Koncert Hurts w Krakowie (21.01.2011 r.) – relacja!

Piątek 21 stycznia br. od samego rana nie układał się pomyślnie. W którymś momencie wiele wskazywało na to, że będę musiał zrezygnować z wydarzenia, którego wyczekiwałem od kilku tygodni. To miał być mój wieczór z Hurts. Na trzeci piątek stycznia manchesterski duet zaplanował swój pierwszy polski koncert. Lokalizacja: Kraków, „Klub Studio”. Mimo niesprzyjających okoliczności znalazłem w sobie na tyle determinacji, by zignorować piętrzące się trudności i dotrzeć na koncert Theo Hutchcrafta i Adama Andersona. I lepszej decyzji podjąć nie mogłem!

Pomyślałem, że podjadę pod samo wejście godzinę przed imprezą, szybko wślizgnę się do środka i zajmę sobie dobre miejsce. Jakież było moje zdziwienie, gdy przekonałem się, iż na długo przed startem koncertu kolejka do drzwi wejściowych ciągnęła się już na wiele metrów. W końcu – po kilkudziesięciu minutach stania na mrozie – zziębnięty dostałem się do klubu. Wchodząc tam jako bodaj trzechsetna osoba, i tak miałem sporo szczęścia, że trafiło mi się miejsce, z którego mój aparat obejmował całą scenę (gdyby tylko nie ten dmuchający na mnie przeszywającym chłodem klimatyzator – jakbym nie wymarzł wystarczająco, stojąc chwilę wcześniej na zewnątrz). Sala szybko wypełniła się ludźmi. Większość walczyła o jak najlepszą lokalizację, toteż przestrzeń wokół mnie w krótkim czasie została zredukowana do minimum (było jednak czym oddychać).

Umiejscowiony w samym sercu znanego na cały kraj miasteczka studenckiego AGH „Klub Studio” to lokal z tradycjami, który był świadkiem niejednego pamiętnego wydarzenia – nie tylko muzycznego. Z tego też względu zrozumiałe jest, że to właśnie w takim miejscu organizuje się koncerty popularnych zagranicznych gwiazd. Niestety aż prosi się, by wizualnie ożywić i odnowić ten klub, ponieważ jego mroczny, przytłaczający wystrój nie zachęca do częstych odwiedzin. Ja, chociaż w Krakowie stacjonuję już od lat kilku, byłem tam dopiero po raz pierwszy i raczej bez odpowiedniej motywacji (a koncert Hurts za takową uważam) pojawiać się tam nie zamierzam. Nie najlepiej prezentowało się również oświetlenie sceny. Do tak przygnębiającego pomieszczenia wypadałoby wprowadzić trochę poprawiających nastrój barw, a przynajmniej ustawić światła w taki sposób, by dostrzeżenie wszystkiego, co dzieje się na scenie, nie nastręczało trudności tym stojącym z dala od niej. Nie wiem, na ile ta kwestia zależna była od organizatorów, a jaki wpływ miał na to sam zespół (który wszak od początku swojej kariery forsuje wyłącznie mało jaskrawe barwy we własnym wizerunku), niemniej ten aspekt widowiska postrzegam jako mało udany. Obserwując wygląd sali, niekiedy można było odnieść wrażenie, że jest się na koncercie legendarnego Joy Division (może zatem był to jednak atut?).

Różnie bywało też z akustyką, zwłaszcza w finalnym momencie wykonywanego na bis „Better than love”. Cóż, warunki lokalowe nie były idealne, ale takie właśnie są wątpliwe uroki niejednego krakowskiego klubu muzycznego powierzchniowo przystosowanego do organizowania koncertów na więcej niż pięćset osób. Tylko nie dziwmy się potem, że wielkie gwiazdy w okresie jesienno-zimowym, gdy granie w plenerze nie wchodzi w rachubę, łatwiej ściągnąć do Warszawy, Katowic czy Trójmiasta niż do największego miasta w tym regionie Polski.

Występ Hurts supportował wywodzący się z rodzimego podwórka elektroniczny zespół Kamp!. W muzyce założonego w 2007 r. tria bez trudu wychwycimy inspiracje m.in. muzyką synthpopową, która – jak wiadomo – charakterystyczna jest także dla Hurts, czy też francuskim electro. Grupa Kamp! miała na widowni swoich oddanych fanów, acz sądzę, iż większość osób czekających na Theo i Adama nie miała wcześniej styczności ze skromnym (jak na razie) dorobkiem tego projektu. To nie miało jednak większego znaczenia, bowiem podkłady serwowanej przez Kamp! muzyki momentami były szalenie porywające i dało się zauważyć, że publiczność odbiera je bardzo pozytywnie. Jeśli jeszcze nie słyszeliście o tym zespole, najwyższa pora, by to zmienić. Posłuchajcie kawałków „Breaking a ghost’s heart” i „Distance of the modern hearts” (jak widać, serce to u nich motyw przewodni).

W istocie polski trzyosobowy skład o nazwie Kamp! jako rozgrzewka przed jednym z najgłośniejszych debiutów 2010 r. spisał się na medal, chociaż wokalnie nie robił już tak dobrego wrażenia – głównie za sprawą jednego z panów (na szczęście nie głównego wokalisty), który, robiąc „uuu”, co zasadniczo nie wymaga Bóg wie jakich umiejętności głosowych, chyba nie zawsze trafiał we właściwe dźwięki. Być może było to tylko złudzenie wywołane niedoskonałą akustyką, a może to ja przesadzam – mniejsza z tym. Prócz tego artykułowane przez frontmana Kamp! teksty nie zawsze skutecznie przebijały się przez nagromadzone dźwięki instrumentów, co z kolei skutkowało tym, iż treść piosenek była dla mnie zazwyczaj mało zrozumiała. W tym przypadku trudno jednak postulować, by odpowiedzialność zrzucić na akustykę tudzież niedoskonały sprzęt, bowiem Theo Hutchcrafta takie problemy jakimś cudem nie dotykały, a nawet można śmiało powiedzieć, że Brytyjczyk dykcję miał tego dnia wyśmienitą.

