim stopniu to Stadion Narodowy, który tego dnia miał zamknięty dach, ma akustykę daleką od idealnej.

W moim sektorze głos Madonny słychać było zbyt głośno, przez co umykało mi wiele wyśpiewywanych przez nią słów. Do tego agresywne podkłady niektórych utworów mogły trochę przytłaczać zamiast zachęcać do zabawy. Na szczęście, mimo wymienionych mankamentów, wszystko nie zlewało się w jedną, dudniącą całość (do dziś pamiętam fatalne nagłośnienie na koncercie Ladytron podczas Burn Selector Festival 2011 i huk podczas „Better than love”, którym duet Hurts zamykał swój krakowski koncert), ale nie będę ukrywał, że ten aspekt koncertu mnie zawiódł. Chyba następnym razem powinienem wybrać się na płytę, mimo że wyczekiwanie przez pół dnia na gwiazdę wieczoru nie należy do moich ulubionych zajęć (żadna to dla mnie przyjemność).

 

„Don’t stop ’til you get enough”

Koncert na Bemowie w 2009 r. Madonna zakończyła „Give it 2 me” – przebojem pochodzącym z promowanego poprzednią trasą krążka „Hard candy”. Tuż po tym, jak na telebimach wyświetlił się gigantyczny napis „GAME OVER”, reflektory oświetlające wielką scenę zgasły, a z głośników popłynął klasyczny utwór Króla Pop – „Don’t stop ’til you get enough”. Było to o tyle znamienne, że 15 sierpnia 2009 r. nie minęły jeszcze 2 miesiące od śmierci Michaela Jacksona. Teraz od tego wydarzenia dzielą nas już 3 lata, a koncertom Królowej Pop ten numer nadal towarzyszy. Tym razem jednak pojawił się na rozgrzewkę, nie zaś jako zwieńczenie show.

Przebój Jacksona usłyszeliśmy gdzieś ok. godz. 22, gdy publika była już nieco zniecierpliwiona oczekiwaniem na gwiazdę (start koncertu zaplanowano bowiem na godz. 21:30). Nie umiem jednak powiedzieć, kto decyduje o tym, które piosenki rozgrzewają publiczność pomiędzy supportującym artystą (o którym za chwilę), a gwoździem programu. A skoro już o piosenkach na rozgrzewkę mowa, warto wspomnieć, że oczekującą widownię raczono również m.in. „Upside down” Diany Ross, „Rock with you” i „Off the wall” Michaela Jacksona, „Run this town” kolaboracji Jay-Z/Kanye West/Rihanna, „One and only” Adele (w tych okolicznościach przyrody ta kompozycja spodobała mi się bardziej niż w warunkach domowych) czy kilkoma nagraniami Bruno Marsa.

 

Support

Paul Oakenfold – to jemu powierzono misję rozbawiania publiczności przed koncertem rzekomo opętanej przez złe duchy (jak twierdzili co poniektórzy z lekka, jak sądzę, nawiedzeni oponenci polskiej odnogi „The MDNA Tour”) Madonny. Trochę żałuję, że Polsce znowu nie udało się gościć w roli supportu kogoś świeższego – choćby duetu Nero. DJ serwował w większości w miarę aktualne przeboje, podając je w house’owym, mało urozmaiconym smakowo sosie. Było więc „Wild ones” rapera Flo Rida i Sii. Plus za „Every teardrop is a waterfall” Coldplay, dzięki któremu łatwiej mogłem sobie wyobrazić, jak za półtorej miesiąca na Stadionie Narodowym może zabrzmieć Chris Martin i spółka. Ze starszych kawałków Paul sprezentował nam swój przebój – „Starry eyed surprise”.

Set DJ-ski Oakenfolda najmocniej zadziałał na tych, którzy znaleźli w sobie więcej determinacji i postanowili bawić się na płycie Stadionu – i to głównie na tych ulokowanych gdzieś w okolicach sceny. Trybuny były na te sztuczki dużo bardziej odporne. Szkoda, że od momentu, jak Oakenfold zszedł ze sceny, do wejścia na nią Wiadomo-Kogo minęła godzina. Ci rozgrzani pewnie zdążyli przez ten czas ochłonąć, a reszta – co tu dużo mówić – trochę się nudziła. Ale to właściwie nie ma większego znaczenia, bo to kto inny miał nam tu dostarczyć rozrywki, czyż nie?

