Pierwszy koncert Madonny w Polsce (Warszawa, Lotnisko Bemowo, 15.08.2009 r.) – relacja!

15 sierpnia 2009 roku – zapamiętajmy wszyscy tę datę! Dla polskiej kultury to jeden z tych dni, które będzie się wspominać latami. To właśnie wtedy swoje pierwsze w Polsce show na warszawskim lotnisku Bemowo dała Królowa Pop, MADONNA, a wszystko to w ramach drugiej „transzy” jej światowego tournée „Sticky & Sweet Tour”. Należy podkreślić, że jest to druga najbardziej dochodowa trasa koncertowa w historii muzyki, która przyniosła kolosalny dochód w wysokości 408 milionów dolarów (Madonnę wyprzedziła jedynie legendarna kapela The Rolling Stones i ich „A Bigger Bang Tour”). Organizacji widowiska towarzyszyła – co w przypadku Madonny raczej nie powinno być większym zaskoczeniem – atmosfera skandalu, wywołana specyficznym doborem terminu imprezy.

fot. zdjęcie promujące „Sticky & Sweet Tour” (allpostersimages.com)

 

Cóż to za termin!

Jak powszechnie wiadomo, 15 sierpnia Polacy obchodzą święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, a Madonna, wykorzystująca przecież jako swój sceniczny pseudonim (który w istocie pseudonimem nie jest, lecz jej pierwszym imieniem) jedno z określeń Matki Boskiej, decydując się na zawitanie do naszego kraju akurat w tym terminie, z pewnością czyni to w głównej mierze po to, aby zakpić z polskiego katolicyzmu. Wyznający tę – jakże spiskową – teorię polski kler, część świata polityki, jak i niektóre inne środowiska społeczne robiły zatem wszystko, co w ich mocy (najwidoczniej nie mają jej wystarczająco dużo), żeby koncert gwiazdy nie doszedł do skutku. Koniec końców, planowany performance artystki nie dość, że odbył się zgodnie z planem, to dodatkowo, dzięki tym (na szczęście) nieudanym akcjom, stał się chyba jeszcze głośniejszym i bardziej atrakcyjnym wydarzeniem niż początkowo zakładano.

 

Sto lat, Madonno!

Od lutego, kiedy pojawił się oficjalny komunikat, że Madonna w końcu przyjedzie do Polski, media donosiły na temat tego wydarzenia niemalże non stop. Niejednokrotnie można było spotkać się w prasie z różnego rodzaju spekulacjami dotyczącymi tego, czy wokalistka w czasie koncertu zapewni polskim fanom jakieś dodatkowe atrakcje i sprawi nam jakąś niespodziankę. A skąd te oczekiwania? Jeżeli zwrócimy uwagę na to, że Madonna dzień po koncercie w Polsce obchodziła swoje 51. urodziny, to odpowiedź na to pytanie wydaje się jasna. Sądzę jednak, że to nie artystka, lecz raczej my powinniśmy przygotować dla niej coś wyjątkowego, aby uczcić w ten sposób jej święto, i poniekąd tak też się stało.

Polska publiczność zaśpiewała artystce „Sto lat”, a ponadto wielu fanów wzięło udział w akcji, w ramach której przygotowano dla piosenkarki mnóstwo białych, papierowych serc, którymi wymachiwano w kierunku sceny w czasie jej występu. Madonna odwdzięczyła się krótkim osobistym wyznaniem, a potem w podzięce wykonała nagrodzony Oscarem utwór „You must love me” pochodzący ze ścieżki filmowej do filmu „Evita”, w którym, notabene, gwiazda zagrała tytułową rolę. Szczególnie jednak się w ten sposób nie wysiliła, ponieważ kompozycja wykonywana jest standardowo w czasie jej wszystkich koncertów w ramach trasy „Sticky & Sweet Tour”, więc i tak byśmy ją usłyszeli, nawet nie sygnalizując artystce, że pamiętamy o jej urodzinach. Nie bądźmy jednak zbyt wymagający – najważniejsze, że wysiłek polskich fanów został zauważony i doceniony.

