Co nowego w muzyce: single 8/2011

Dzisiejszy wpis pierwotnie miał ukazać się w niedzielę. Tak zapowiedziałem w poprzednim wpisie. Niestety krótka choroba pokrzyżowała mi plany wydawnicze. Ale teraz w pełni sił wracam do Was z nową dawką informacji i opinii.

  • Ed Sheeran „Lego house”

Jeśli wybieralibyście piosenkę do przesłuchania po urodzie wykonującego ją muzyka, Ed Sheeran na swoją kolej czekałbym latami. Nie jest to bowiem następny wyżelowany goguś, dla którego muzyka jest jedynie dodatkiem do niego samego, używanym przezeń przede wszystkim po to, by uczynić z niego celebrytę. A jak wygląda życie takiego celebryty, dzięki internetowi i kolorowym pismom z pewnością zdążyliście się już zorientować (tych mniej zorientowanych odsyłam na Pudelka, Plotka, Pomponika, Lansika, Kozaczka, NoCoTy etc.). Oczywiście urodziwych muzyków z krwi i kości (z naciskiem na „urodziwych”), dla których to muzyka jest priorytetem, również nie brakuje – tyle że bohater mojej wypowiedzi i do tej grupy się nie zalicza. Co ciekawe, Ed najwyraźniej lubi sobie kpić ze swojego wyglądu, bawi się nim, co paradoksalnie czyni z niego łakomy (czytaj: „atrakcyjny”) kąsek dla niektórych dziewcząt. To jednak nie o jego wygląd się tu rozchodzi…

Na Wyspach Brytyjskich Sheeran wydał we wrześniu swój fonograficzny debiut, album pod wieloznacznym tytułem „+”, który wycieczkę po tamtejszym zestawieniu sprzedaży rozpoczął od razu od najwyższej lokaty. A przecież w prognozach sprzed roku, w których wskazywano najważniejsze nowe twarze na brytyjskim rynku, próżno szukać nazwiska „Sheeran”. Gdy jednymi muzykami na wyrost zachwycali się krytycy, inni w tym czasie bynajmniej nie próżnowali. W tej drugiej grupie znajdował się pewien młody Brytyjczyk – Ed Sheeran. Muzyk wytrwale promował swoją muzykę, występował jako support przed różnymi muzykami, nagrywał kolejne EP-ki, dając się w końcu zauważyć kilku ważnym postaciom z branży, czego efektem był wydany w połowie roku w Wielkiej Brytanii singiel „The A team”, który stał się tam niemałym przebojem. Tak naprawdę ani ta piosenka, ani kolejny singiel – „You need me, I don’t need you”, nie przekonały mnie do muzyki Eda. Doceniłem go dopiero przed miesiącem, gdy wsłuchałem się w jego najnowszy singiel o uroczym tytule: „Lego house”. Nie jest to wprawdzie utwór o unikalnym brzmieniu (podobnych wychodzi co roku setki), jest w nim jednak ten rodzaj delikatności i wrażliwości, że słuchanie go daje mi ogromną przyjemność, a owej przyjemności towarzyszy poczucie odprężenia. Ponadto rzeczony singiel wyjątkowo mocno skupia na sobie moją uwagę, co akurat niekiedy nie jest zbyt pożądane, zwłaszcza wtedy, gdy „Lego house” rozbrzmiewa w moim samochodowym odtwarzaczu. Co tu dużo mówić, to jest po prostu ładnie napisany i wykonany utwór. Może konstrukcyjnie wydaje się nieco banalny (oszczędna melodia, skromne instrumentarium + dobry, acz niewywołujący ekscytacji głos), ale urzekające jest w nim to, iż w tej prostocie przejawia się jego ogromna siła. Jak osiągnąć taki efekt? Wystarczy nagrywać szczere kompozycje. Te zawsze się obronią. A na albumie „+” znajdziecie ich więcej.

