Recenzja płyty: Jessie Ware „Devotion”

Jeśli klikniecie w zakładkę „Recenzje płyt”, dostrzeżecie, że ostatnia recenzja albumu ukazała się na blogu… ponad rok temu! Taka już jest specyfika tego bloga, że dywagacje nad zawartością konkretnych płyt pojawiają się tu jedynie od wielkiego dzwonu. A-L-E! tak się akurat pięknie złożyło, że w drugiej połowie sierpnia br. w końcu pojawił się na rynku krążek, który zasługuje na całą serię artykułów dedykowanych wyłącznie jemu i jego wykonawczyni. Jest to album zawierający wyłącznie muzykę najwyższych lotów, a przy tym nie na tyle wydumaną, by jego ideę pojęły jedynie osoby o mocno sprofilowanym guście.

W mojej ocenie (a w tą wierzę w tym przypadku bardziej niż w jakąkolwiek inną, choć z tego, co widzę, te „inne” z moją, dziwnym trafem, się pokrywają) krążek, o którym mowa, wart jest każdej wydanej na niego złotówki, a to głównie dlatego, że dzieje się na nim coś absolutnie wyjątkowego. W tym – dość odosobnionym – przypadku odrzucono bowiem starą jak świat taktykę nagrywania płyt: single + wypełniacze, zastępując ją zanikającą w muzyce popularnej metodą zapełnienia wydawnictwa wyłącznie mocnymi punktami. Co prawda w którymś momencie całkowicie zatraciłem mój aktywny na co dzień dystans w ocenie muzyki, ale myślę, że znajdę wśród Was przynajmniej kilku takich, którzy przyklasną mi, gdy powiem, że na tym albumie wszystko jest dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Tak wypieszczonego, przemyślanego, pozbawionego przypadkowości krążka dawno nie słyszałem. Klasa!

Zamiast 2-3 udanych potencjalnych przebojów i 9-8 zapchajdziur otrzymujemy zatem 11 zmysłowo zaśpiewanych, aranżacyjnie interesujących, wysmakowanych kompozycji, które z autorki tego cudeńka na ten moment czynią moją tegoroczną faworytkę wszelkich podsumowań. A jakby tego było mało, płytę w chwili obecnej promuje singiel – moim zdaniem – po prostu doskonały. Jeżeli zatem nic zaskakującego nie wydarzy się przez najbliższe 4 miesiące, rzeczona artystka zdeklasuje konkurencję w moich dorocznych plebiscytach, dokonując tego, czego te publikowane na blogu jeszcze nie miały okazji prezentować (nie przywiązujcie się jednak zanadto do tej deklaracji, ponieważ jesień jest okresem, w którym przez moje głośniki przewija się najwięcej nowej muzyki, i liczę jeszcze na to, że coś zaskakującego w tym czasie się wydarzy).

Wokalistka, która z pełną stanowczością wyartykułowała w kierunku innych aktywnych wydawniczo piosenkarek: „ustąpcie mi miejsca!”, nagrywając od nich po prostu lepszą płytę, zowie się Jessie Ware. O tym, że jest w tej młodej kobiecie coś elektryzującego, pisałem na blogu dwukrotnie – w ramach cyklu „Co nowego w muzyce: single”. Po raz pierwszy jej nazwisko padło w opisie singla „110%”. Pisząc o nim, nie sądziłem jeszcze, że jest to w gruncie rzeczy najmniej reprezentatywna piosenka z albumu, i do tego ta, która chyba najmniej mi się podoba, pomimo tego, że również ma swoje walory… Większe nadzieje z Ware wiązałem w kontekście wydanego wcześniej „Running”. Eksplozja euforii i ogromnych oczekiwań przyszła jednak później, gdy trafiło do mnie cudowne „Wildest moments”. W utworze, w którym – o czym już pisałem tutaj – Jessie sprawia wrażenie niedostępnej, zdystansowanej, nieobecnej, dystyngowanej, ale przy tym wyjątkowo magnetycznej, Brytyjka (ach, to JuKej!) z łatwością mnie rozkochała. Tą kompozycją delektuję się już od kilku miesięcy, a Jessie na albumie „Devotion” na tym jednym cacku nie poprzestała! Posłuchajcie muskającego zmysły utworu tytułowego, zarażającego już przy pierwszym kontakcie „Sweet talk” (mój typ na singiel), świetnie wyprodukowanego „No to love” (które polubiłem dzięki męskim dodatkom), zyskującego z każdym kolejnym przesłuchaniem „Night light” czy bardziej powolnego, ale za to w większym stopniu przejmującego „Taking in water”.

Postrzegam ten album jako wymarzony prezent dla fanów subtelnych dźwięków, w tym zarówno dla młodych słuchaczy o dużej wrażliwości muzycznej, jak i dojrzałych koneserów muzyki charakteryzującej się dobrym smakiem, elegancją i idealnym rozłożeniem akcentów. Album „Devotion” to coś więcej niż inteligentnie wyprodukowane, dobre jakościowo dzieło. To towar luksusowy – przeznaczony dla tych, którzy cenią sobie każdy mądry dźwięk. A na nim żadnych tanich, krępująco oczywistych akordów z pewnością nie znajdziecie. Gdyby „Devotion” było winem, wówczas nawet i za 20 lat nie byłoby mnie na nie stać. Bomba!
9/10 (musiałem sobie zapewnić możliwość wystawienia komuś „dziesiątki” w przyszłości…)

Lista utworów:
1. „Devotion”
2. „Wildest moments”
3. „Running”
4. „Still love me”
5. „No to love”
6. „Night light”
7. „Swan song”
8. „Sweet talk”
9. „110%”
10. „Taking in water”
11. „Something inside”

nagłówek – fot. okładka albumu: Jessie Ware „Devotion” (spotify.com)