Justyna Steczkowska „Grawitacja”
Kariera Justyny Steczkowskiej nie rozwinęła się tak, jak można było tego oczekiwać po spektakularnym sukcesie jej wyjątkowo oryginalnego i ważnego dla polskiej fonografii debiutanckiego krążka „Dziewczyna szamana” z 1996 r. Nie zmienia to jednak faktu, że wokalistka mocno w tym czasie zaznaczyła swoją obecność w show biznesie, bowiem kilka utworów z tego albumu zrewolucjonizowało polską branżę muzyczną, a wśród nich drugi singiel z płyty, pt. „Grawitacja”. Kompozycja autorstwa Justyny, a także Grzegorza Ciechowskiego i Pawła Fortuny jest dziełem niebanalnym, artystycznym, stworzonym z pomysłem – bez korzystania z utartych schematów i wybierania dróg na skróty. Dlatego też właściwe będzie umieszczenie go w nurcie muzyki alternatywnej, aczkolwiek ci, którzy określą go mianem nagrania rockowego, zapewne również nie będą się mylić.
fot. okładka albumu: Justyna Steczkowska „Dziewczyna szamana” (muzyka.onet.pl)
Na mnie „Grawitacja” robi wrażenie od lat – z czasem coraz większe. Kiedy słyszę ten utwór (zresztą, jak i wiele innych nagrań Justyny, głównie tych starszych), nie mogę wyjść z podziwu, że na polskim rynku są tak wielkie talenty, którym nigdy nie było dane w pełni rozwinąć skrzydeł. Biada tym, którzy mają wątpliwości co do tego, czy Steczkowska dobrą wokalistką jest. Zapewniam, że to jeden z najoryginalniejszych głosów, które zrodziła polska ziemia, a niedowiarków odsyłam do utworu „Boskie Buenos (Buenos Aires)” – zwłaszcza do ostatnich 50 sekund tej kompozycji… To wokalny majstersztyk! Mowa będzie jednak o innym utworze, który trochę namieszał na polskich listach przebojów, pomimo tego, że sukcesu tytułowej „Dziewczyny szamana” (prawdopodobnie największego polskiego przeboju 1995 r.) powtórzyć nie zdołał.
„Grawitacja” to wyjątkowo ekspresyjna kompozycja, która nigdy nie będzie odpowiednia dla masowego słuchacza ze względu na to, że jest, co tu dużo mówić, dosyć… ciężka w odbiorze. Owa ciężkość (rozumiana w sensie pozytywnym) jest skutkiem jej artystycznego charakteru. Piękna w tym utworze należy się doszukiwać w jego strukturze. W wyjątkowy sposób buduje się tu nastrój. Zaczynając od delikatnych, nieco powolnych, ociężałych i tworzących atmosferę tajemnicy dźwięków, które mogą wprowadzić słuchacza w pewnego rodzaju trans, nagle przechodzimy w drapieżne i ciężkie brzmienia, które nijak mają się do tego, co słyszeliśmy przed chwilą. Potem znowu przychodzi czas na wyciszenie, które okazuje się jedynie chwilowe, by przerodzić się w końcu w wulkan mocnych dźwięków. Mrok – to słowo idealnie odzwierciedlające klimat tej piosenki i to właśnie w mroku najlepiej jest jej słuchać, aby w pełni spowiła naszą świadomość.
Atutów tej pieśni (bo taka nomenklatura nie będzie z mojej strony przesadą) jest więcej. Justyna onieśmiela swoim wokalem. Uwagę zwraca w szczególności jej swoboda w operowaniu własnym głosem, który w stu procentach oddaje nastrój kreowany w danej chwili przez melodię. Ważnym elementem jest tu również trąbka genialnie łącząca moment przejścia z wyciszenia w mocny finał. Słuchając tego nagrania, nie sposób nie zastanawiać się nad tekstem autorstwa Ewy Omernik, czyli… ukrywającego się pod tym pseudonimem Grzegorza Ciechowskiego. Całość zwieńczona jest oryginalnym, zdecydowanie godnym uwagi, równie artystycznym, co sam utwór, teledyskiem w reżyserii Bolesława Pawicy i Jarosława Szkody. Próżno jednak pisać o tej wzbudzającej niepokój kompozycji, jak i o napełniającym grozą klipie. Słowa nie oddadzą tego, co możemy poczuć, słuchając efektu pracy Justyny Steczkowskiej i jej pomocników. Ostrzegam jednak, że „Grawitacja” może okazać się mało strawna dla wielu odbiorców… I to jest chyba w niej najpiękniejsze.