Cokolwiek by o zespole Kamp! mówić, przede wszystkim podkreślić należy, że jego żywiołowa muzyka potrafi zrobić wrażenie na słuchaczu. Jeszcze bardziej imponować może pasja, z jaką cała trójka podchodzi do swojej muzyki. Chyba każdy, kto był na koncercie, zgodzi się ze mną, że ci młodzi mężczyźni kochają to, co robią. Przeciekawie zapowiada się ten zespół. Będę się mu bacznie przyglądał i trzymał kciuki za jego rozwój i sukces. Zobaczymy, co z niego wyrośnie. Z taką muzyką Kamp! bez wstydu może jeździć po świecie. W ten sposób bez wątpienia trio szybko powiększyłoby grono swoich sympatyków.

Po półgodzinnym i owacyjnie przyjętym przez publikę show Kamp! wszyscy czekaliśmy już tylko na jedno. Prócz bohaterów tego wieczora, tj. śpiewającego Theo i śmigającego na klawiszach Adama, na scenie zagościł jeszcze drugi klawiszowiec, perkusista oraz śpiewający potężnym, operowym głosem postawny chórzysta. Gdy zza zadymionych kulis wyłonił się wokalista Hurts, pisków fanek (fanów?) było co nie miara (trudno mi sobie wyobrazić, jak publiczność musiała przeżywać na trójmiejskim koncercie Lady Gagi, skoro Hurts wydobywa z niej aż takie emocje). W ostatnim roku byłem na wielu koncertach, ale rzadko zdarzało się, by artysta wywoływał wśród publiki aż taką histerię. Wygląda na to, że Brytyjczycy w krótkim czasie zyskali u nas ogromną popularność – taką, o jakiej niejeden światowej sławy gwiazdor może tylko pomarzyć.

Oniemiałem, gdy wykonywane na otwarcie „Unspoken” tłum odśpiewał razem z Theo. Wydawało mi się, że taka sytuacja zdarzyć się może tylko przy „Wonderful life”, a w istocie każdy kolejno wykonywany tego wieczora utwór przez niemałe grono miłośników zespołu znany był na pamięć i spotykał się z taką reakcją, na jaką przeważnie liczyć mogą tylko ograne przez radiostacje i telewizyjne kanały muzyczne single. Dla takich miłych niespodzianek warto chodzić na koncerty i festiwale. Czujemy wtedy, że uczestniczymy w wyjątkowym wydarzeniu. Możemy być ponadto dumni z tego, że Polacy występującej gwieździe potrafią zgotować aż tak miłe przyjęcie. Myślę, że panowie z Hurts, chociaż zdawali sobie sprawę z tego, że są u nas lubiani, nie spodziewali się, że powitamy ich z taką euforią (polecam poczytać wpisy Theo na Twitterze, które publikował podczas pobytu w Polsce). Warto odnotować, iż widownia świetnie przyjęła również te kawałki, których nie ma na trackliście debiutanckiego albumu Hurts, tj. tytułowe „Happiness” oraz cover przeboju Kylie Minogue z połowy lat 90. – „Confide in me”.

na tego typu widowiskach bywa, było to przemyślane posunięcie nastawione na to, byśmy wspólnymi siłami ponownie wywołali zespół na scenę. Tłum zgromadzony w „Klubie Studio” zaczął spontanicznie tupać w podłogę, skandować „Hurts! Hurts! Hurts!” i dopiero po jakichś 2 minutach zdołał wyciągnąć chłopaków zza kulis. Na pożegnanie otrzymaliśmy jeden z przebojów grupy – „Better than love”. Zrobiło się nadzwyczaj żywiołowo i bardzo głośno (chyba nawet za głośno), a w mgnieniu oka występ dobiegł końca. Hurts nie wrócili już na scenę, mimo podjętej przez publiczność próby przekonania ich do kolejnego bisu. Panowie na następny dzień mieli jednak zaplanowane podpisywanie płyt w warszawskim „Empiku”, a później koncert w „Stodole”, dlatego nie bądźmy dla nich zbyt surowi.

Myślę, że zostawili po sobie bardzo dobre wrażenie, a my – Polacy zrobiliśmy na nich chyba jeszcze lepsze (potwierdza to wypowiedź duetu w jednym z udzielonych mediom wywiadów oraz wpis Theo na Twitterze). Już za kilka miesięcy będziemy mogli ponownie usłyszeć i zobaczyć Hurts podczas jubileuszowego Open’er Festival.

To był fajnie spędzony wieczór, a przede wszystkim przemiłe zakończenie niezbyt udanego dla mnie dnia. Po takim wydarzeniu wraca się do domu ze szczęściem wypisanym na twarzy, a potem przez lata jest co wspominać. „It’s such a wonderful life”, czyż nie? 😉

PS Niektórzy fani przyszli na koncert z małymi transparentami, których treść – „Never give up” – inspirowana była największym przebojem Hurts. Chyba nie muszę przypominać tytułu…

nagłówek i zdjęcia w tekście: zasoby własne