 

Widowisko

Tym słowem określa się najczęściej to wszystko, co dzieje się na scenie podczas koncertów Królowej Pop. Tutaj nie ma miejsca na przypadek, improwizację, o błędach nie wspominając. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik, każdy ruch jest przećwiczony, każda sekunda przemyślana, na każdym metrze kwadratowym sceny dzieje się to, co według misternego planu miało się na nim dziać. Skrzętnie zaplanowana widowiskowość to dla jednych największy atut koncertów Madonny, a dla innych powód do niezadowolenia, bo przecież w sytuacji, gdy każdy tancerz, podobnie jak i sama artysta, wie, co, kiedy i jak ma robić, wszystko staje się odtwórcze, pozbawione emocji i szczerości. Wydaje się jednak, że od Królowej Pop oczekujemy tego, by oprawa jej występów była na najwyższym poziomie i wprawiała nas w osłupienie, rodząc w naszej głowie myśl: „takie rzeczy to tylko na Madonnie!”,  a tego nie da się osiągnąć, improwizując.

Zatem, chociaż w przypadku Madonny faktycznie możemy mówić o pewnym mechanicznym odtwarzaniu tego, co zostało wcześniej skrupulatnie przygotowane, osiągnięcie złotego środka, jeśli chce się być najlepszym, jest zadaniem karkołomnym. Każde show Madonny charakteryzuje ogromna precyzja, wszystko ma być perfekcyjne, a sama artystka jest najwidoczniej nadczłowiekiem, skoro mimo skończonej pięćdziesiątki nadal jest w stanie wykonywać rzeczy, które mnie po 2 minutach zawiodłyby na najbliższy OIOM. Zresztą, w pewnym sensie Madonna sama jest sobie winna, ponieważ jej ambicją jest nie tylko utrzymywanie się na tronie muzyki pop, która do tego w ostatnich czasach straciła kilka kluczowych postaci, lecz by przebijać samą siebie. Dlatego też podczas warszawskiego koncertu działy się na scenie rzeczy absolutnie wyjątkowe, choć w większości pozbawione spontaniczności. Obrazy wyświetlane na telebimach zapierały dech w piersiach, Madonna rzucała się po scenie jakby była z gumy, jej tancerze wykonywali powietrzne akrobacje, których nie dało się nawet objąć wzrokiem, mając jedną parę oczu (trzeba zaopatrzyć się w DVD, jak tylko się pojawi). Madonna podpierała się co prawda półplaybackiem, jednak nie szła na łatwiznę, jak to często robią jej młodsze koleżanki, lecz najczęściej główne partie wokalne wydobywały się wprost z jej gardła, a playback towarzyszył jej w trudniejszych tanecznie momentach, ewentualnie był obecny równocześnie z jej śpiewem.

Wokalnie najbarwniej zaprezentowała się Madonna w „Like a virgin”. Podobnie jak 3 dekady temu, tak i teraz tarzała się po podłodze, jednak tym razem robiła to ze zmysłowością dojrzałej kobiety, bardziej sensualnie, seksownie i… przejmująco. Wszystko to działo się jedynie przy akompaniamencie pianina, w kabaretowym anturażu, a utwór wykonała Madonna w sposób tak zaskakujący i zajmujący, że właśnie ten fragment koncertu wskazałbym jako najbardziej interesujący, mimo że de facto był najskromniejszy, gdyż pozbawiony wizualizacji. Madonna, choć z jednej strony zachowywała się tak jakby była już zmęczona wcześniejszymi podskokami i wygibasami, jednocześnie wokalnie była najbardziej pociągająca właśnie w tym momencie. „Like a virgin” zaśpiewała z dużą dramaturgią w głosie, znacznie wolniej niż w pierwotnej wersji. Piotr Metz w rozmowie przeprowadzonej z nim w TVN24 jako specjalistą od wszystkiego, co z muzyką związane, przyznał, że w czasie wywiadu, który udzieliła mu Madonna, artystka częściej niż kiedykolwiek wcześniej podkreślała, jak dużo wysiłku kosztuje ją przygotowanie trasy. Metz powiązał to wyznanie z wykonaniem „Like a virgin”, prognozując, iż właśnie w tym kierunku może pójść Madonna przy okazji kolejnego tournee, a „The MDNA Tour” może być jej ostatnią tak bardzo wyczerpującą ją fizycznie i efektowną trasą. Czy tak w istocie będzie? Przekonamy się w przyszłości – mam nadzieję, że na kolejnym polskim jej koncercie.