 

Ile za tę przyjemność

Warto wspomnieć jeszcze o cenach biletów, które były – jak na polskie realia – dosyć wysokie. Najtańszy bilet kosztował 220 zł, a żeby móc usiąść na trybunach albo stanąć tuż pod sceną, trzeba było uszczuplić zawartość swojego portfela o całe 400 zł. Koszt duży, ale myślę, że dla takiego wyjątkowego i rzadkiego przecież jak na polskie warunki wydarzenia warto było go ponieść. W końcu nie co roku przyjeżdża do nas Królowa Pop! Bilet w sektorze VIP wyceniono na – bagatela! – 1100 zł, zapewniając tym, którzy się na jego wykupienie zdecydowali, specjalny namiot z cateringiem.

 

Przedkoncertowe rozpychanie

Samo dotarcie na lotnisko Bemowo w dzień koncertu trwało niezwykle długo i wymagało nie lada cierpliwości, jak i niebywale przydatnej umiejętności przedzierania się przez dzikie tłumy fanów. Na szczęście, gdy udało się już dostać na teren lotniska, ludzie przestawali na siebie napierać i można było swobodnie podążać w kierunku sektorów. W tym miejscu muszę też zaznaczyć, że widok z trybun, gdy nad Warszawą zapadł już zmrok, był bajeczny! Z oddali widać było pięknie oświetlone najwyższe budynki stolicy, z dumnie prezentującym się Pałacem Kultury i Nauki na czele. Samo zaś lotnisko wyglądało niczym teren jakiegoś wielkiego festynu, przepełnione było kolorowymi namiotami, w których – za nierzadko szalenie wygórowane ceny – można było nabyć gadżety związane z gwiazdą wieczoru, a także takie „przyziemne” towary, jak jedzenie, napoje i sam nie wiem, co jeszcze.

 

Udany zapychacz czasu

Zanim artystka pojawiła się na scenie, publiczność zabawiał jeden z najlepszych DJ-ów świata, sam Paul Oakenfold, prezentując nam niemalże wybuchową mieszankę tanecznych hitów z ostatnich lat (była Rihanna, byli The Black Eyed Peas, nie zabrało też ostatniego hitu Madonny – „Celebration”). Muszę przyznać, że niektóre utwory, rozbrzmiewając na otwartej przestrzeni lotniska, wydawały mi się dużo bardziej porywające niż jak na co dzień słyszę je w radiu czy natrafiam na nie w telewizji. Najwyraźniej na tym właśnie polega magia muzyki – wszystko zależy od okoliczności jej odbioru. Na scenie przez chwilę mogliśmy podziwiać także kochanka Madonny, Jesusa Luza, którego pojawienie się wywołało euforię stojących pod samą scenę fanów. Tylko oni piszczeli, bo reszta „towarzystwa” chyba nie zdołała dostrzec, kim był ten uroczy dżentelmen, który wdrapał się na scenę. Zresztą, fani zgromadzeni tuż pod sceną byli najbardziej żywotni spośród całego tłumu praktycznie przez cały wieczór i widać (oraz słychać) było, że to oni najlepiej się bawią. Jeżeli zaś chodzi o samą scenę, to ta – rzecz jasna – wyglądała imponująco, a to zwłaszcza za sprawą dwóch gigantycznych gabarytowo, podświetlanych liter „M” po obu jej stronach. Chociaż rozmiary sceny też robiły piorunujące wrażenie.

 

Przejdźmy do meritum

Przyszedł w końcu czas na faktyczne rozpoczęcie show. Światła na scenie nagle zgasły, a moim oczom ukazał się widok, którego nigdy nie zapomnę. Przed sobą zobaczyłem dziesiątki tysięcy połyskujących światełek aparatów (których, notabene, oficjalnie nie można było wnosić) i telefonów komórkowych, a wszystkie zwrócone były w jednym, oczywistym kierunku – widok zapierający dech w piersiach, zwłaszcza gdy obserwowało się to ze szczytu trybuny. Pamiętajmy bowiem, że na koncert przyszło bodaj 80 tysięcy osób!, toteż rzeczonych światełek musiało być tam więcej niż kilka…

Madonna rozpoczęła swój występ od nagrania „Candy shop” pochodzącego z jej ostatniej studyjnej płyty „Hard candy”, którą to trasa „Sticky & Sweet Tour” promuje. Zobaczyliśmy artystkę w iście królewskiej oprawie, siedzącą na tronie z berłem – tyle że jej strój nie przypominał szat królowej. W czasie całego show Madonna dała niebywały pokaz swej niespożytej energii, skacząc, tańcząc, niekiedy wręcz rzucając się po scenie. Mając na uwadze, że to kobieta po pięćdziesiątce, wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jak ona to robi, że jest bardziej żywiołowa niż większość dwudziestolatków (w tym ja)!

