Orange Warsaw Festival 2010 – Alternative Day – relacja!

W dniach 28 i 29 sierpnia 2010 r. na terenie toru wyścigów konnych Służewiec w Warszawie zorganizowano jeden z najintensywniej promowanych tegorocznych festiwali, Orange Warsaw Festival 2010. Tak ważne muzyczne wydarzenie nie mogło umknąć mej uwadze, toteż jako pasjonat muzyki w różnych jej wcieleniach wziąłem udział we wszystkich koncertach, które zagrano w ramach dwudniowego widowiska.

Pierwszy dzień festiwalu ochrzczono nazwą Alternative Day, drugi zaś to tzw. Mainstream Day. Poczynienie owego rozróżnienia miało – jak się okazało – znaczące przełożenie na frekwencję, która była zauważalnie wyższa podczas imprezy  z muzyką mainstreamową. Wydaje się jednak, że i tak po cichu liczono na nieco większą rzeszę festiwalowiczów. Prawdopodobnie decydującą rolę odegrała tu pogoda, która trochę pokrzyżowała szyki organizatorom, odstraszając co poniektórych mniej zapalonych na fetę pod chmurką. Ja na szczęście deszczu i letniego chłodu się nie boję, dzięki czemu przeżyłem 2 niezapomniane dni świetnej zabawy i w dużej mierze także fantastycznej muzyki granej wyłącznie na żywo. Lista artystów zaproszonych na festiwal była imponująca i – co ważne – przemyślana, a sama impreza zasadniczo daleka od monotonii, sztuczności i bylejakości, którymi to epitetami możemy najprościej scharakteryzować współczesne trendy. Takie bowiem nazwiska, jak dawno niesłyszana Edyta Bartosiewicz, skandalizująca Courtney Love czy przebojowa Nelly Furtado, to gwarancja prawdziwej muzyki na wysokim poziomie.

Cały festiwal został przeze mnie solidnie udokumentowany. Z pewnością niektórzy z Was widzieli już wiele zamieszczonych w profesjonalnych serwisach fotografii z festiwalu. Moje nie prezentują się wprawdzie tak okazale, ale stanowią za to autentyczną wizytówkę tego, jak wyglądały poszczególne koncerty z perspektywy stojącego gdzieś w tłumie i mającego sprzęt średniej klasy widza (a nie optymalnie ulokowanego i przede wszystkim uzbrojonego w lepsze instrumentarium fotoreportera). Wybrane zdjęcia możecie oglądać w galerii, a niektóre z nich także w tym artykule (resztę zostawię na pamiątkę we własnym archiwum).

fot. Służewiec podczas Orange Warsaw Festival 2010

 

ALTERNATIVE DAY (dzień pierwszy)

Jak na Alternative Day przystało, zaczęło się rockowo, co automatycznie nie oznacza – ciekawie. Pierwszym festiwalowym artystą (wszak jeszcze nie gwiazdą) był stopniowo zyskujący popularność polski zespół Kumka Olik. Złożona z młodych, lubujących się w gitarowym graniu muzyków kapela ma już na koncie 2 długogrające płyty, występy na kilku ważnych krajowych festiwalach, a także garstkę wyróżnień. Miałem więc ogromną nadzieję, że Kumka Olik dadzą dobry, rockowy koncert. Występ grupy nie przyciągnął zbyt wielu osób, a ci, którzy się nań zjawili, w większości wydawali się mało zainteresowani tym, co działo się na scenie. A jak radzili sobie młodzi muzycy? Zrobić hałas wprawdzie potrafili, co w tym gatunku muzycznym jest, rzecz jasna, nader ważne, lecz o czym śpiewali – nie pomnę. Wokalista miał niekiedy trudności z wyraźnym artykułowaniem wyśpiewywanych słów, przez co nie lada wyzwaniem było wyłapanie ich sensu w natłoku dźwięków generowanych przez jego gitarę i instrumenty jego współtowarzyszy. A jak już dane było mi zrozumieć, o czym frontman Kumki Olik śpiewa, okazywało się, że były to ocierające się o grafomanię kwestie w stylu: „jak mnie kochasz, to mnie puść”, czy tandetne rymy pokroju „dzieci-śmieci” (notabene, oba fragmenty pochodzą z kawałka, który chyba najbardziej przypadł mi do gustu). Co więcej, przyznam, że dedykowanie przez wokalistę jednej z piosenek swojej dziewczynie może i jest urocze, ale grupie, która chce grać na stadionach dla kilkutysięcznych tłumów, a więc pretenduje do miana koncertowego giganta, chyba trochę nie przystoi. Dokonaniom zespołu z pewnością będę się bacznie przyglądał – może nawet ich kiedyś polubię. Póki co nie zaoferowali mi nic, co jakkolwiek by mnie ujęło (no może poza skocznym podkładem do jednego z utworów). Ale jeszcze wiele przed nimi, więc może się „wyrobią”.