(posłuchaj)

fot. okładka albumu: Ed Sheeran „+”, z którego pochodzi singiel „Lego house” (soulculture.co.uk)

  • Will Young „Come on”

Nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, jak długo przymierzałem się do tego, żeby napisać na blogu o Willu Youngu. Ostatnim razem pochwaliłem go tutaj, tj. w singlowym podsumowaniu 2010 roku, pisząc wówczas o singlu „History” promującym wydawnictwo „Black light” Groove Armady (wokalista pojawił się w nim gościnnie). Tam z wokalu Younga, który często porusza się w wysokich rejestrach, co z kolei nadaje jego głosowi męczącej na dłuższą metę, piskliwej barwy, uczyniono atut, czego niestety nie można powiedzieć o wielu solowych dokonaniach pierwszego zwycięzcy będącego już historią brytyjskiego programu „Pop Idol”. Po latach ktoś najwyraźniej – podobnie jak ja – zauważył, że Young ma predyspozycje, by odnaleźć się w muzyce elektronicznej, i namówił go do tego, by zmodyfikował swoje brzmienie, stawiając na nową jakość. 32-letni wokalista (tak, tak – on już nie jest dwudziestolatkiem!) odważył się na ten krok i to była jedna z lepszych decyzji w jego życiu. W ten sposób powstał album „Echoes”, na którym ckliwym najczęściej piosenkom Younga dodano współczesnego, lecz nadal bardzo radiowego brzmienia, a jego trochę cukierkowatej barwie głosu nadano nowego wymiaru.

Czarodziejem, dzięki któremu Young odzyskał wigor i dostał nowe życie, jest Richard X, o którym też ostatnio nie było już tak głośno, jak (mniej więcej) za czasów, gdy Young święcił triumfy na wyspiarskich listach sprzedaży. Tym samym współpraca tych panów okazała się korzystna dla nich obu. Oczywiście album „Echoes” nie jest dziełem, które w muzyce pop byłoby w stanie wywołać burzę. Jest jednak na nim kilka momentów, dla których warto było poczekać te 10 lat, które upłynęły od pojawienia się Younga w programie „Pop Idol”.

Biorąc pod uwagę fakt, iż krążek „Echoes” trafił na sam szczyt The UK Albums Chart, co jest raczej egzotyką, jeśli chodzi o finalistów widowisk typu talent show, którzy tymi finalistami zostali wieki temu, Young powinien mówić dziś o sobie: „lucky guy”. A żeby jeszcze trochę obrósł w piórka, chciałbym go dodatkowo pochwalić za dobór singli. Pierwszy, „Jealousy”, doskonale oddał klimat całego krążka, stając się jego najlepszą wizytówką. Drugi, „Come on” (cover singla brytyjskiego duetu Kish Mauve), nie jest wcale gorszy od tego poprzedniego. Zaczyna się od delikatnie wystukiwanego rytmu, używanego oszczędnie wokalu Willa i wyciszonego elektronicznego motywu. Po chwili przychodzi małe podkręcenie dynamiki i natężenia dźwięku. Wiemy już zatem, że to nie będzie ballada, chociaż ta piosenka mimo wszystko coś z ballady ma. W kolejnych sekundach „Come on” wszystko się nasila, by potem na chwilę powrócić do powściągliwości z pierwszych taktów utworu, a w finale, jak łatwo przewidzieć, znowu jest głośniej i żwawiej. Taka konstrukcja powoduje, że piosenka nie jest monotonna – nie usypia i nie drażni (aczkolwiek głos Younga nie każdemu przypadnie do gustu – żeby nie powiedzieć, że tylko nielicznym…). Jednocześnie wszystko jest w „Come on” na tyle stonowane – nawet w tych głośniejszych momentach, że po 3 minutach nie mamy wrażenia, że zaraz spuchną nam uszy.

W tym utworze, podobnie jak i na całym albumie „Echoes”, Richard X sprytnie wykorzystał swoje zdolności, tworząc muzykę pop z domieszką syntetycznych brzmień, które sprezentował nam jednak w łagodnym wydaniu, nie czyniąc z poszczególnych piosenek dyskotekowych numerów, lecz dodając im tylko większej płynności. Cóż, teraz widzę, że z Willa Younga coś jeszcze jednak będzie. Tak trzymaj, chłopie! A trzecim singlem musi być utwór „Good things” – najbardziej przebojowy w całym zestawie!