Konieczne wspomnieć należy o teledyskach prezentowanych na telebimach w momentach, gdy Madonna zmieniała odzienie. Podobnie jak na poprzedniej trasie był to mocny punkt show. Ani na sekundę nie spuściłem wzorku z telebimów, gdy wyświetlano na nim teledysk do „Nobody knows me” przygotowany specjalnie na potrzebny „The MDNA Tour”. Na klipie bawiono się twarzą Madonny, którą łączono z podobiznami znanych postaci, najczęściej ze świata polityki. Był m.in. Barack Obama, ale i Benedykt XVI (uwaga, były też i swastyki). Jednocześnie pojawiały się zdjęcia przedstawiające zamieszki, ludzi z różnych kręgów kulturowych czy też fotografie chłopców, którzy targnęli się na własne życie z powodu swojej – nietolerowanej przez otoczenie – odmiennej orientacji seksualnej. Tej części występu nie nagrałem, choć była tego warta, ale możecie ją obejrzeć np. tutaj.

Kończąc wątek widowiska, najlepiej problem wynikający z zamierzonej perfekcji tego efektownego koncertu podsumowała jedna z dziewcząt opuszczających Stadion tuż przede mną. Jej wypowiedź brzmiała mniej więcej tak: „Koncert był bardzo fajny, ale nie czuję się wybawiona”. Otóż to, Madonna przyciąga wzrok swoim show, ale wielkość tego wszystkiego skutkuje tym, że zwłaszcza osoby siedzące na trybunach nie mają śmiałości, by się w ten koncert mocniej zaangażować. A skupienie malujące się na wielu twarzach bardziej pasowało mi do teatralnego spektaklu niż muzycznego wydarzenia. Jest w tym jednak trochę naszej winy. Dlaczego? O tym w kolejnym punkcie relacji.

 

Repertuar – przeboje

Z Polakami przychodzącymi na koncert największych gwiazd muzyki problem jest taki, że znakomita ich większość nie może uchwycić idei trasy promującej konkretny album. Madonna nie może na „The MDNA Tour” śpiewać wyłącznie swoich klasyków, ponieważ w trasę ruszyła po to, by wspomóc sprzedaż swojego najnowszego wydawnictwa. Aczkolwiek coraz częściej padają hasła, że Madonnę powinniśmy zaliczać do grona artystów, dla których nowa płyta to jedynie pretekst do rozpoczęcia kolejnego tournee. Czy tak jest w rzeczywistości? Sami zdecydujcie. Faktem jest jednak, że podczas trasy, która ma być nie tylko efektownym widowiskiem, lecz także przyczynkiem do doskonałej zabawy, nie może zabraknąć piosenek, które o status przeboju nie muszą już walczyć. W przeciwnym razie kolejna trasa przyciągnie wyłącznie największych zapaleńców, co w przypadku Madonny nie byłoby wskazane, gdyż jej koncerty leżą w orbicie zainteresowań także tych, którzy niekoniecznie z całą dyskografią gwiazdy są za pan brat. Na „The MDNA Tour” stosunek przebojów do utworów pochodzących z albumu „MDNA” był mniej więcej równy, aczkolwiek rozłożenie akcentów mogło prowadzić do innego wniosku (zwłaszcza że w setlistę wkradło się „Candy shop” i wizualizacja do „Nobody knows me”, które singlami nie były i nie pochodzą z „MDNA”).

Z perspektywy światowych dokonań Madonny postawienie na „Papa don’t preach” (niestety znacznie skrócone), „Hung up”, „Express yourself”, „Open your heart”, „Vogue”, „Human nature”, „Like a virgin”, „Like a prayer” i „Celebration” było wyborem zadowalającym (pojawiły się również „Revolver” i video interlude „Justify my love”). Ale nie dla Polaków. Jak tylko skończył się koncert, niektórzy skarżyli się na brak choćby jednego utworu z kultowego krążka „Ray of light”. Gdyby bliżej przyjrzeć się polskiemu airplayowi, mogłoby się okazać, że niejeden fan Madonny średniego albo małego kalibru (a więc ten pobieżnie znający jej dokonania) takiego „Open your heart”, „Express yourself”, a przede wszystkim „Human nature” może najzwyczajniej nie pamiętać albo nawet nie znać. Zresztą, „Papa don’t preach” w polskich radiostacjach również nie jest szczególnie często grane; sam znam osoby, które tego nagrania zupełnie z radia i telewizji nie kojarzą. W ten sposób zestaw klasyków zredukowaliśmy o połowę i Polak, który przecież niezadowolenie ma najczęściej we krwi, może być rozczarowany repertuarem koncertu odbywającego się pod szyldem „The MDNA Tour”. A gdy dodamy do tego, że uwielbiany przez Polaków, bazujący na przeboju ABBY hook z „Hung up” został tu mocno złagodzony, zaś „Like a virgin” wykonano w trudnej do rozpoznania przez mało osłuchanych wersji, efekt rozczarowania będzie tym większy.

