3 i 4 czerwca br. w Krakowie miała miejsce trzecia odsłona festiwalu Selector znanego lepiej jako Burn Selector Festival albo po prostu Selector Festival. Impreza organizowana przez Alter Art nastawiona jest przede wszystkim na szeroko pojętą muzykę elektroniczną. Poza dźwiękami czystego electro usłyszymy tu również trochę gitarowego grania połączonego z elementami bliskimi scenie muzyki tanecznej. Lista gwiazd zaproszonych na tegoroczną edycję Selectora była imponująca, o ile faktycznie jest się koneserem muzyki o podanym w poprzednim zdaniu profilu.
Osobom niemającym natury szperacza, dla których głównym źródłem poznawania muzyki są najpopularniejsze stacje radiowe i telewizyjne kanały muzyczne, lista nazw (względnie nazwisk) artystów (bo nie zawsze gwiazd) ściągniętych na festiwal najczęściej mówiła tyle samo, co mnie lista nazwisk piłkarzy z pierwszej ligi tureckiej. W tym kontekście za najbardziej rozpoznawalnego obecnie w Polsce wykonawcę (i to bardziej po dźwiękach muzyki niż po samej nazwie) należałoby – jak sądzę – uznać duet La Roux, czyli zespół znany u nas głównie (żeby nie powiedzieć wyłącznie) z przeboju „Bulletproof”. Nie zdziwię się, gdy ktoś w tej chwili zacznie się burzyć, że nie podaję tu nazwy zespołu Klaxons. Ten, chociaż faktycznie popularny w niektórych kręgach, dla większości osób, z którymi rozmawiam, jest niczym więcej, jak po prostu niezidentyfikowanym tworem. Mojej wypowiedzi nie należy bynajmniej odczytywać jako zarzutu kierowanego do organizatorów. Selector Festival to bowiem impreza jedynie dla pewnego grona odbiorców, do którego to dopasowano zaproszonych artystów – i bardzo dobrze, że takie wydarzenia w Krakowie mają miejsce.
Początkowo mój plan był taki, by wziąć udział we wszystkich festiwalowych koncertach. Okazało się jednak, że mimo sympatii do electro nie jestem w stanie słuchać go non stop. Moje uszy odmawiały posłuszeństwa, a i nogi po kilku godzinach stania przeplatanego z tułaniem się po hektarach krakowskich Błoni, gdzie odbywała się impreza, przesyłały do mózgu krótki komunikat: „dość!”. Do tego doszło jeszcze przedfestiwalowe „przetrenowanie”. Mówiąc najprościej, niepotrzebnie przez kilka dni przed Selectorem intensywnie słuchałem muzyki artystów, którzy mieli się na tej imprezie pojawić. To musiało się skończyć tak, jak się skończyło – przesytem. Z tego względu mój pobyt na Selector Festival ograniczył się do pierwszego dnia. Jestem przekonany, że skusiłbym się także na drugi dzień festiwalu, gdyby zgodnie z planem występował w jego trakcie brytyjski zespół Fenech-Soler, o którym na blogu była już kilkukrotnie mowa (np. tutaj). Niestety występ Brytyjczyków został odwołany, a w ich miejsce wstawiono Novikę, co akurat było stosunkowo dobrym posunięciem, aczkolwiek – jak widać – za mało przekonującym, by ściągnąć mnie nazajutrz na Błonia.
Koncerty odbywały się w dwóch namiotach. Główną scenę, Cyan Stage, zainstalowano w tym większym, zaś tzw. Magenta Stage znajdowała się w znacznie mniejszym namiocie. Na pierwszy dzień przypadły występy polskich muzyków, tj. duetu Rubber Dots, zespołów Kamp! i Őszibarack oraz Bartka Szczęsnego, a ponadto artystów spoza granic Polski: tych mniej znanych, jak Logo, a także bardziej zaprawionych w bojach, jak Does It Offend You, Yeah?, Crystal Castles, Ladytron i Klaxons. Dopiero po północy wystartowały koncerty Klaxons i Őszibarack. Tych pierwszych słuchałem dosłownie przez moment, przy drugich zaś byłem już w domu, tak więc o żadnym z nich nie mogę nic Wam powiedzieć. Komentarzem opatrzę jednak występy pozostałych wykonawców.