fot. Mateusz Holak – wokalista zespołu Kumka Olik

Po krótkim występie młodzików z zespołu Kumka Olik przyszedł czas na projekt (bardziej doświadczonych) braci Waglewskich o nazwie Kim Nowak. Niestety był to koncert, którego końca wypatrywałem z niecierpliwością, zerkając co chwila na zegarek i popijając przemyconą cichcem wodę mineralną. Nie jest to raczej moja muzyczna bajka, choć w istocie mocno próbowałem się przekonać do opartych na surowym brzmieniu gitar oraz dziwacznych i momentami ciężkostrawnych tekstach piosenek zespołu. Głos Fisza (wokalisty tego alternatywnie grającego tworu) wielu intryguje, mnie co najwyżej rozdrażnia. Kto czytał cokolwiek na temat płyty Kim Nowak, ten wie, że krytycy nie szczędzą pochlebstw dla wydawnictwa sygnowanego tą nazwą. Ja tego zachwytu bynajmniej nie podzielam, a i zgromadzona na Służewcu publiczność zdawała się być nieco znudzona popisami braci Waglewskich. Bardziej interesująca wydawała się cudowna tęcza, która podczas ich koncertu pojawiła się na festiwalowym niebie. Ze strony zespołu zdecydowanie brakowało kontaktu z odbiorcami ich estradowych poczynań. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, jakby oni grali, bo im za to zapłacono, a tłum stał tam, by doczekać koncertu kolejnych wykonawców. Być może pod samą sceną było bardziej żywiołowo; być może moje odczucia nijak mają się do rzeczywistości – mniejsza z tym. Dla mnie był to najmniej interesujący występ całego festiwalu. Ale w pofestiwalowych recenzjach tzw. profesjonalnych krytyków na pewno przeczytacie zgoła odmienną opinię. Ja tym panom jednak już podziękuję.