Siedząc na trybunach widziałem miny otaczających mnie osób. Z jednej strony może imponowało im to, jak Madonna się porusza, jak i to, z jaką precyzją przygotowano całe show. Z drugiej jednak czuli się przytłoczeni licznymi agresywnymi podkładami towarzyszącymi piosenkom, których w większości nie znali. I pewnie dlatego pasywne trybuny (przynajmniej te w mojej części Stadionu) w tany ruszyły dopiero przy przedostatnim kawałku, którym było – a jakżeby inaczej – „Like a prayer” (klasyk nad klasyki!); skore do ruchu były również przy następującym po nim „Celebration”. „Like a prayer” pojawiło się w końcowej fazie także na Bemowie przed 3 laty. Może zatem Madonna powinna zaczynać koncerty w Polsce właśnie od tego numeru?

Cóż zatem zadowoliłoby Polaków? Z pewnością niemało radości sprawiłoby im dorzucenie do setlisty kilku nagrań równie często katowanych w polskim airplayu, co „Hung up”. A myślę tu o „La isla bonita” (to właśnie tę piosenkę wytypowali słuchacze Radia ZET na największy hit Królowej – więcej: tu), „Frozen”, „The power of good-bye”, „Sorry” i „4 minutes”. Dobrze przyjęte byłyby również: „Material girl”, „Music” i „Give it 2 me”.

Trudno jednak wymagać od Madonny, by dla Polaków przygotowała odrębne show, zmieniając na potrzeby jednego koncertu nazwę wydarzenia na „Madonna: The Greatest Hits Tour”. Trafne było zatem spostrzeżenie Piotra Metza poczynione w porannym programie TVN24 2 sierpnia br., że nie możemy oczekiwać od Madonny, by na każdym koncercie prezentowała nam zestaw swoich największych przebojów w pigułce, nie dokonując jeszcze przy tym żadnych aranżacyjnych modyfikacji. Czas płynie, Madonna się zmienia, ewoluuje zatem także jej muzyka. Madonna ma jakiś pomysł na koncert, realizuje w jego trakcie pewną wizję. My, wybierając się na takie wydarzenie, musimy jej zaufać i zgodzić się na stawiane przez nią warunki. Taki układ nie wszystkim odpowiada – to zrozumiałe. Ale czy śpiewanie za każdym razem „Material girl”, „Frozen” czy „Hung up” nie skutkowałoby mnożącymi się zarzutami pod adresem artystki, iż nie lansuje już nowych przebojów, nie idzie z duchem czasu, lecz stoi w miejscu, odcinając wyłącznie kupony od zdobytej wcześniej sławy? Ona zawsze miała ciągoty, by stawiać na swoim, nie realizując oczekiwań większości, lecz zadowalając ludzi poprzez proponowanie im czegoś, czego być może nawet się po niej nie spodziewali. Dlatego właśnie, chociaż przyznaję, że chętnie wybrałbym się na koncert Królowej Pop składający się wyłącznie z jej flagowych utworów, nie mam problemu z tym, że Madonna na „The MDNA Tour” próbuje przekazać nam, co kierowało nią przy tworzeniu tego albumu i przy doborze nagrań na jego tracklistę, a wspomniane hity stanowią jedynie uzupełnienie tego obrazu.

 

Repertuar – piosenki z albumu „MDNA”

I tak właśnie dzięki „The MDNA Tour” przekonałem się, że irytujące mnie w radiowej wersji „Turn up the radio” (Martin Solveig zupełnie się przy tym nagraniu nie wysilił, kopiując w zasadzie motyw znany nam już ze – skądinąd średnio przeze mnie lubianego – „Hello”) w wydaniu koncertowym prezentuje się o klasę wyżej. Nie spodziewałem się również, że dosyć ładne, ale niewzbudzające we mnie wcześnie żadnych emocji „Masterpiece” może wprowadzić mnie w tak nostalgiczny nastrój. Prócz tego skrojony pod stadiony jest, jak się przekonałem, pierwszy singiel z „MDNA” – utwór „Give me all your luvin'”, którego zwolennikiem też do tej pory nie byłem. Zresztą, album „MDNA” generalnie nie trafił do mnie ani w połowie w takim stopniu, jak również mocno taneczne „Confessions on a dance floor”. Rzecz jasna, to, że jestem fanem Madonny, nie oznacza, że zachwycam się wszystkim, co sygnowane jest jej imieniem (tak, panie Terlikowski – to nie jest pseudonim, jako pan rzecze). W istocie bowiem utworów z jej repertuaru, których zupełnie nie czuję, jest również pokaźna liczba (choćby „Candy shop”, które na koncercie też wybrzmiało; notabene, jego najsłabszym ogniwem jest według mnie… wokal Królowej).

