Orange Warsaw Festival 2010 – Mainstream Day – relacja!

ALTERNATIVE DAY (dzień pierwszy): przeczytaj relację

 

MAINSTREAM DAY (dzień drugi)

Drugi dzień Orange Warsaw Festival 2010 otworzyła Dunka, Aura Dione. Mimo tego, że jak na razie znana jest u nas głównie z jednego numeru – „I will love you Monday (365)”, bez większego problemu potrafiła zmusić niejednego festiwalowicza do delikatnego podrygiwania w rytm jej muzyki. A wszystko to sprawka jej godnego pozazdroszczenia pozytywnego usposobienia, bijającej od niej dobrej energii, fajnego kontaktu z publiką, a w dużej mierze także przyjaznych naszym uszom popowych utworów. O dziwo, nawet irytujący mnie od miesięcy jej największy przebój względnie mi się podobał. Szkoda tylko, że w strategicznym momencie organizatorzy wykazali się niemałym brakiem profesjonalizmu (a może to zwykłe nieporozumienie?). Pod koniec swojego show piosenkarka oświadczyła bowiem, że zamiast okłamywać nas, że będzie grać teraz ostatni numer, po czym ponownie wyjdzie na scenę na „spontaniczny” bis, ona od razu z niej zejdzie, a my – zgodnie z tradycją – owacjami wyciągniemy ją zza kulis. Niestety gdy tylko Aura i jej zespół opuścili scenę, zza kotary wybiegła ekipa techniczna, która w mgnieniu oka zdemontowała instrumentarium towarzyszące wokalistce. Wypadałoby jednak, żeby ktoś trzymał rękę na pulsie i słuchał tego, co mówią artyści podczas swoich koncertów. Wtedy do takich incydentów by nie dochodziło. Publiczność była zażenowana. Ciekawe jak zareagowała na to sama panna Dione…

fot. Aura Dione padająca przed widownią na kolana

fot. Aura Dione

fot. Aura Dione z zespołem na scenie

Ze znacznie chłodniejszym przyjęciem widowni spotkała się Irlandka, Lisa Hannigan, która wystąpiła ze swoją oryginalną muzyczną trupą. Artystka i jej towarzysze grali na różnych cudacznie wyglądających instrumentach, które rzekomo sami wytwarzają. Wokalistka starała się wykreować na Służewcu atmosferę skupienia, co do festiwalowych warunków kompletnie nie przystawało. Jeden spokojny utwór poprzedzał kolejny a jako takiej dynamiki było w istocie bardzo niewiele. Stagnację tłumu pogłębiał padający przez jakiś czas deszcz. Żaden to wprawdzie zarzut w stosunku do Irlandki, ponieważ jej zespół, podobnie jak i ona sama, muzycznie wypadł przyzwoicie. Tyle że najwidoczniej większość publiki przybyła na tę imprezę po to, by dobrze się bawić, a w czasie tego stonowanego koncertu prawie wszyscy byli ospali i mało kto dał się ponieść dźwiękom urokliwych utworów wokalistki. Wydaje się więc, że Lisa Hannigan stworzona jest raczej do występów w kameralnej atmosferze, a nie w warunkach stadionowych. Niemniej tych bardziej uważnych zainteresował zaprezentowany na koniec cover przeboju Depeche Mode, „Personal Jesus” – wersja gruntownie odmieniona. Najbardziej w trakcie całego performance’u drażniło mnie powtarzane przez Lisę jak mantra polskie „dziękuję”. Artystka wypowiadała to słowo po każdej piosence, jakby ktoś ją zaprogramował, i właściwie niezbyt często mówiła coś innego (zupełnie inaczej niż dzień wcześniej Courtney Love i Edyta Bartosiewicz). Wokalistce udało się za to ująć publiczność swoim bezpośrednim stwierdzeniem, że ona i jej muzycy piją w Polsce dużo wódki, która – jak to określiła – jest „delicious”.