fot. Kim Nowak na scenie

Energią, której ani krzty nie dodały mi występujące na początku polskie muzyczne (rzekome) „rewelacje”, nabuzował mnie za to świetny koncert cenionych przeze mnie Brytyjczyków z formacji White Lies. Zespół zrekompensował publiczności wcześniejsze znudzenie, a pląsów pod sceną do jego przebojowych, gitarowych kawałków było co nie miara. Głęboki, mroczny głos wokalisty, Harry’ego McVeigh, elektryzuje mnie od miesięcy, a po koncercie na Służewcu jestem nim jeszcze bardziej oczarowany. W stadionowym anturażu fantastycznie sprawdził się skoczny kawałek „Death”. Z ogromnym aplauzem publiki spotkał się prócz tego przebój „To lose my life”. Nic dziwnego – to rewelacyjny numer (z każdym dniem zakochuję się w nim coraz bardziej). A zagrane na koniec niezłe „Farewell to the fairground” niejednego doprowadziło do ekstatycznego stanu. Mocnym akcentem performance’u Brytyjczyków był również wyjątkowo mroczny (genialny) kawałek „E.S.T.”, od którego prawie 2 lata temu zaczęła się moja przygoda z muzyką White Lies. Poza sprawdzonymi numerami kapela uraczyła nas kilkoma kompozycjami, które znajdą się na jej planowanym na styczeń 2011 r. drugim albumie. White Lies, choć najwidoczniej brzydzą się ruchem scenicznym, którego w ich wydaniu właściwie nie było, mają niezwykły dar uwodzenia publiki swoją muzyką. Potrafią rozruszać niejednego sztywniaka, aczkolwiek znaleźli się i tacy, którzy – mimo sprzyjających okoliczności – nie odważyli się na odrobinę żywiołowości i stali nieruchomo, niczym podczas coniedzielnego nabożeństwa. Kto był na koncercie, ten na pewno zgodzi się ze mną, że McVeigh i jego kumple bezwzględnie dają czadu, a przy tym bardzo dobrze brzmią na żywo. Ich muzyka jest wręcz stworzona do plenerowych warunków. Nim się obejrzałem, panowie schodzili już ze sceny.

fot. White Lies na scenie

fot. Harry McVeigh, wokalista White Lies

Po White Lies temperatura na scenie jeszcze bardziej wzrosła, bowiem nadeszła pora na show wzbudzającej wiele kontrowersji wdowy po Kurcie Cobainie, charyzmatycznej Courtney Love, oraz jej zespołu Hole. Pomimo tego, że fanem muzyki Love jak dotąd nie byłem, jej występ bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Gdy trzeba, Courtney, mówiąc kolokwialnie, drze mordę na całego (np. w czasie świetnego „Violet”), żeby następnie przejść w bardziej melancholijne klimaty porządnej rockowej ballady (np. surowego, a jakże urzekającego „Letter to God”), a przy tym potrafi bawić widza swoją bezpośredniością i bezpruderyjnością. Jak na prawdziwą rockmankę przystało, ma niski, zachrypnięty głos, rozmierzwione włosy i ani trochę nie krępuje się, a to żeby zapalić papierosa na scenie czy wyartykułować siarczyste „fuck”. Sporą gratką dla fanów Courtney było wykonanie przez nią największego przeboju z repertuaru kultowego zespołu Pearl Jam, „Jeremy”. Artystka z piosenki na piosenkę wydawała się coraz bardziej swobodna i rozluźniona. Widać było, że humor jej tego wieczora dopisywał. Publika również była w świetnych nastrojach, a muzyka pani Love przypadła jej do gustu na tyle, że nie obyło się bez bisu (i to wyjątkowo długiego). Grupa Hole w solidnie odświeżonym składzie wróciła po długoletniej przerwie albumem „Nobody’s daughter„. Warszawki koncert dowiódł, że kapela ma się dobrze, a scena niezmiennie kocha Courtney (co działa także w drugą stronę). Dzięki temu widowisku zupełnie inaczej odbieram piosenki Hole, które jeszcze jakiś czas temu wydawały mi się wybitnie męczące.