 

Telebimowe widowisko

W czasie „Beat goes on” na scenę wjechał biały Auburn Speedster, a na telebimach zwizualizowano nam – wykonujących ten kawałek w oryginale wraz z Madonną – Kanye Westa i Pharrella Williamsa. W podobny sposób naszym oczom ukazali się w dalszej partii koncertu także Timbaland i Justin Timberlake, którzy towarzyszą wokalistce w przeboju „4 minutes”. Bo chyba nikt nie liczył na to, że JT i Timbaland pojawią się na scenie osobiście… W trakcie koncertu na telebimach działo się jednak dużo więcej. Mogliśmy podziwiać na nich wiele – specjalnie przygotowanych na potrzeby światowego tournée Madonny – animacji czy też innych prezentacji stworzonych na wzór klipów muzycznych, które z sukcesem mogłyby być emitowane na antenie MTV. Jednym z takich ekskluzywnych teledysków był filmik do utworu „Die another day”, ukazujący artystkę w roli boksera. Gdy Madonna śpiewała „Human nature”, na telebimie oglądaliśmy film prezentujący uwięzioną w windzie kobietę, którą w finalnym momencie utworu okazała się być jej młodsza koleżanka po fachu, Britney Spears. Zresztą samo nagranie „Human nature” zostało nieco zmiksowane z elementami przeboju Księżniczki Pop, „Gimme more”. Za najciekawszy „telebimowy” klip uznałbym jednak teledysk o tytule „Get stupid”, który oglądaliśmy w końcowej fazie widowiska, a traktował on o globalnych problemach.

 

Stare kontra nowe

Niemałą rozrywkę zapewniły widzom show liczące już ćwierć wieku przeboje „Holiday” i „Into the groove”, które Madonna wykonała w iście sportowym duchu, ubrana w spódniczkę, podkolanówki, momentami nawet skacząc na skakance. Ze sceny docierała pozytywna energia, która udzielała się większości fanów. Czuć było, że koncert rozkręcił się na dobre. W czasie całego występu artystki dało się jednak zauważyć, że utwory, które zamieszczone są na płycie „Hard candy”, a nie doczekały się samodzielnego wydania na singlu, w większości przypadków mniej porywały publiczność do tańca. Najwidoczniej nie wszyscy zapoznali się z dyskografią wokalistki przed wybraniem się na jej „recital”.

Najwierniejszym fanom nie robiło to chyba jednak większej różnicy, co ich muzyczna ikona w danym momencie wykonuje. Bawili się od pierwszych sekund koncertu aż do samego jego końca, ruszając się w takt każdej z piosenek. Z niesinglowych kompozycji z „Hard candy” najbardziej do gustu przypadł mi występ do nieco funkującego kawałka „She’s not me”, chociaż stonowany i delikatniej brzmiący „Devil wouldn’t recognize you” też zapadł mi mocno w pamięć. Wprowadzając w klimat tego nagrania, Madonna skorzystała z fragmentów trzech znanych przebojów: swojego, nagranego jeszcze w latach 90., „Rain” oraz wydanego przez nią w 2008 r. „4 minutes”, a także pochodzącego z lat 80. „Here comes the rain again” grupy Eurythmics.

Publiczność owacyjnie przyjęła takie niezapomniane hity, jak „Vogue” (wykonywany jako jedna z pierwszych piosenek) i „Ray of light” (jeden z ostatnich momentów show), a przy „4 minutes” ciężko było dojrzeć kogoś, kto nie ruszałby w rytm muzyki jakąś częścią ciała. Moim zdaniem kulminacyjny moment widowiska nastąpił wraz z utworem „Miles away”. Wydawać by się mogło, że to wcale nie jakiś wielki przebój, i pomimo tego, że jest to zdecydowanie udane nagranie, sprawia wrażenie piosenki, która nie ma odpowiedniego potencjału, aby porwać tłumy. Okazało się jednak, że „Miles away” w pełni spełnia te kryteria. Utwór zabrzmiał na koncercie wręcz wyśmienicie, zwłaszcza jego rytmiczny, gitarowy podkład nie pozwalał usiedzieć ani chwili w miejscu. Nagle kilkadziesiąt tysięcy ludzi zaczęło poruszać ramionami i głową, wystukiwać stopami i rękoma rytm, wyśpiewując razem z Madonną słowa jej hitu. To był bez wątpienia najbardziej wzruszający moment koncertu, aż chciałoby się tam wrócić i ponownie go przeżyć!

