MUZYKO(B)LOGowe podsumowanie wakacji 2013 roku

Wrzesień. Piątek 13-ego. Czyż to nie idealny dzień na ostatni wakacyjny akcent na blogu?

Kolejne wakacje w życiu – zaliczone. Pora szykować się do trwających, jak znam życie, co najmniej 7 miesięcy chłodów. Ale ja nie miałem tu grymasić z powodu stopniowo psującej się pogody, lecz podzielić się z Wami muzyką, której najczęściej słuchałem w lipcu i sierpniu 2013 r. Tak się akurat złożyło, że wiele singli, które odpowiadają temu kryterium, otrzymało na blogu choćby krótką wzmiankę w postach z cyklu „Co nowego w muzyce”. Niech jednak takie tytuły pojawiają się na blogu raz jeszcze, tyle że w innym kontekście.

Jak z muzycznej perspektywy minęły mi wakacje roku 2012, pisałem tutaj. Dzisiaj skupiam się na roku bieżącym.

 

Albumowa ekstraklasa

Podczas tegorocznych wakacji przesłuchałem znacznie mniej albumów niż miałem w planach – to na pewno mogę i powinienem sobie zarzucić. Słuchaniu długich wydawnictw nie zawsze sprzyjały okoliczności. Nie ma jednak co siać paniki, ponieważ z pewnością nadrobię to jesienią; zresztą, już zacząłem to czynić, choć jesieni kalendarz jeszcze nie wskazuje.

Spośród albumów, którym jednak poświęciłem odrobinę uwagi w lipcu lub sierpniu br., mam ochotę wyróżnić trzeci longplay zespołu White Lies  „Big TV”. Myślę, że z nim najbardziej będę utożsamiał minione wakacje, chociaż wybitnie to niewakacyjny album…

O tym wydawnictwie, tuż po jego premierze, pisałem na stronie sounduniverse.pl w sposób następujący:

Nie rozumiem, dlaczego Harry McVeigh i jego dwaj równie ponurzy koledzy z White Lies mają wiecznie nie najlepszą prasę. Nawet jeżeli inspirują się muzyką pewnych artystów sprzed lat, nie czynią tego bardziej nachalnie niż większość ich współczesnych konkurentów. Ja uwielbiam płynący z ich muzyki patos, nieco złowieszcze brzmienie, rockową melodyjność, zapadające w pamięć przestrzenne refreny i głęboki głos McVeigh. Wszystkich tych elementów dosłuchałem się również na świeżo wydanym albumie „Big TV”. Według mnie to solidny album o dwóch wyraźnych obliczach. Można się bowiem przy nim wyszumieć (np. „There goes our love again” czy „Big TV”), jak i zanurzyć we własnych myślach (np. „Heaven wait”). Choć paradoksalnie to ostatnie jestem w stanie osiągnąć także przy tych bardziej skocznych numerach. Mimo że dopiero co sięgnąłem po „Big TV” a do końca roku pozostało 4 i pół miesiąca, już dziś mogę zadeklarować, że trzeci album White Lies ma pewną pozycję w moim subiektywnym rankingu albumów z roku 2013 i to w jego towarzystwie chętnie spędzę najbliższe tygodnie.

Zdążyłem zaopatrzyć się już w specjalne 2-płytowe wydanie „Big TV”, którego front wygląda tak:

 

Singlowa elita

W tej kategorii na wstępie wymienić muszę 2 tytuły. Z tymi numerami najmilej będę kojarzył wakacje roku 2013. Ale 15 propozycji wymienionych w dalszej kolejności to z perspektywy minionych wakacji równie ważny dla mnie muzyczny zestaw (przy czym kilka utworów swoją premierę miało na długo przed rozpoczęciem wakacji). Jeżeli piosenka doczekała się mojego komentarza na blogu, do obszerniejszego jej opisu przeniesiecie się po kliknięciu w niezastąpione słówko „tutaj”.

Le Youth „C O O L”: Taneczna, lekka, odprężająca, swawolna interpretacja przeboju Cassie „Me & U”, dzięki której wakacje anno Domini 2013 stały się bardziej C O O L i takie pozostaną w mojej pamięci. (więcej o tym utworze pisałem tutaj)

 

Clean Bandit „Dust clears”: Przyjemny, nienachalny numer, pełen subtelności, dobrego smaku i wielu pięknych nut. Zderzają się w nim elektroniczne triki z bogactwem dźwięków generowanych m.in. przez instrumenty smyczkowe. Wszystko pozostaje w dobrych proporcjach, a całość cechuje oryginalność i wyjątkowa dbałość o detale. Istotny jest tu każdy szelest. (więcej: tutaj)

 

Aiden Grimshaw „The way we are”: Pierwsze dźwięki „The way we are” przywołują na myśl klimatyczne „Night air” Jamiego Woona, a to akurat jedno z lepszych skojarzeń, jakie mogą mi przyjść do głowy… (więcej: tutaj)

