Co nowego w muzyce: single 7/2011

Od ponad 2 miesięcy w rubryce „Co nowego w muzyce” nie ukazał się żaden wpis. Trochę ten dział zaniedbałem – przyznaję. Jeżeli jednak śledzicie profil bloga na Facebooku lub Twitterze, dobrze wiecie o tym, że co najmniej kilka razy w miesiącu pojawiają się tam krótkie informacje na temat wybranych przeze mnie nowości (jedną z najciekawszych była kolaboracja Gotye i Kimbry w utworze „Somebody that I used to know” – jeżeli nie znacie, musicie posłuchać!). Dzisiaj wspomnę o 2 takich kawałkach (tj. o piosenkach, które prezentowałem Wam już na Facebooku/Twitterze), a także o 2 innych, o których wcześniej nie napisałem ani słowa.

Niestety z tego powodu, że od ostatniego wpisu z niniejszego cyklu upłynęło sporo czasu, jest kilka singli, o których z miłą chęcią bym tu napisał, ale jako że pojawili się już ich następcy, muszę sobie je podarować (mam przecież pisać o nowościach). W niedzielę dodam wpis będący ciągiem dalszym tego dzisiejszego. Wspomnę w nim m.in. o nowych wydawnictwach Willa Younga, Eda Sheerana i Coldplay (o ile nie zmieni się mój pierwotny zamysł).

  • Lana Del Rey „Video games”

Ta kobieta faktycznie intryguje. Działa jak magnes. Kopie jak suszarka wrzucona do wanny – raz, a skutecznie. Z depresyjnie wykonanej kompozycji „Video games” łatwo wyprowadzić wniosek, że matka natura zesłała nam kolejną barwną artystkę (i to Amerykankę, co mnie trochę zaskoczyło, gdyż takie klimaty bliższe są ostatnio choćby Brytyjkom czy Skandynawkom), która nie ma zamiaru fikać na scenie w cekinowych majtkach, obklejona plastikowymi ozdobami. Z drugiej strony trudno jest w jej przypadku uniknąć porównań czy to do Florence Welch, czy do Lykke Li, którymi Elizabeth Grant aka Lana Del Rey wydaje się niemało inspirować (wykorzystanie w „Video games” harfy od razu przypomina nam o dokonaniach tej pierwszej), a nawet do Sii Furler, z którą Lanę łączy barwa głosu i pewna maniera w śpiewaniu, aczkolwiek wokal współautorki „Video games” (drugim autorem jest Justin Parker) jest głębszy i budzi większy niepokój niż głos Sii.

Piosenką oraz samą wokalistką ostatnio zachwycają się krytycy, a i brytyjska publiczność wyjątkowo doceniła rzeczony singiel, wysyłając go do czołowej dziesiątki zestawienia sprzedaży, mimo że nie jest to materiał na rasowy szlagier. Mnie jednak aż taka ekscytacja nie towarzyszy. Przyznam, że w ocenie Amerykanki póki co wolałbym wykazać się powściągliwością. I tak niebawem przekonamy się, czy Lana Del Rey zaoferuje nam coś unikalnego, czy może pozostanie połączeniem cech kilku innych gwiazd sceny indie pop (czy jakkolwiek ją sobie nazwiecie).

(posłuchaj)

fot. okładka singla: Lana Del Rey „Video games” (m-magazine.co.uk)

  • Gypsy & The Cat „Jona Vark”

Ten numer trudno nazwać nowością. Jako singiel śmiga już gdzieniegdzie (np. w Niemczech) od dłuższego czasu. Z moich słuchawek rozbrzmiewać zaczął jeszcze na wakacjach jako tło muzyczne do rowerowych przejażdżek. Cóż jednak z tego. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie wykorzystał nadarzającej się okazji (a wznowienie zaniedbanej ostatnio rubryki „Co nowego w muzyce” jest właśnie taką okazją), by zasygnalizować Wam, że mam na celowniku nowych pupilów.

Mimo że australijski duet Gypsy & The Cat poznałem mniej więcej roku temu, przez długi czas moja znajomość tej formacji ograniczała się jedynie do mało reprezentatywnego w jej przypadku kawałka, który okazał się dla mnie zbyt słabą zachętą do zgłębienia zawartości (jeszcze niezbyt bogatej) dyskografii zespołu (mniejsza z tytułem tego „cudeńka”). Jakaż to szkoda, że krążek „Gilgamesh” nie trafił w moje ręce znacznie wcześniej, bo wtedy obowiązkowo znalazłby się w moim albumowym podsumowaniu roku 2010. A i w tym roku być może nadal bym się nim nie zainteresował, gdyby nie pewien sympatyczny kolega namawiający mnie do sięgnięcia po piosenki Gypsy & The Cat, co też w końcu uczyniłem.