fot. Lisa Hannigan, jej zespół i ich cudaczne instrumentarium

fot. Lisa Hannigan na telebimie

Szybko jednak przyszedł czas na małe ożywienie, które zapewniły nam występy trójki finalistów konkursu o (póki co) mało prestiżowe wyróżnienie muzyczne o nazwie Wow! Music Award. Przez całe wakacje drogą SMS-ową można było oddawać głosy na swojego ulubionego artystę i proponowany przez niego utwór. W potyczce o wspomnianą statuetkę wzięła udział wyłoniona wcześniej dziesiątka wykonawców różnych nacji. Jak można się było spodziewać, finałową trójkę zdominowali Polacy – znaleźli się w tym gronie okrzyczani panowie z Afromental oraz debiutanci z The Boogie Town. Do tego zestawu dołączyła jeszcze skromna międzynarodowa reprezentacja w postaci szwedzkiej piosenkarki, Anny Bergendahl. Pomiędzy występami wymienionej trójki unaoczniły się wszystkie organizacyjne niedociągnięcia. Aby usłyszeć kilkuminutowe utwory każdego z finalistów, widzowie musieli czekać dopóki ekipa techniczna nie przygotuje sceny dla każdego z nich, a zapewniam, że trwało to nader długo. Zresztą, wyczekiwanie było bodaj największym mankamentem całej warszawskiej imprezy. Nikt nie pomyślał o tym, żeby jakoś publiczność w tym czasie zabawiać, a – jak na złość – przerwy były coraz to dłuższe. Zaledwie kilka razy zdarzyło się w ich trakcie, że łaskawie puszczono nam jakąś piosenkę (a wybór utworów też często pozostawiał wiele do życzenia). Wyglądało to więc w ten sposób, że między poszczególnymi koncertami albo zniecierpliwieni staliśmy w ciszy, bez jakiegokolwiek tła muzycznego (ewentualnie prowadząc ze sobą rozmowy, co akurat mnie nie dotyczyło, jako że byłem sam), albo byliśmy zmuszeni oglądać i słuchać w kółko tych samych spotów promocyjnych Orange, TVN i zapowiedzi „Wielkiego Meczu” reklamowanego przez Marcina Prokopa. Mam nadzieję, że krytyczne głosy skłonią organizatorów do refleksji i w przyszłym roku będziemy mieć do czynienia z dużo lepszym przygotowaniem na okoliczność przedłużających się przerw technicznych. Do rzeczy jednak…

Spośród finalistów konkursu o Wow! Music Award na scenie największą „rozróbę” zrobił zespół Afromental ze swoim rockandrollowym (sic!) kawałkiem, „Rock & rollin’ love”. To jednak nie oni skradli tym razem serca publiczności. Udało się to bowiem grupie The Boogie Town, której utwór „Emily”, śpiewany przez obdarzoną głosem o niezwykle intrygującej barwie Urszulę Rembalską, uwiódł niejednego widza. Wiele otaczających mnie osób wspominało to wykonanie jeszcze przez kilka godzin po zejściu zespołu ze sceny. Poprawnie, ale najmniej interesująco zaprezentowała się Anna Bergendahl (utwór „This is my life”). Ostatecznie nagrodę otrzymali i tak panowie z Afromental, co publiczność przyjęła raczej z ograniczonym entuzjazmem. A gdy wokalista, Wojtek Łozowski, oświadczył, że ich najnowszy krążek „rozpieprzy ten kraj”, tłum wysłał grupie jasny sygnał, że czas, by zeszła ze sceny (trochę jej to jednak zajęło).

fot. Afromental szalejący na scenie

fot. Tomson z Afromental

fot. zespół Afromental odbierający Wow! Music Award

fot. Ula Rembalska, wokalistka The Boogie Town, śpiewa „Emily”

