Co nowego w muzyce: single 13/2013

Sporo czasu upłynęło od mojego ostatniego wpisu na temat nowych singli, dlatego dzisiejszy wpis z cyklu „Co nowego w muzyce: single” oraz kolejny post z tego cyklu potraktujcie jako pewnego rodzaju wycieczkę po wybranych przeze mnie jesiennych singlach z 2013 r. (nie o wszystkich ciekawych tytułach, na temat których mam coś do powiedzenia, będą tu pisał). Przypominam, że nowe single polecam regularnie na fanpage’u bloga na Facebooku oraz na profilu bloga na Twitterze.

  • BANKS „This is what it feels like”

Utwór idealny na trwający w nieskończoność wieczór spędzany w samotności, w domowym zaciszu…

W „This is what it feels like” udało się zbudować intymną relację z słuchaczem. Ten wpierw musi jednak wykazać się czujnością i odpowiednim skoncentrowaniem, by dać się otulić i oczarować każdym, nawet najbardziej stłamszonym, dźwiękiem tej niby minimalistycznej, a w istocie smakowicie i różnorodnie przyrządzonej, kompozycji. W przeciwnym razie „This is what it feels like” może skończyć się po kilku chwilach, nie pozostawiając w głowie trwałych śladów. Nie ma tu bowiem nośnego refrenu i zaraźliwej melodyjności. Działa za to magia Jamiego Woona. Ten, kto miał już okazję przekonać się, na czym owa magia polega, nie będzie potrzebował dodatkowych rekomendacji. Tym razem brytyjski czarodziej (z pomocą Lil Silvy) użyczył jej trochę Jillian Banks, wokalistce występującej pod nazwą BANKS, którą zachwalają obecnie niemal wszystkie popularne serwisy dedykowane średnio, mało lub niepopularnej muzyce.

Mimo iż dla mnie w „This is what it feels like” wytworzono klimat, który wykazuje niemało zbieżności z tym, co charakterystyczne dla pewnej odnogi sceny brytyjskiej, nie zmieni to rzeczywistości, iż tajemnicza BANKS jest Amerykanką. Ta ostatnia okoliczność w żaden sposób nie przeszkodziła wokalistce w tym, by swoją EP-kę zatytułować nazwą angielskiej stolicy. A znakiem rozpoznawczym rzeczonej EP-ki jest właśnie ten wodzący na pokuszenie utwór…

(posłuchaj)

oto tajemnicza BANKS!

  • Edyta Bartosiewicz „Italiano”

Na początku listopada polskie stacje radiowe, czyniąc to chyba z lekkim brakiem przekonania, zaczęły rozgrywać nowy singiel Edyty Bartosiewicz. Czemu jak czemu, ale akurat potencjałowi „Italiano” warto byłoby zaufać, ponieważ przyjemny podkład tego utworu oraz jego dosyć pogodny klimat (aczkolwiek tekst już takiego charakteru nie ma) czyni z „Italiano” przystępnego kandydata do radiowej promocji albumu „Renovatio”. Pobrzmiewające w tle, zwłaszcza w końcowej fazie piosenki, trąbki przypominają mi nieco „Coś optymistycznego” Kasi Kowalskiej, choć piosenka Kowalskiej to przecież dużo pogodniejsze nagranie.

27 listopada br. doczekaliśmy się teledysku, w którym Edyta wciela się w rolę… zamachowca! Kogo próbuje zlikwidować? Sami się przekonajcie.

(posłuchaj)

Edyta Bartosiewicz podczas promocji swojej płyty w „Empiku”

  • Foals „Out of the woods”

„Out of the woods” to piąty singiel z albumu „Holy fire” brytyjskiej rockowej kapeli Foals, który ujął mnie piękną melodią i nieco marzycielską aurą. Ten numer po prostu zgrabnie przepływa przez głośniki, choć nie jest pozbawiony pewnej zadziorności. Zupełnie innych walorów doszukałem się w styczniu w mojej ulubionej jak na razie piosence Foals, „My number”, którą również promowano album „Holy fire”. Wygląda na to, że Foals w top 100 MUZYKO(B)LOGowego podsumowania 2013 r. umieszczą 2 swoje single. Ale pewnie nie oni jedyni… Na razie niczego jednak nie przesądzam – mam na to jeszcze kilka tygodni.