Niewiele mniej spontanicznie przyjęty przez tłum okazał się klasyk „Like a prayer”. Madonna zdecydowała się na zaprezentowanie tego numeru w odświeżonej, bardziej dynamicznej, house’owej wersji, łącząc go z niezwykle surowo brzmiącym, dance’owym nagraniem „Feels like home” (Meck feat. Dino) (bazującym z kolei na „Don’t you want me” grupy Felix). Efekt był piorunujący. Czułem jak muzyka ogarnia nie tylko teren lotniska, ale i mnie całego. Publiczność przy „Like a prayer” bawiła się świetnie, a Madonna – mówiąc kolokwialnie – dała czadu! Zdawało się, jakby krzyczała: „niech tylko ktoś spróbuje mi odebrać tytuł Królowej!”. Trudno polemizować ze stwierdzeniem, że Królowa Pop jest tylko jedna – tak było, jest i na pewno jeszcze długo będzie, bo Madonna, mimo swojego wieku, jest nieustannie w wyśmienitej formie i nigdy nie brakuje jej pomysłów na swój wizerunek i muzykę, a to atrybut niezwykle rzadki w świecie rozrywki. Otóż ogłaszam wszem wobec, że Królowa Pop nie abdykowała ani nie została zdetronizowana, utrzymane jest zatem status quo!

wideo z koncertu w Buenos Aires – „Miles away”

 

Please don’t say you’re sorry…

Ze smutkiem muszę przyznać, że niebywale raził brak przebojów z płyty „Confessions on a dance floor”, która na całym świecie, także i u nas, była przecież wielkim komercyjnym sukcesem i zapewniła Madonnie kolejny – jeden z największych w jej karierze – hit „Hung up”, okupujący przez 15 tygodni czołową pozycję globalnej listy przebojów (United World Chart). Tego szlagieru nie powinno było tam zabraknąć! Osobiście żałuję również, że nie miałem możliwości usłyszeć przeboju „Sorry”, jednego z moich ulubionych nagrań wokalistki.

 

Nie ujęło mnie

Krytyce chciałbym poddać nową wersję „Frozen”, którą zaserwowała nam Madonna. To piękny, medytacyjny, delikatny, wręcz hipnotyzujący utwór, a przerobienie go na mocny, house’owy numer zabija całkowicie jego charakter, pozbawiając go wszelkich jego atutów. Z jednej strony doceniam pomysł artystki, bo dzięki niemu usłyszeliśmy na koncercie coś nowego, oryginalnego, ale uważam, że eksperymentowanie akurat z tym utworem chyba nie wyszło mu na dobre. W ogóle nie ujęło mnie również ostrzejsze wykonanie hitu z lat 80., „Dress you up”. Walorem tego nagrania jest przede wszystkim jego prosta, skoczna, błyskawicznie wpadająca w ucho melodia, a tych elementów w czasie występu najzwyczajniej zabrakło. Właściwie nie powinienem mieć większych zarzutów co do tego, jak Madonna wypadła w „Music”, przyznać jednak muszę, że jej wykonanie tej przebojowej kompozycji w ogóle nie zapadło mi w pamięć, a przecież to jeden z tych numerów, które winny stanowić kulminacyjny moment performance’u, a tak zdecydowanie nie było.

 

Tribute i Cyganie

Szczególnie ważną częścią show był moment złożenia przez Królową Pop hołdu Królowi Pop – Michaelowi Jacksonowi. W czasie, gdy wszyscy bawili się przy utworze „Holiday”, w którymś momencie na scenie pojawił się tancerz przebrany w charakterystyczny dla Jacksona z połowy lat 80. strój i poruszający się w klasyczny dla zmarłego wokalisty sposób, z głośników zaczął rozbrzmiewać „Billie Jean” (potem także kilka innych przebojów zmarłego gwiazdora), a na telebimie ukazała się twarz młodego Jacksona. Na ten gest ze strony artystki publiczność zareagowała niezwykle entuzjastycznie, w pełni go doceniając.