fot. The Boogie Town na scenie

fot. Anna Bergendahl

Po kilkunastu minutach na estradę wyszła dawno niesłyszana Monika Brodka. Zgodnie z zapowiedziami wykonywała piosenki ze swojego nadchodzącego albumu, „Granda”. Okazuje się, że jest to materiał wyjątkowo nowatorski. Usłyszeliśmy więc utwory z wyraźnymi folkowymi inspiracjami, często wzmocnione niebanalną elektroniką, innym zaś razem z rockowym pazurem, a wszystko to wzbogacone wyszukanymi dźwiękami przeróżnych instrumentów – niektórych daremnie szukać we współczesnej muzyce. Porównując ten występ z koncertem Brodki sprzed ponad 4 lat, w którym miałem możliwość wziąć udział, od razu widzę jak bardzo wokalistka od tego czasu ewoluowała i jak wiele zmieniło się w jej myśleniu o muzyce. Chociaż Monika nadal lubi usilnie trzymać się mikrofonu, jakby przy nim czuła się bezpieczniej, to mimo wszystko w kilku momentach dawała się porwać dziwnym, niby godowym pląsom, czego wszak nie praktykowała jeszcze przed kilkoma laty. Ponadto odważniej niż za dawnych czasów operowała swoim głosem. Przyznam, że jej nowych piosenek wysłuchałem z dużym zainteresowaniem. Nie wszystko mi się wprawdzie podobało (niektóre elementy były chyba przekombinowane), ale z ostateczną oceną wstrzymam się do czasu przesłuchania studyjnej wersji tego materiału. Najważniejsze jest jednak to, jak na sceniczne wybryki Brodki i jej zgoła odmienny od tego, którym zasłynęła, repertuar zareagowała publiczność. Co prawda osób, które wydawały się pozytywnie zaskoczone nowym obliczem artystki, nie brakowało, jednakowoż bez trudu dało się przyuważyć w tłumie persony z mocno skwaszonymi minami. Trudno się im dziwić – pokochały Monikę za innego typu muzykę, więc nie muszą bezkrytycznie przyjmować czegoś, co nie przystaje do ich muzycznego gustu, tylko dlatego, że wykonuje to ich ulubienica. Może reakcje byłyby inne, gdyby Brodka – tak jak zwykło się robić na koncertach – przeplatała nowe nagrania starymi. Ta jednak najwyraźniej chce (przynajmniej na razie) odciąć się od swoich dotychczasowych dokonań (wśród których nie brakuje przecież dobrych numerów), zwracając uwagę na swój nowy muzyczny image. Cóż, oto kolejna po Agnieszce Chylińskiej kontrowersyjna przemiana na rodzimym rynku muzycznym; tym razem w drugą stronę, tj. przychylniej przyjmowaną przez krytyków, a przy tym mniej mainstreamową (do tego duetu odmienionych gwiazd przyrównałbym jeszcze Natalię Kukulską, która także przeszła w ostatnich latach muzyczną i wizerunkową metamorfozę).

fot. Monika Brodka w stroju, który ktoś z widowni ośmielił się nazwać piżamką 😉

fot. pląsy Brodki

fot. Brodka na telebimie

fot. Brodka z zespołem na scenie

Po koncercie Brodki byliśmy świadkami najdłuższej przerwy technicznej całej imprezy. Zgromadzone tuż pod sceną osoby skandowały „Mika! Mika! Mika!”. Niestety jego występu zmuszeni byliśmy wyczekiwać ekstremalnie długo. Gdy wszyscy mieli już serdecznie dość bezsensownego stania, nareszcie Mika pojawił się na scenie. I bynajmniej warto było na niego czekać. Takiej dawki energii nie zapewnił nam żaden inny gość festiwalu! Mika zaczął z grubej rury od najpopularniejszego w Polsce kawałka ze swojego repertuaru – „Relax, take it easy”. Tym wykonaniem doprowadził publikę do histerii. Ludzie skakali, wymachiwali rękami, odśpiewując słowa znanego nam wszystkim refrenu. Mało kto pozostawał całkowicie obojętny na to, co działo się na scenie. I tak de facto było przez cały koncert Miki, który poruszał się po niej niczym rakieta. Przemieszczał się z prędkością światła, tańczył, podskakiwał, wyginał we wszystkie strony swoje giętkie ciało, a jednocześnie w żaden sposób nie ucierpiała na tym warstwa wokalna. Teraz już mnie ani trochę nie dziwi, dlaczego został przed kilkoma laty zauważony i doceniony. To prawdziwy showman! Potrafił rozbawić publiczność swoimi gestami, mimiką twarzy, wypowiedziami czy też odgrywanymi scenkami (np. ze swoim kolegą z zespołu ucharakteryzowanym na klauna). Okazało się, że wszystkie piosenki Miki na koncert są wprost idealnie skrojone. Aczkolwiek po godzinie scenicznych popisów, wielkich emocji i ogromnej żywiołowości, które zaserwował nam artysta, można było mieć już ich serdecznie dość. Nie zmienia to jednak faktu, że publiczność była wprost zachwycona i bawiła się przy wszystkim, przy czym tylko bawić się dało. A największą niespodziankę sprawił nam Mika, zeskakując nagle ze sceny na wydzielony dla strażników i fotoreporterów pas, który znajdował się w sercu sektora wypełnionego świetnie bawiącymi się ludźmi. W przypływie emocji wokalista nie zwrócił nawet uwagi na to, że był to błotnisty teren, przez co umorusały się jego, pewnie sporo warte, białe spodnie. To był rzeczywiście dobry koncert. Panie i panowie, czapki z głów przed takim gwiazdorem!