(posłuchaj)
(oryginału „Come on” posłuchaj tutaj).

fot. okładka singla: Will Young „Come on” (blogspot.com)

  • The Bangles „Anna Lee (sweetheart of the sun)”

Do kobiecej grupy The Bangles mam pewien sentyment. Właściwie nie znam zbyt wielu jej piosenek. W zupełności wystarczy mi jednak to, że znam kilka, które miło wspominam z różnych etapów mojego życia. Gdy lata temu polskie radiostacje regularnie bombardowały nas ejtisowowymi klasyki w wykonaniu The Bangles w postaci „Eternal flame” i „Manic Monday”, panie pod wodzą wokalistki Susanny Hoffs postanowiły odświeżyć swój repertuar i podreperować domowy budżet, powracając w 2003 roku z nowym materiałem – promowanym przez niepozorny, a zyskujący przy dokładniejszym wysłuchaniu singiel „Something that you said”. Mało kto się wówczas tym comebackiem przejął i na kolejną płytę przyszło nam czekać niemal całą dekadę. Nadszedł rok 2011. The Bangles próbują swoich sił na rynku muzycznym raz jeszcze. Niedawno wypuściły singiel, przy którym po pierwszym przesłuchaniu po prostu załamałem ręce. To wprawdzie gitarowe pobrzdękiwanie w bliskim Ameryce stylu – tym samym jakieś grono zwolenników rzeczonego nagrania da się zapewne wskazać. Liczyłem jednak na lepszą melodię i więcej jako takiego wyrazu, którego ta piosenka nie ma za grosz (aczkolwiek przy trzecim bądź czwartym słuchaniu wydała mi się już bardziej znośna). Z takimi kawałkami nie ma co wracać i zawracać fanom głowy niepotrzebnymi wydatkami (zakładając, że ci najwierniejszy jednak nowy album The Bangles zechcą nabyć). Oby na kolejną próbę nie przyszło nam czekać jeszcze jedną dekadę.

(posłuchaj)

fot. okładka albumu: The Bangles „Sweetheart of the sun”, z którego pochodzi singiel „Anna Lee (…)” (blogspot.com)

BONUS

  • Coldplay & Rihanna „Princess of China”

W ramach cyklu „Co nowego w muzyce” planowałem opisać Wam, jakie wrażenie zrobił na mnie niecodzienny duet grupy Coldplay z Rihanną. Tymczasem okazało się, że wbrew wcześniejszym doniesieniom piosenka nie jest na razie brana pod uwagę jako potencjalny singiel. Ja jednak – wyjątkowo (jako że miałem tu pisać wyłącznie o singlach) – i tak w kilku zdaniach wypowiem się na jej temat…

Mam nadzieję, że wytwórnia, w której wydaje Chris Martin i jego współtowarzysze, zdecyduje się wykorzystać potencjał tego numeru, podnosząc go do rangi singla, bo to kawałek o imponującej wręcz monumentalności, w którym moim zdaniem właściwie spożytkowano wokalne atrybuty Rihanny. Dzięki jej partiom piosenka zyskała jeszcze więcej przestrzeni, której i bez jej udziału miałaby – jak sądzę – wystarczająco dużo, by oszałamiać – jak to polscy recenzenci często piszą o muzyce Coldplay – „ścianą dźwięku”.

Od razu moją uwagę przykuł elektryzujący motyw w „Princess of China”, który jest wypadkową między tym, co ofiarowali nam Depeche Mode choćby w hipnotycznym „It’s no good”, a tym, czym zwerbował mnie do grona swoich zwolenników wspominany już wcześniej producent Richard X (posłuchajcie zwłaszcza singla „You used to” z gościnnym udziałem brytyjskiej wokalistki Javine).

Jest w tym numerze coś przyciągającego. Coś, co spowodowało, że poczułem się, jakbym nagle znalazł się na szczycie świata. Gigantyczny rozmach „chińskiej księżniczki” może przytłaczać, mnie jednak dodaje skrzydeł (zaznaczam, iż nie pijam Red Bulla). Krótko mówiąc, ja jestem oczarowany. To powinien być następny singiel. Skoro zespół Coldplay nie miał oporów, by nagrać wspólną piosenkę z jedną z najbardziej topowych wokalistek współczesnych czasów, nie widzę przeszkód, by to właśnie ten utwór towarzyszył promocji dopiero co wydanego krążka „Mylo Xyloto”.

(posłuchaj)

fot. okładka albumu: Coldplay „Mylo Xyloto”, z którego pochodzi utwór „Princess of China” (ziemianiczyja.pl)