Podczas koncertu z tracklisty „MDNA” pojawiły się ponadto: „Girl gone wild”, „Gang bang”, „I don’t give a”, „Best friend”, „I’m addicted” i „I’m a sinner” (żałuję, że pominięto „Some girls” i „Beautiful killer”!). Najlepiej wspominam zwłaszcza „Girl gone wild”, którym Madonna rozpoczęła całe show. Nim jednak pojawiła się na scenie przez kilka minut na Stadionie rozbrzmiewał medytacyjny śpiew mnichów ustawionych wokół kołyszącej się, potężnej (gabarytowo) kadzielnicy. Mimo że gadatliwi panowie z wcześniejszego rzędu narzekali, że czują się niczym na niedzielnym nabożeństwie (najwidoczniej mają więcej szczęścia niż ja, bo mnie ostatnio udaje się trafiać wyłącznie na takie msze, gdzie organista zawodzi jakby go zarzynali), mnie to wprowadzenie bardzo się podobało. A później było już tylko lepiej, zwłaszcza że „Girl gone wild” to kawałek, po który najczęściej sięgam na „MDNA”. Później zabrzmiało „Gang bang”, w którym Madonna, ulokowana w zainstalowanym na scenie mało gustownym hotelowym pokoju, toczyła boje z napastującymi ją kochankami, strzelała do nich, wymachiwała bronią, wspinała się po krzyżu etc. (dało się tu zaobserwować dużo odwołań do filmów Tarantino). Muzycznie jest to ciężki kaliber – przynajmniej jak na Madonnę. Starsza część widowni zdawała się być tym wykonaniem nieco stłamszona. W gruncie rzeczy podobne odczucia mogły im towarzyszyć także w kilku późniejszych momentach (o czym już wspomniałem) – choćby przy wykonaniu „I’m addicted”. Mnie jednak oprawa występu do „I’m addicted” w pełni odpowiadała. Powiedziałbym nawet, że piosenka delikatnie zyskała w moich oczach, chociaż w dalszym ciągu daleki jestem od tego, by powiedzieć, że lubię ten kawałek. Anturaż występu korzystnie wpłynął na moją ocenę utworu także w przypadku „I’m a sinner”. Kolorowe obrazy wyświetlane na telebimach dodały tej piosence pewnej zwiewności, której wcześniej zupełnie w niej nie dostrzegłem (na chwilę przypomniałem sobie o erze płyty „Ray of light”). Telebimy posłużyły gwieździe także do tego, by rapowym wstawkom Nicki Minaj i M.I.A., które przecież z Madonną do Warszawy nie przyleciały, towarzyszył obraz (w ten sam sposób rapował Lil Wayne w „Revolver”).

 

Na koniec

Długo mógłbym jeszcze snuć historie na temat wykonania poszczególnych piosenek i prezentowanych w tle wizualizacji (często gościł na nich krzyż! – czy kogoś to dziwi?). Bardziej jednak zależało mi na tym, by podzielić się z Wami konkretnymi uwagi. Dokładniejszych opisów samego show na pewno w sieci nie brakuje. A to, czego Wam nie powiedziano, zaprezentowano na fotkach, których szczególnie dużo jest na facebookowym profilu strony UltraMadonna.com. Zdjęć szukajcie również na profilu bloga. Zainteresowanych odsyłam ponadto na YouTube, gdzie czeka na Was bardziej obrazowe uzupełnienie tej relacji.

Teraz wypadałoby jeszcze zamieścić zdanie podsumowujące. Niech będzie nim zapewnienie (o ile Bóg da), że to nie było moje ostatnie spotkanie z muzyką Madonny na żywo, gdyż moje uszy oraz oczy (okulary) żądne są, by ponownie zwrócić się w kierunku sceny, na której bryluje Ona w otoczeniu swojej świty.

PS Dlaczego Madonna jest ikoną muzyki pop? Odpowiedzi szukajcie tutaj.

fot. końcówka „Celebration” – Madonna mówi „dobranoc”

Fotogaleria na Facebooku: zobacz.

nagłówek i zdjęcia w tekście: zasoby własne