fot. Mika śpiewający „Big girl (you are beautiful)”

fot. tancerka i zespół Miki

fot. Mika na scenie z zespołem i „seksownymi” tancerkami

fot. Mika nie tylko śpiewa, ale i gra

fot. Mika i muzyk z jego zespołu

fot. Mika śpiewa „Billy Brown”

fot. Mika we własnej osobie

fot. Mika z zespołem na scenie

Nim na estradzie mogliśmy podziwiać największą gwiazdę wieczoru, wpierw zza kulis wyłoniła się, znajdująca się w stanie błogosławionym, Agnieszka Chylińska. Jej koncert składał się głównie z piosenek z ostatniego albumu – „Modern rocking” (wielka szkoda, że nie zaśpiewała „Winnej”). Mimo elektronicznych podkładów, nie zabrakło również rockowego pazura, który Chylińska ma we krwi, jak i ostrzejszych gitarowych riffów. Widać więc, że muzycznie odmieniona Agnieszka nie odeszła całkiem od stylu, z którym najbardziej ją utożsamiamy. Oczywiście największe szaleństwo wywołał megaprzebój „Nie mogę cię zapomnieć”. Publiczność bawiła się przy nim w najlepsze. Wygląda na to, że artystka będzie go musiała śpiewać do końca kariery. Nieznacznie ustępował mu numer wykonany na finał, „Wybaczam ci”, który również spotkał się z dużym aplauzem tłumu. Zaskakujące były te momenty, gdy Agnieszka sięgała po covery, tj. po przebój George’a Michaela z bestsellerowego krążka „Faith”, pt. „Father figure”, szlagier kapeli Mr. MisterBroken wings”, a także house’owy kawałek „Leave the world behind”. W sumie pojawiły się 3 anglojęzyczne utwory i choć publiczności nieszczególnie przekonały (a szkoda, bo mnie sprawiły dużo radości), to z pewnością były miłym akcentem wieczoru. Wokalistka śpiewanie własnych interpretacji zagranicznych przebojów praktykuje już od dłuższego czasu (tak zrobiła np. podczas Sopot Festival 2005, prezentując zaskakujący miks wybranych eurodance’owych hitów lat 90., czy też w czasie tegorocznej gali 20-lecia RMF FM, wykonując „What is love” Haddawaya) i zawsze tego momentu najbardziej w czasie jej występu wyczekuję. Z pewnością jest to nie lada gratka dla każdego wielkiego fana muzyki. Festiwalowy performance był ostatnim koncertem artystki (nie licząc kilku krótkich występów na różnych imprezach) przed estradowym urlopem związanym ze stanem, w jakim się obecnie znajduje. Ciążowego brzuszka nie dało się już nie zauważyć. Skądinąd sama wokalistka nie bała się o tym fakcie mówić wprost. Przez większość koncertu tryskała energią i towarzyszył jej dobry humor. Jej show nie spotkało się jednak z tak ciepłym przyjęciem, co koncert Miki.