Do uroków „Out of the woods” przekonywałem się jednak stopniowo. Nie jest to bowiem utwór, który zapada w pamięć. Podczas słuchania wyzwalają się z niego kolejne dźwięki i dopiero ich kumulacja, spędzenie z nimi kilku minut jest w stanie wywołać pewne doznania. W moim przypadku były to doznania, do których pragnę powrócić.

(posłuchaj)

okładka singla „Out of the woods” grupy Foals

  • Iza Kowalewska „Tango D N A”

Odpalając z ciekawości „Tango D N A” Izy Kowalewskiej, znanej niektórym np. z grupy Muzykoterapia, nie liczyłem na to, że będę obcował z tak gustownym produktem. Chociaż nie będę ukrywał, że dobre wrażenie zrobiła na mnie już okładka albumu „Diabeł mi cię dał”. Tymczasem „Tango D N A” musiałem po chwili włączyć raz jeszcze, a potem po raz trzeci i czwarty. Chwyciło i uzależniło, co w przypadku polskich piosenek nie zdarza mi się szczególnie często.

„Tango D N A” przedstawiłbym jako niezwykle stylową kompozycję, w której doskonale z burczącym basem i dynamicznie przeplatającymi się dźwiękami fortepianu zgrywa się kuszący wokal Izy Kowalewskiej. W jej głosie jest nie tylko dużo sex appealu, ale i pewnego dystansu do słuchacza, którego nasza bohaterka wodzi za nos (a raczej uszy) wyraźnie artykułowanymi słowami literackiego tekstu. Iza świetnie odnalazła się w tej kawiarnianej estetyce, którą podkreślono w nagranym chwilę później wideoklipie. Imponuje mi również to, iż w „Tango D N A” z wyczuciem powiązano elementy tanga, słyszanej tu przeze mnie bossa novy, jazzu i bluesa. Niestety longplay „Diabeł mi cię dał” już tak elektryzująco na mnie nie zadziałał…

(posłuchaj)

okładka albumu „Diabeł mi cię dał” Izy Kowalewskiej

  • Lily Allen „Hard out here”

Lily Allen w swoim najnowszym singlu „Hard out here” wkroczyła na bardzo popową ścieżkę, oferując przy tym bezkompromisowy teledysk, o którym głośno było w sieci przez kilka pierwszych dni. Abstrahując już od tego, o czym się w jego kontekście pisze, tj. na ile „Hard out here” faktycznie odwołuje się w tekście i klipie do „Blurred lines” Robina Thicke, a w tytule do nagrodzonej Oscarem piosenki „It’s hard out here for a pimp” Three 6 Mafia, oraz czy niektóre czarnoskóre tancerki należało zastąpić białymi, mnie ten numer, głównie pod względem rytmicznym, przywołuje na myśl „U can’t touch this” MC Hammera. A dobrze wiemy, że siła rażenia tego singla MC Hammera była kiedyś ogromna.

„Hard out here” jest piosenką nie tylko rytmiczną, ale i melodyjną, a przy tym wyprodukowaną wedle kompletnie innych standardów niż te, którym Lily hołdowała, chociażby promując swój debiutancki album – „Alright, still”. Przyznam jednak, że żaden z wcześniejszych singli Lily nie wpadł mi w ucho po pierwszym przesłuchaniu. Zresztą, nigdy przecież nie byłem jej fanem.

Tej jesieni Lily Allen wyzywa na pojedynek Britney Spears pod względem gęstości rozmieszczenia siarczystego „bitch” na arkuszu z tekstem do piosenki.