Kilka(naście) tygodni temu jako kolejny singiel z krążka „Gilgamesh” wypuszczono numer „Jona Vark” i jest to ten rodzaj elektronicznego brzmienia, który cieszy uszy już za pierwszym, drugim czy trzecim razem, nie torturując ich odtwarzany nawet po raz n-ty. Z jednej strony wydaje się, że aranż „Jona Vark” nie jest nazbyt wymyślny, z drugiej czuć i słychać tu pewną przestrzeń, którą miałoby się ochotę przemierzyć. Ta piosenka zbudowana jest na łatwym do zapamiętania refrenie oraz prostej, a jakże świetnie „zaprojektowanej” melodii, która rozbrzmiewa w głowie na długo po wyłączeniu odtwarzacza. Jestem pewien, że z „Jona Vark” dałoby się zrobić przebój nawet w mainstreamowych radiostacjach. Wystarczyłaby odrobina dobrych chęci i czas antenowy. Niestety duet Australijczyków nie cieszy się zbyt dużym zainteresowaniem i w dalszym ciągu nie może przebić się przez gąszcz intensywniej promowanych w mediach zespołów i solistów. Jak słucham jednak takich pierwszorzędnie wyprodukowanych kawałków, jak „Jona Vark”, czy „Gilgamesh”, wierzę w to, że świat się w końcu na Xavierze Bacashu i Lionelu Towersie wyzna. Czekam na jakiś koncercik w Polsce. Może na przyszłorocznym Selectorze? Będę pierwszy po bilet!

(posłuchaj)

fot. okładka singla: Gypsy & The Cat „Jona Vark” (media.514blog.com)

  • The Drums „Money”

Słuchając „Money”, mam zapewnione dwie rzeczy – ból głowy i kołatanie serca. Niby wszystko jest tu na miejscu, bo właśnie tak brzmieli The Drums na pierwszej płycie. Nic jednak nie poradzę na to, że charakterystyczny dla nich rytmiczny i monotonny podkład połączony z jojczącym wokalem Jonathana Pierce’a tym razem jest już nie do wytrzymania. Może kolejny singiel będzie mniej denerwujący.

(posłuchaj)

fot. okładka singla: The Drums „Money” (pigeonsandplanes.com)

  • Foster The People „Call it what you want”

Reakcja na potencjał singla „Pumped up kicks” była tak bardzo spóźniona, że (prawie) nikogo nawet nie obchodzi, iż panowie z kapeli Foster The People wydają już czwarty singiel z debiutanckiego długograja „Torches”. Zarówno w Polsce, jak i w kraju Paris Hilton, Big Maca i „Ekipy z New Jersey”, zachwytów nad gwiżdżąco-figlarnym „Pumped up kicks”, który na rynku de facto pojawił się już ponad roku temu (!), nie ma końca i jak tak dalej pójdzie Foster The People skończą jako one-hit wonder, a tego przecież im nie życzymy. W ich najnowszym kawałku również czuje się przewrotny charakter ich największego (jedynego) hitu (FTP pretendują najwidoczniej do miana muzycznych jajcarzy i bawidamków), a i przebojowości temu numerowi nie sposób odmówić. Nie jest on już może tak zarażający, jak „Pumped up kicks”, ale to kolejny melodyjny i pozytywnie nastrajający utwór FTP. Wielkiego sukcesu na listach przebojów nie należy się raczej spodziewać, zwłaszcza że „Pumped up kicks” ani myśli wypaść ze świadomości słuchaczy, ale między innymi moja w tym głowa, żeby „Call it what you want”, mimo iż przytłoczone niesłabnącą promocją pierwszego singla z „Torches”, nie poszło od razu do śmieci. Ja po kilku przesłuchaniach bynajmniej nie mam tego kawałka dość. Jakieś licho musi jednak w nim siedzieć…

(posłuchaj)

fot. okładka albumu: Foster The People „Torches”, z którego pochodzi singiel „Call it what you want” (albumoftheyear.org)