fot. Courtney Love

fot. zespół Hole na scenie

To jednak nie Courtney była najważniejszym punktem programu pierwszego dnia tegorocznego Orange Warsaw Festival. Wszyscy bowiem czekali na bodaj najważniejsze muzyczne wydarzenie tego roku w polskiej branży muzycznej – długo wyczekiwany powrót Edyty Bartosiewicz. Karierę tej wielkiej artystki (a co do jej wielkości nie należy mieć żadnych wątpliwości) pokrótce już na blogu przybliżyłem (tutaj), jak tylko dowiedziałem się, że jedna z najważniejszych osobowości polskiej muzyki rozrywkowej po latach milczenia zdecydowała się wrócić na estradę. Pojawienie się Edyty na scenie wywołało burzę owacji, bo i było co celebrować. Na ten powrót czekał każdy, kto kiedykolwiek obcował z polską muzyką lat 90. XX wieku. Artystka wydawała się speszona, ale nie ukrywała, jak ważny jest to dla niej moment. „Nawet sobie nie wyobrażacie, jak ja się czuję” – przyznała na wstępie. Swój koncert rozpoczęła od ostatniego solowego singla, jaki gościł na radiowych antenach, czyli od wydanej w 2002 r. „Niewinności”. Jak zresztą sugeruje tytuł tego utworu, zaczęło się niewinnie. Jednakże z minuty na minutę Edyta zyskiwała wigoru. Publiczność była świadoma powagi sytuacji, tym bardziej sama artystka. Edyta nie szczędziła nam wzruszeń – jak bowiem można się nie emocjonować przy jednej z najbardziej poruszających ballad, jakie kiedykolwiek  w Polsce napisano – „Ostatni”. Przebojów tego pokroju usłyszeliśmy sporo – i to wszystkie największe. Nie zabrakło więc cudownego „Snu”, nieco przearanżowanego „Tatuażu” (choć mimo wszystko wolę oryginalną wersję), przebojowej „Jenny”, nadal często granego w radiostacjach „Zegara”, trochę zapomnianej „Miłości jak ogień” oraz kojarzonej z finałowej sceny filmu „Nigdy w życiu” kompozycji „Opowieść”. Publika niemal eksplodowała przy żywiołowym „Szale”, który rozruszał nawet tych najbardziej drętwych.

Jakby tego było mało, Edyta odważyła się podzielić z nami cząstką swoich najnowszych dokonań i – niepotrzebnie obawiając się naszej reakcji – pięknie wyśpiewała 2 utwory, które znajdą się na jej najbliższym longplayu. Jeden z nich, zatytułowany „Upaść, aby wstać”, prawdopodobnie będzie singlem promującym to wydawnictwo. Szczególnie urzekająco zabrzmiał jednak ten drugi, „Madame Bijou”, którego tytuł zainspirowany został sceną z „Titanica”, a odnosi się do bohaterki jednej z opowiedzianych przez odtwórcę głównej roli historii. Jest to subtelna, kameralnie brzmiąca, spokojna kompozycja z (a jakżeby inaczej) arcyciekawym tekstem. Wierzę, że nowa płyta Edyty będzie zestawem utworów, którym nie sposób nie zasilić swojej domowej kolekcji. Nie była to jednak ostatnia niespodzianka, jaką przygotowała dla nas artystka. Edyta wykonała własną wersję przeboju zespołu The Rembrandts, „Just the way it is, baby”. I znowu publika była pod wrażeniem. Wokalistka wprowadziła wszystkich w tak dobry nastrój, że całe show zakończyło się dopiero po czterokrotnym bisowaniu. Pierwszym – bez wątpienia spodziewanym – bisem był wspomniany „Ostatni”. Później przyszedł czas na wielki przebój, którego również zabraknąć tu nie mogło – „Skłamałam”. Następnie gwiazda sięgnęła po utwór z jej debiutanckiej płyty „Love”, kołyszące „Blues for you”. Wyraźnie zaskoczona tym, że zgotowano jej tak ciepłe przyjęcie, przy czwartym bisie spontanicznie przyznała, że jej zespół nie ma przygotowanych już innych piosenek, dlatego musi coś powtórzyć. Wybór był oczywisty – padło na „Szał”, który ponownie rozgrzał publiczność do czerwoności. Jaka szkoda, że po tej chwili festiwalowy wieczór dobiegł końca. Teraz jestem już pewien: Edyta jest w świetnej formie i naprawdę wróciła! Mam ogromną nadzieję, że nie był to ostatni raz, kiedy słyszę ją na żywo.

fot. Edyta Bartosiewcz znowu na estradzie!

fot. Edyta Bartosiewicz z zespołem na scenie

 

MAINSTREAM DAY (dzień drugi): przeczytaj relację

nagłówek i zdjęcia w tekście: zasoby własne