Entuzjazmu i wzruszeń nie zabrakło również wówczas, gdy Madonna pojawiła się na scenie z cygańsko-ukraińską grupą. W tej niespotykanej jak na popowy koncert konwencji zaprezentowano nam jeden z kolejnych klasyków artystki, „La isla bonita”. Wielu wzruszeń dostarczył także ten moment, kiedy Madonna, dziękując za urodzinowe życzenia, odśpiewała dla fanów nastrojowe „You must love me”, o czym wspominałem już wcześniej. Odczuwam jednak pewien niedosyt w związku z wyborem tego utworu. Zamiast tej ładnej, aczkolwiek mało wyrazistej i nieco usypiającej kompozycji wolałbym usłyszeć jakąś przebojową balladę, a na brak takowych Madonna raczej narzekać nie może. Wystarczy wskazać tu chociażby „Live to tell”, „This used to be my playground” czy „You’ll see”.

 

Game over

Całe show zamknął jeden z najświeższych przebojów wokalistki, tj. wykonywany wraz z Pharrellem Willamsem (którego widzieliśmy, oczywiście, tylko na telebimie) hit „Give it 2 me”. Mimo że koncert trwał ok. 2 godzin, Madonnie do ostatniej sekundy nawet na chwilę nie zabrakło dynamiki w ruchu scenicznym, a największy upust swojej niekończącej się chyba nigdy energii dała, moim zdaniem, właśnie w „Give it 2 me”. Publiczność skakała i bawiła się razem z artystką. W ten oto sposób całe widowisko dobiegło końca – naszym oczom ukazał się olbrzymi napis „GAME OVER”, a na bis niestety nie mogliśmy liczyć. Madonna zeszła ze sceny, w głośnikach zaś ponownie usłyszeliśmy Jacksona i jego nieśmiertelny przebój „Don’t stop ’til you get enough”.

 

Rekapitulując…

Podsumowując, z pełną świadomością przyznaję, iż ten koncert był dla mnie niezapomnianym przeżyciem, Madonna była zjawiskowa, a ja ani przez moment nie żałowałem, że zdecydowałem się wziąć udział w tym wielkim przedsięwzięciu. Na moją pozytywną ocenę nie są w stanie wpłynąć żadne z powyżej wskazanych mankamentów, a w szczególności te związane z trudnościami w dostaniu się na teren, gdzie odbywał się koncert, jak i w wydostaniu się zeń. Wierzę, że władze miasta starały się jak mogły, by sprostać organizacji tego wydarzenia, m.in. przez przygotowanie znacznej liczby odpowiednich komunikacyjnych połączeń. Poczynione kroki okazały się jednak niewystarczające, mam więc nadzieję, że następnym razem (oby nastąpił on jak najszybciej) miasto zapewni komunikację proporcjonalną do zapotrzebowania – tak, żeby wszystko mogło przebiegać dużo sprawniej niż tym razem.

Show Madonny to przedsięwzięcie na tak wielką skalę, że pewnie mało kto zdaje sobie w ogóle sprawę z tego, ile wysiłku i funduszy pochłania jego przygotowanie (stąd też te niezwykle wysokie ceny biletów). Dla nas to 2 godziny świetnej rozrywki, podczas gdy dla Madonny i całej jej „świty” to wiele miesięcy okupionych ciężką pracą i wieloma wyrzeczeniami. W polskich mediach pojawiały się liczne zarzuty, jakoby show Madonny było tak idealne, że aż przedobrzone, gdyż właściwie zaplanowany był tu każdy najdrobniejszy ruch, a na spontaniczność praktycznie nie zostawiono w ogóle miejsca.

Owszem, można zgodzić się z tezą, że brak spontaniczności w czasie koncertu utrudnia nawiązanie odpowiedniej relacji między występującym artystą a publicznością. Co więcej, nie sprzyja atmosferze widowiska. Niemniej w mojej opinii akurat w tym przypadku między publiką a Madonną  specyficzna więź, konieczna do uznania występu za udany, istniała – i to pomimo tego, że dało się odczuć, iż piosenkarka stwarza pewien dystans pomiędzy sobą a fanami niczym królowa wobec swych poddanych, bowiem nie przeszkadzał on w odbiorze tego, co działo się na scenie. Zważmy również na to, że Madonna zdecydowanie wielką artystką jest, a pewna megalomania to już chyba taki przymiot wielkich gwiazd.