fot. Agnieszka Chylińska w mrocznym klimacie

fot. Agnieszka Chylińska z zespołem na scenie

Wraz z wybiciem północy z niedzieli na poniedziałek na scenę w dźwiękach drapieżnego i na nowo zaaranżowanego „Maneater” wkroczyła (a raczej wparowała) długo wyczekiwana główna gwiazda festiwalu, Nelly Furtado. Podczas 80-minutowego show nie zabrakło przebojów z każdego z 4 studyjnych albumów wokalistki. Artystka zwinnie przeplatała piosenki z wszystkich swoich krążków, skacząc od tych starszych do niedawnych nowości oraz od anglojęzycznych do tych, które wykonuje po hiszpańsku. Było więc „I’m like a bird” i „Turn off the light” z początków kariery, piłkarskie „Forca”, najbardziej wzruszająca ballada w repertuarze Nelly pt. „Try”, przebojowe „Say it right” i spokojne „All good things (come to an end)” z albumu „Loose”, jak i nowsze „Manos al aire” czy „Mas”. To oczywiście nie wszystkie piosenki, które w ciągu koncertu usłyszeliśmy. Moją uwagę przykuł chórek wokalistki, który nie tylko śpiewał w tle, ale również zagrzewał publiczność do tańca i sam bardzo ekspresyjnie się na scenie poruszał. Nelly zaprezentowała nam 2 utwory, które zapowiadają jej nowy materiał: „Girlfriend in this city” oraz „Free” (piosenka przedstawiona przez Nelly jeszcze pod roboczym tytułem). Wygląda na to, że wokalistka zamierza w najbliższym czasie uraczyć nas sporą dawką imprezowej muzyki.

Na dobre tłum rozkręcił się wtedy, gdy wykonywany w drugiej połowie show utwór „Powerless (say what you want)” przeobraził się nagle w „Land of confusion” z repertuaru Genesis (mowa o najbardziej znanym fragmencie tej piosenki z popularnym „this is the world we live in”). A gdy zaczęły rozbrzmiewać dźwięki popularnego singla „Give it to me”, który Nelly w oryginale wykonuje razem z Timbalandem i Justinem Timberlake’em, wokalistka już całkowicie „kupiła” publiczność. Okazało się, że jest to początek zmiksowanego setu. W jego skład weszło kilka innych nagrań, w których artystka również pojawia się gościnnie. I tak oto zaraz poleciały dźwięki „Morning after dark” (współpraca z Timbalandem), „Jump” (kolaboracja z raperem o pseudonimie Flo Rida) i „Hot-n-fun” (duet z N*E*R*D). Rzecz jasna, tłum najrytmiczniej podskakiwał przy „Jump”. Zabawa była przednia, a na tym się bynajmniej nie zakończyło. Nelly zaserwowała nam także swój niedawny hit, również wykonywany w featuringu, „Who wants to be alone” DJ-a Tiësto. Publika była wniebowzięta, a Furtado zawładnęła sercami tłoczących się pod sceną festiwalowiczów. To był naprawdę fantastyczny moment.

Wokalistka, mimo ograniczenia czasowego, na tyle sprytnie miała ułożony plan występu, że zdążyła zaśpiewać wszystko to, na co publiczność najbardziej czekała (z pominięciem kilku pomniejszych przebojów), oraz wpleść kilka mniej znanych kawałków. Właściwie to zabrakło mi tylko hitowego „Promiscuous”. Na szczęście nie pominięto mojego ulubionego „Say it right”. To właśnie tym numerem (wzbogaconym rockowymi wstawkami z „Enter sandman” Metalliki) Nelly Furtado zamknęła swoje widowisko. Wielka szkoda, że nie mogliśmy liczyć na bis. Jednakże drugi dzień festiwalu i tak zakończył się prawie o godzinę później, niż przewidywano (w większym stopniu było to jednak spowodowane opóźnieniami w pojawianiu się gwiazd na scenie oraz licznymi przerwami technicznymi aniżeli przedłużającymi się poszczególnymi koncertami). I chociaż podziwianie wszystkich zaproszonych na ten dzień muzycznych gości wiązało się z koniecznością stania w tłumie grubo ponad 8 godzin, ogromnie jestem rad, iż na tegorocznym Orange Warsaw Festival się pojawiłem.

Cały festiwal, mimo tego, że kilka szczegółów wymaga jeszcze dopracowania, ma szansę z roku na rok zyskiwać na popularności i renomie. Tym bardziej, że stolica zasługuje na imprezę muzyczną wielkiej rangi. Już z niecierpliwością czekam na przyszłoroczne koncerty. I również Was na nie zapraszam.

fot. Nelly Furtado podczas „Maneater”

fot. Nelly Furtado z zespołem podczas wykonywania „Maneater”

fot. Nelly Furtado z zespołem na scenie

fot. Nelly Furtado zachęcająca publiczność do wspólnego śpiewania

fot. Nelly Furtado z gitarą

fot. Nelly Furtado z całym zespołem

fot. Nelly Furtado z zespołem

fot. kolorowa scena OWF podczas występu Nelly Furtado

nagłówek i zdjęcia w tekście: zasoby własne