(posłuchaj)

okładka singla „Hard out here” Lily Allen

  • Mariah Carey „The art of letting go”

W nowym singlu Mariah Carey, któremu nadano górnolotny tytuł „The art of letting go”, punkt ciężkości przeniesiono na jej wokal i sposób jego prowadzenia, rezygnując z wszelkich bajerów, a melodię zagraną na żywych instrumentach zepchnięto na plan dalszy, czyniąc z niej bardziej akompaniament niż siłę napędową utworu. Na początku mój odbiór był względnie pozytywny, ale nadal nie wiem, czy lubię tę kompozycję… Nie uważacie, że brzmi trochę filmowo?

Carey zaprezentowała się tu w zupełnie innej odsłonie niż w ubiegłorocznym, bardziej hiphopowym „Triumphant (get ’em)”, które nie było jej triumfalnym powrotem na listy przebojów, a także nieco innej niż w wydanych w tym roku „Almost home” (gdzie wyraźne bity i popowy podkład Stargate miały stanowić trzon piosenki) i „#Beautiful” (gdzie z kolei Mariah w istocie bardziej snuła się po dźwiękach i wysokich rejestrach zamiast po prostu śpiewać). Cieszyć może jednak to, że Carey w końcu śpiewa, bo w ostatnich latach częściej zdarzało jej się postękiwać i piszczeć (nawet jeżeli robiła to nierzadko z klasą). Oby tylko teledysk nie koncentrował się znowu na jej mało apetycznie prezentowanym ciele…

(posłuchaj)

okładka singla „The art of letting go” Mariah Carey

  • The 1975 „Girls”

Girls. Girls. Girls. To dziewczętom brytyjski zespół rockowy (co nie jest oczywiste dla osoby, która kojarzy zespół tylko z popowego „Girls”) The 1975 dedykował swój jesienny singiel. Nie on pierwszy, nie ostatni.

Po wydaniu 4 EP-ek a na początku września br. debiutanckiego longplaya pt. „The 1975”, który wystartował od 1. miejsca na The UK Albums Chart, panowie postanowili zaprezentować się z łagodniejszej strony. Na ostatnie 3 miesiące roku wypuścili singiel lżejszy i bardziej popowy niż 3 wcześniejsze, dając przy tym do zrozumienia, że nie brakuje im poczucia humoru a nazwa „The 1975” nie jest synonimem ponuractwa. Do „Girls” dorzucili bowiem kolorowy, momentami całkiem zabawny teledysk. Mnie, skoro mówimy o kapeli rockowej, utwór „Girls” początkowo wydał się trochę nazbyt przystępny, ale w połączeniu z tym obrazkiem mój odbiór jest już bardziej pozytywny. Wszak jest to, bądź co bądź, całkiem sympatyczna propozycja (bardziej wiosenna niż jesienna). Chciałoby się jednak otrzymać coś więcej.

(posłuchaj)

kadr z teledysku do utworu „Girls” The 1975

  • Tina Arena You set fire to my life”

Australijka po 2 albumach wypełnionych coverami nareszcie nagrała nowy materiał! Na pierwszy ogień z albumu „Reset” poszedł właśnie ten utwór, a jest to solidna, dynamiczna piosenka pop nadająca się do wielokrotnego odtworzenia w domu czy samochodzie, w której Tina pokazuje, że śpiewa nie od dziś. Dla mnie to coś na miarę ubiegłorocznego Dancing with a broken heart” Delty Goodrem, która przecież też pochodzi z Australii. W piosence Tiny, w przeciwieństwie do piosenki Delty, nie słychać tak wyraźnie elektronicznych trików, za to przy „You set fire to my life” również da się potańczyć.

Tina nie poszła może z duchem czasu, skoro jej singiel zamiast wpisać się we współczesne trendy albo stanowić owoc poszukiwania nowych brzmień, raczej odświeża pewne znane nam patenty, ale cóż z tego? Dla mnie to rozrywkowy pop na wystarczająco przyzwoitym poziomie. Gdyby jednak nie był to rok 2013, a np. 2003, pewnie i odbiór piosenki byłby mniej chłodny.