fot. duet Rubber Dots
Przy tego typu widowiskach najłatwiej jest zweryfikować, jak polscy artyści prezentują się na tle muzyków innych narodowości. Z tego porównania tym razem biało-czerwoni wyszli obronną ręką. Kamp! słyszę już po raz kolejny. Widać, że fanów muzyki zespołu przybywa z miesiąca na miesiąc, toteż nie powinien nikogo dziwić fakt, że mimo wczesnej godziny jego występu tłum pod sceną był całkiem spory. Tego samego nie można powiedzieć niestety o występie duetu Rubber Dots. Kto go nie słyszał, niech żałuje, bo to electro w chwytliwym i momentami naprawdę bardzo przebojowym wydaniu. Zwłaszcza finał występu Ani Iwanek i Stefana Głowackiego, wchodzących w skład Rubber Dots, robił wrażenie, przez co nie zauważyłem nawet, że w drugim namiocie zaczął się się już koncert Kamp!. Efekty wizualne towarzyszące duetowi, przyjemny głos Ani i uzależniająca muzyka wydobywająca się ze sprzętu obsługiwanego przez Stefana uczyniły z performance’u Rubber Dots cieszące moje zmysły widowisko. Ich koncert głównie ze względu na małą scenę i niedobór ludzi (a pomimo rzucających się w oczy kolorowych animacji wyświetlanych na olbrzymich ekranach) miał nieco kameralny charakter. Wydaje mi się jednak, że w takich warunkach rzeczony zespół sprawdzać się będzie najlepiej. Obawiam się, że stadionowe granie nie będzie jego sprzymierzeńcem. Chociaż mogę się mylić…
fot. Ania Iwanek, wokalistka Rubber Dots
O koncercie Kamp! piszę w tym roku już po raz trzeci. Może zatem nie ma sensu bardzo się rozpisywać. Warto jednak wspomnieć o tym, że panowie bawią się swoją muzyką, a upływający czas i duża liczba koncertów zauważalnie skutkują tym, że coraz pewniej czują się na scenie. Ku ich i mojej uciesze publiczność żywiołowo reagowała na większość ich scenicznych poczynań. Myślę, iż nie minę się z prawdą, pisząc, że ich muzyka, mimo małej promocji w mediach, znana jest już w różnych zakątkach naszego kraju. Festiwalowicze dali temu wyraz podczas Selectora. Ja najbardziej czekałem na fantastyczne „Distance of the modern hearts”. Kamp! zaserwowali nam wersję extended do kwadratu, bowiem z trwającego 4 i pół minuty kawałka stworzyli 10-minutowe show. Mocnym akcentem koncertu było ponadto „Breaking a ghost’s heart”. Nie zabrakło także nowości. Podobno obiecywany od dawna fonograficzny długogrający debiut tercetu (bynajmniej nie egzotycznego) światło dzienne ujrzeć ma po wakacjach. Mam nadzieję, że nie są to czcze obietnice.
fot. Kamp! na Cyan Stage
Muzyka pierwszego zagranicznego gościa festiwalu, grupy Does It Offend You, Yeah?, to zupełnie nie moja bajka. Większą część koncertu tego zespołu spędziłem na zewnątrz, ponieważ patrzenie na gościa grzejącego się w zimowej czapce i wyrażającego wszelkie stany ducha i ciała za pomocą pewnego, wytartego, obcojęzycznego słowa na literę „f” szybko zaczęło mnie irytować. Tłum bawił się jednak wyśmienicie. Cóż, to nie pierwszy raz, jak nie utożsamiam się z tłumem…
fot. Kamp!
Przy koncercie Crystal Castles ujawnił się problem, który de facto towarzyszył większości muzycznych gości podczas Selector Festival. Muzyka przykrywała wokale, przez co zrozumienie chociaż jednego słowa okazywało się nie lada wyzwaniem. Myślę, że jest to aspekt, nad którym zdecydowanie należy popracować. Wprawdzie Alice Glass z Crystal Castles ma to do siebie, że wielu jej elektronicznie zmutowanych pojękiwań nie da się zrozumieć, jednak w studyjnym materiale jej głos mimo wszystko jest słyszalny. Na festiwalu różnie z tym bywało. Najbardziej dało się to nam we znaki przy „Celestica”, które w moim odbiorze ograniczało się jedynie do muzyki, bowiem Alice brzmiała tak, jakby śpiewała dla nas gdzieś z Wawelu, nie zaś ze sceny, którą mieliśmy tuż przed oczami. W ten sposób „Celestica”, jeden z najciekawszych numerów ubiegłego roku, na żywo wypadło blado, a tak bardzo liczyłem na to, że wykonanie tego kawałka „live” będzie najmocniejszym punktem całego Selectora…
Mimo niedociągnięć w akustyce muszę przyznać, że Alice to najbardziej żywiołowa i odjechana artystka, jaką oglądałem na scenie. Można było odnieść wrażenie, że masywne dźwięki piosenek z 2 longplayów Crystal Castles wprowadzają ją w jakiś ekstatyczny stan, w którym Glass traci kontrolę nad swoją świadomością i ciałem. Będąc w tym quasi-narkotycznym stanie, kilkukrotnie oddawała się w ręce tłumu, jednak za każdym razem po chwili z opresji ratowali ją ochroniarze. Wzorujący się na niej co poniektórzy zgromadzeni pod sceną festiwalowicze również dali się ponieść emocjom i ich także trzeba było ratować. Z mojej perspektywy wyglądało to nawet trochę niebezpiecznie…