Należy dodatkowo zwrócić uwagę na fakt, iż każdy od Madonny oczekuje zapierającego dech w piersiach show, a żeby spełniało ono te wymogi musi być odpowiednio wyreżyserowane, zaplanowane i wyćwiczone, w przeciwnym razie dalekie będzie od doskonałości, a przecież koncertom w ramach trasy „Sticky & Sweet Tour”, jak i kilku wcześniejszym trasom Madonny (uważanym za imponujące widowiska wokalno-taneczno-wizualne), do doskonałości naprawdę niedaleko. Dzieje się tak nie tylko za sprawą samego fenomenu wokalistki, lecz także właśnie dzięki wcześniejszym, precyzyjnym przygotowaniom – wszystko jest tu dopięte na ostatni guzik.

Nie zapominajmy prócz tego o tym, że niemożliwe jest stworzenie dzieła, które wszyscy, jak jeden mąż, uznają za idealne – od początku do końca. Madonna jednak po raz kolejny udowadnia, że dąży do takiego ideału. Wiele bowiem można jej zarzucić, ale z pewnością nie to, że stoi w miejscu i odcina kupony od sławy, na którą dawno temu sobie zapracowała. Ona nieustannie się rozwija, nie boi się nowych wyzwań, dzięki temu tworzy muzykę, która podoba się milionom, organizuje widowiska, które przyciągają tłumy, a to wszystko niezmiennie zapewnia jej status megagwiazdy. Dlatego też Królowa Pop jest tylko jedna i pozycja ta wydaje się w dalszym ciągu niezagrożona.

Na koniec pragnę zwrócić uwagę na pewną moją radosną konkluzję. A mianowicie – nareszcie nastał w Polsce czas, kiedy to zagraniczni artyści nie uważają nas za „Trzeci Świat muzyki”. Zaczęli bowiem kalkulować, że w kraju nad Wisłą też mają spore rzesze wiernych im od lat fanów, a – przede wszystkim – że tutaj również mogą zarobić niemałe pieniądze. Dzięki temu w ostatnich latach gościliśmy w Polsce takie sławy, jak The Rolling Stones, U2, Metallica, George Michael, Rod Stewart czy właśnie Madonna. Wierzę w to głęboko, że w końcu podążamy we właściwym kierunku. Na kolejny zaś koncert Madonny czekam z niecierpliwością, ponieważ wiem, że i za drugim razem artystka mnie nie zawiedzie!

 

Setlista

Tak przedstawia się układ utworów wykonanych w czasie koncertu:

1. „The sweet machine” – prezentacja video (zawiera elementy nagrań: „Manipulated living”, „4 minutes”, „Human nature” i „Give it 2 me”)
2. „Candy shop”
3. „Beat goes on”
4. „Human nature” (zawiera elementy nagrania „Gimme more”)
5. „Vogue” (zawiera elementy nagrań: „4 minutes”, „Give it 2 me” i „Discotheque”)
6. „Die another day” – prezentacja video (zawiera elementy nagrań: „Mortal Kombat: the album” i „Do you wanna get funky”)
7. „Into the groove” (zawiera elementy nagrań: „Toop toop”, „Body work”, „Jump”, „Apache” i „Double Dutch bus”)
8. „Holiday” (zawiera elementy nagrań: „Celebration”, „Everybody”, „Jam”, „2000 watts”, „Billie Jean”, „Another part of me” i „Wanna be startin’ somethin'”)
9. „Dress you up” (zawiera elementy nagrań: „My Sharona”, „God save the Queen” i „Mickey”)
10. „She’s not me”
11. „Music” (zawiera elementy nagrań: „Put your hands up 4 Detroit”, „Last night a DJ saved my life” i „Heartbeat”)
12. „Rain” – prezentacja video (zawiera elementy nagrań: „Here comes the rain again” i „4 minutes”)
13. „Devil wouldn’t recognize you”
14. „Spanish lesson”
15. „Miles away”
16. „La isla bonita” (zawiera elementy „Lela pala tute”)
17. „Doli Doli” – wykonanie cygańskiej grupy Kolpakov Trio
18. „You must love me”
19. „Get stupid” – prezentacja video (zawiera elementy nagrań: „Beat goes on”, „Give it 2 me”, „4 minutes” i „Voices”)
20. „4 minutes”
21. „Like a prayer” (zawiera elementy „Feels like home”)
22. „Frozen” (zawiera elementy nagrań: „I’m not alone” i „Open your heart”)
23. „Ray of light”
24. „Give it 2 me” (zawiera elementy „Fired up! (Club 69 mix)”)

fot. scena przed koncertem (zasoby własne)