(posłuchaj)

okładka singla z remiksami utworu „You set fire to my life” Tiny Areny

RZUTEM NA TAŚMĘ

  • Biernaski feat. Novika „Don’t turn the TV off/Give away”: Podwójna dawka solidnego, polskiego electro, czyli Michał Biernacki vel Biernaski meets Novika. Bazując na tych kilku kawałkach, które zamieszczono w tym roku na SoundCloud, firmując je marką Biernaski, można przypuszczać, że Michał jawi się jako jedna z bardziej interesujących postaci na firmamencie nadwiślańskiego electro – gatunku, którym możemy się pochwalić na świecie. Trzymam za Biernaskiego kciuki. Bo za Novikę już nie muszę.
  • Disclosure feat. London Grammar „Help me lose my mind”: Dajcie się na moment zahipnotyzować i spowić przyjemną elektroniką tego utworu. 5 dodatkowych powodów, dla których warto posłuchać tego nagrania, to: duet Disclosure i trio London Grammar – i jedni, i drudzy rok 2013 mogą uznać za jeden z najważniejszych w ich muzycznym życiu. Dorodne owoce przyniosła im ta współpraca.
  • Lady Gaga feat. R. Kelly „Do what U want”: Nigdy nie hejtowałem Lady Gagi. Odbierałem i nadal odbieram ją jako ciekawy obiekt współczesnej popkultury. Jako gwiazda mainstreamowego popu (czy jeśli ktoś woli – electropopu) Gaga robi naprawdę dużo, by w tym gatunku działo się coś, o czym chce nam się dyskutować, nagrywając przy tym piosenki, które raczej mnie nie żenują, a niekiedy naprawdę wpadają w ucho. To natomiast, że robi wokół siebie dużo szumu, jest chyba zrozumiałe. Lepiej, że robi to, nagrywając jednocześnie muzykę, niż jakby – wzorem niektórych gwiazd – ograniczała się tylko do wywoływania zamieszania wokół swojej osoby. Duet z R. Kellym to jak dla mnie krok mało oczywisty. Efekt współpracy? Fajny popowy numer. „Applause” też takie było.
  • Misia Ff „Mózg”: Misia Furtak z formacji très.b przygotowała dla nas „Epkę”, którą promuje całkiem zgrabnie wyprodukowany, pomysłowy i króciutki numer „Mózg” (równie dobrze nagrać mogła go „pograndowa” Brodka). Wbija się w głowę najdalej przy drugim przesłuchaniu. Bawi i pozytywnie nastraja – choćby już samą fajnie korespondującą z melodią i rytmiką zawadiacką grą słów. I wcale nie jest piosenką dla „półgłówków”…
  • Monika Borzym „Off to sea”: Piękny nastrój udało się wytworzyć Monice w tej delikatnej kompozycji – subtelnie wyśpiewanej i bogatej na płaszczyźnie instrumentalnej. Ma dziewczyna wyczucie smaku.
  • Movementu „Us”: Wysmakowany, intymny, nocny, a do tego jakby JamieWoonowy numer.
  • TLC „Meant to be”: Tęsknię za ich muzyką, najbardziej za oldschoolowym R&B w klimacie „Red light special”. Mające nieco wspominkowy charakter „Meant to be” działa jednak jak etopiryna – ból na chwilę przyćmi, ale migreny, którą w tym przypadku można by nazwać uczucie pustki po TLC, nie zwalczy. Może jestem wybredny, ale liczyłem na bardziej wyraziste nagranie. Ale i tego czasem słuchać będę. Dodam, że piosenkę wykorzystano w filmie biograficznym stacji VH1„CrazySexyCool: the TLC story”.

okładka albumu „20” grupy  TLC, z którego pochodzi singiel „Meant to be”