Co więcej, muzyka Crystal Castles znacznej części uczestników imprezy najwidoczniej była dobrze znana, ponieważ na niemal każde intro do kolejnych piosenek reagowano tak, jakby kanadyjski duet grał właśnie swój największy przebój. Szkoda tylko, że to, co działo się na scenie, nie było zbyt widoczne. Działo się tak z powodu wizualnej oprawy koncertu, która bazowała na mrocznych barwach i na grze świateł, a te z kolei zmieniały się nazbyt dynamicznie, by dostrzec jakiekolwiek detale. Dziwny był to koncert… I na pewno niezapomniane przeżycie…
fot. duet Logo
Mniej zaskakujące, ale za to bardziej kolorowe, były występy francuskiego duetu Logo i Polaka, Bartka Szczęsnego. Więcej czasu spędziłem, słuchając muzyki Logo, jednak nie bawiłem się przy niej zbyt dobrze (aczkolwiek momentami przywodziła mi na myśl ścieżkę dźwiękową do filmu „Tron: dziedzictwo” autorstwa Daft Punk, a to akurat udane dzieło). O Bartku Szczęsnym jak na razie również nie mam zbyt wiele do powiedzenia, ponieważ podczas jego koncertu odbywającego się na Magenta Stage w namiocie przebywałem dosyć krótko, a słuchałem go przede wszystkim z zewnątrz, myśląc o niebieskich migdałach, co nie sprzyjało wnikliwej analizie jego muzycznych produkcji. Mam jednak wrażenie, że to nie jest moje ostatnie spotkanie z tym panem…
fot. Bartek Szczęsny
Godzina 23 to pora rozpoczęcia koncertu grupy Ladytron, którą zainteresowałem się 6 lat temu za sprawą singla „Destroy everything you touch„. Ja, podobnie jak i stojący za mną osobnik wykrzykujący co piosenkę tytuł tego nagrania, nie mogłem się go doczekać. Oczywiście poleciał na końcu…
Zespół Ladytron występował w mniejszym namiocie, a osób zainteresowanych tym występem nie było zbyt wiele. Może i faktycznie na początku było trochę nudno, ale końcówka była moim zdaniem mocna. Poza utworem na finał publikę najbardziej rozruszał numer „Seventeen”. Dobrze sprawdziło się także nowe „White elephant”. Ze sceny przez większość koncertu wiał chłód, bo i w tego typu elektronice specjalizuje się zespół Ladytron, aczkolwiek członkowie zespołu byli raczej zadowoleni z przyjęcia zgotowanego im podczas Selectora. Denerwujące było jednak to, że i przy tym koncercie prawidłowy odbiór zakłócała kiepska akustyka. Przez te problemy zrozumienie tekstu poszczególnych utworów graniczyło z cudem. W tych warunkach ginęły też niektóre dźwięki i to właśnie stanowiło przyczynek do tego, iż w pierwszej połowie koncertu wszystko zdawało się zlewać w jedną całość. Dopiero pod koniec z większą łatwością przychodziło mi rozróżnianie kolejnych piosenek.
fot. Ladytron
Drugi dzień festiwalu zapowiadał się nie mniej interesująco, jak ten pierwszy. Byłem bardzo ciekaw, jak brzmi na żywo chwalona przez wielu Katy B. Ponadto fajną sprawą byłoby zweryfikowanie brzmienia projektu Hercules And Love Affair, usłyszenie „In for the kill” i „Bulletproof” La Roux, a także spędzenie czasu przy muzyce przedstawicieli polskiej sceny electro: Noviki i duetów Rebeka (w jego skład wchodzi Bartek Szczęsny) i Last Blush (finaliści Coke Live Fresh Noise 2011). Obowiązki, nadmiar elektroniki, fizyczne zmęczenie po pierwszym dniu oraz brak Fenech-Soler – to przeważyło szalę i ostatecznie moja przygoda z Burn Selector Festival 2011 zakończyła się po jednym dniu. Dodam, że w pierwszy dzień imprezy fanów elektroniki zawitało na Błonia nieco mniej niż się spodziewałem. Czuję jednak, że to właśnie drugi dzień cieszył się większym zainteresowaniem… Czy w istocie tak było, nie mam pojęcia.
fot. Helen Marnie, wokalistka Ladytron
Podsumowując, jeszcze raz kieruję Waszą uwagę na dwa goszczące na Selectorze projekty z kraju nad Wisłą, których longplayów wyczekuję z dużym zainteresowaniem: Kamp! i Rubber Dots. Mimo mej absencji w drugi dzień festiwalu do listy dorzucam kolejną dwójkę – duety Last Blush i Rebeka. Sądzę, iż tym artystom warto przyjrzeć się bliżej, ponieważ pierwsze efekty ich pracy zwiastują, że w ich głowach może zrodzić się coś, co trochę ożywi naszą scenę muzyczną.
fot. Klaxons
nagłówek i zdjęcia w tekście: zasoby własne