Madonna „Like a prayer”
„Like a prayer” to utwór, o którym wspominam na blogu nie po raz pierwszy. Tego, co już wcześniej pisałem, raczej nie ma sensu powtarzać – zainteresowanych odsyłam do archiwalnego wpisu. W tym miejscu spróbuję jednak wyjaśnić, co spowodowało, że właśnie ta piosenka znalazła się na liście moich ulubieńców.
Wydana na początku 1989 r. kompozycja Madonny i Patricka Leonarda była pierwszym singlem z krążka Królowej Pop o tym samym tytule. Zgodnie z danymi United World Chart „Like a prayer” obok „Hung up” i „Vogue” jest największym przebojem w niemal 30-letniej karierze Madonny. Sukces ten nie jest jednak dziełem przypadku. Wprawdzie nie bez znaczenia dla popularności tej kompozycji był nakręcony do niej, mocno kontrowersyjny teledysk, jednakże nawet szokujący klip nie jest w stanie wywołać aż takiego szumu medialnego, jaki towarzyszy tej piosence od lat. Wniosek jest więc tylko jeden – Madonna i Leonard wykonali kawał dobrej roboty! Tak bowiem, przynajmniej moim zdaniem, powinien brzmieć przebojowy utwór, który ma porywać tłumy – bez względu na preferencje muzyczne. Z własnego doświadczenia wiem, że sprawdza się on nie tylko w domowym zaciszu czy też w czasie jazdy samochodem, ale również (a może i przede wszystkim) na parkiecie, wygrywając z niejednym typowo imprezowym kawałkiem (a ten typowo imprezowego klimatu bynajmniej nie ma).
fot. kadr z teledysku do utworu: Madonna „Like a prayer” (topito.com)
Do obiegu wprowadzono wiele wersji „Like a prayer” – przypuszczam, że różnice między tymi 2 najpopularniejszymi wychwycą jednak wyłącznie wytrawni słuchacze lub (bo jedno drugiego nie wyklucza) fani Królowej Pop, znający jej przeboje jak własną kieszeń. Jedna z wersji to ta, którą zamieszczono na pierwszym albumie Madonny z serii składanek z największymi przebojami („The immaculate collection” z 1990 r.; autorem tej muzycznej modyfikacji jest Shep Pettibone). Druga natomiast to wersja znana z singlowej edycji piosenki, która, mówiąc najkrócej, została wzbogacona nieco mocniejszymi, gitarowymi wstawkami – i to właśnie ona bardziej mi odpowiada.
Co takiego ma w sobie ten utwór, że zaskarbił sobie sympatię milionów? Przede wszystkim poza rytmicznym, zróżnicowanym (są momenty, gdy w ogóle go nie ma, by potem znów „zaatakować” słuchacza) i dynamicznym podkładem, doskonały efekt zapewnia tu wykorzystanie kościelnych motywów. Mam na myśli brzmienie organów, ale w pierwszej kolejności szczególnie urzekający mnie chór gospel. Zresztą, to nie jedyna piosenka, którą uwielbiam właśnie za ten chóralny element (patrz: Mariah Carey „Anytime you need a friend”). Chór, często będący w tle, świetnie koresponduje z wokalem Madonny, ciekawie uzupełniając wyśpiewywane przez nią frazy, a także ubarwia przebojową melodię. Wszystkie kościelne „dodatki” nadają piosence mistycznego wymiaru, dlatego właśnie – również trochę tajemniczy – teledysk, który do tego kawałka nakręcono, idealnie z nim współgra. Nawiasem mówiąc, bulwersowanie się tym klipem to chyba lekka przesada, bo chociaż niektóre momenty faktycznie mogą szokować (np. skąpo odziana Madonna tańcząca na tle palących się krzyży lub całująca się z czarnoskórym świętym, a może i nawet – jak wielu twierdzi – Jezusem), to całość wypada bardzo ciekawie, a ja bynajmniej zgorszony się nie czuję. Przyznam, że jest to jeden z moich ulubionych teledysków. I w ten oto sposób „Like a prayer” stało się dla mnie nagraniem zupełnie wyjątkowym – nie dość, że uwielbiam samą piosenkę, to ponadto bardzo lubię także promujący ją obraz, podobnie jak i samą Madonnę. Nie powinien więc dziwić fakt, że „Like a prayer” od lat utrzymuje się w ścisłej czołówce moich muzycznych faworytów. Tym większa moja radość, że miałem okazję usłyszeć go na żywo na zeszłorocznym koncercie artystki (chociaż w zmienionej wersji).
O tym nagraniu mógłbym jeszcze pisać wiele, ale dla oszczędności mojego i Waszego czasu ograniczę się do powyższego.
nagłówek – fot. zdjęcie z koncertu Justyny Steczkowskiej w „Fortach Kleparz” w Krakowie 31 maja 2012 r. (autor: Muzykobloger); relacja: przeczytaj