Austra „Painful like”: Swoim tajemniczym, ejtisowym podkładem oraz nawiedzonym sposobem prowadzenia wokalu przez Katie Stelmanis niejednego może lekko wystraszyć, ale innych, którzy ponury, mało ludzki klimat syntezatora oraz niepodręcznikowy kobiecy śpiew poczytują jako coś, co elektryzuje, a nie odpycha, może jak najbardziej wkręcić, stając się jednym z ulubionych nagrań letniego sezonu 2013. (więcej: tutaj)

CHVRCHES „Gun”: Poprzedzające refren przejścia sprawiają wrażenie, jakby sztucznie generowane dźwięki faktycznie do nas strzelały, ale owa syntetyczna melodia w trakcie tej niespełna 4-minutowej piosenki przechodzi przez różne stadia, dzięki czemu nie czuję się tym utworem znudzony. Nawet nie liczyłem, że mogę od CHVRCHES otrzymać tak przebojowy numer. (więcej: tutaj)

Daft Punk feat. Pharrell Williams & Nile Rodgers „Get lucky”: Okazało się, że francuski duet, mimo oczywistej obecnie dominacji elektroniki zasadzającej się na hucząco-dudniącym bicie (zgodnie być może z przeświadczeniem, że fajna piosenka to piosenka, która nas przytłacza), jest w stanie z sukcesem przypomnieć światu, że lekkość i pewnego rodzaju płynność doskonale zaaranżowanej, funkującej, a przy tym prostej i pozostającej w głowie na długo, melodii stanowić może coś nie mniej będącego na czasie, jak nasączony decybelami hook, a jednocześnie coś znacznie cenniejszego niż tępy i mocno angażujący bit. Sam się sobie dziwię, że jeszcze mi się „Get lucky” nie znudziło. (więcej: tutaj)

Drake feat. Majid Jordan „Hold on, we’re going home”: W tym nagraniu nostalgia Drake’a została podrasowana wyraźnie wystukiwanym, w miarę dynamicznym bitem, dzięki czemu na upartego dałoby się przy tym numerze nie tylko pobujać, ale i potańczyć. Dobrym posunięciem było sięgnięcie po syntezatorowe brzmienie. (więcej: tutaj)

HAERTS „Wings”: Doskonale relaksuje… Piosenka w zasadzie jeszcze z 2012 r., ale klip trafił do sieci dopiero wiosną. Głos wokalistki przypomina nieco wokal Cyndi Lauper, nie sądzicie?

Jessie Ware „Imagine it was us”: Nadal lojalnie słucham tego pulsującego utworu. Kapitalny! (więcej: tutaj)

Klangkarussell feat. Will Heard „Sonnentanz (sun don’t shine)”: Najbardziej słoneczna propozycja w tej piętnastce. Nie spodziewałem się, że ten numer tak często będzie chodził mi po głowie. Dopisanie partii wokalu do instrumentalnego „Sonnentanz” to najlepsze, co można było z tym utworem zrobić. (więcej: tutaj)

London Grammar „Wasting my young years”: Wyjątkowo przejmujące, przepiękne nagranie, przy którym osobom melancholijnym, o skłonnościach do wzruszeń oczy mogą się zaszklić już w jego połowie. (więcej: tutaj)

MDNGHT „Into the night”: Odgłosy charakterystyczne dla Ellie Goulding wprowadzają nas w spowite subtelną, wieczorową elektroniką nagranie, które uprzyjemniało mi schyłek wakacji.

Stereophonics „Indian summer”: Właśnie tak powinno brzmieć rockowe nagranie, którym śmiało mogą nas katować pop-rockowe radiostacje. Dopiero na wakacjach związałem się z tą piosenką.

The Boxer Rebellion „Diamonds”: Piękna kompozycja – z piękną melodią i bardzo miłym dla ucha męskim wokalem.

The Vaccines „Melody calling”: Jak dotąd najbardziej melodyjny numer tej formacji. I moim zdaniem najprzyjemniejszy. Panowie poskromili tu nieco swą zadziorność indie rockowców, a za to zaoferowali nam złagodzone rockowe nagranie utrzymane w estetyce, której wśród zespołów obracających się w tych kręgach, co The Vaccines, często dzisiaj nie spotykamy. Pozytywne zaskoczenie. (więcej: tutaj)

White Lies „Getting even”: Wchodzi do głowy już w pierwszych sekundach i nie wychodzi do samego końca. Złowieszcze, podniosłe, oto całe White Lies!

White Lies „There goes our love again”: Za pierwszym razem zmartwiło mnie, że to nie do „Getting even” zdecydowano się nakręcić klip, ale szybko przekonałem się, że „There goes our love again”, choć o jeden stopień mniej złowieszcze i podniosłe niż „Getting even”, to nadal „stare”, dobre White Lies, którego nie muszę słuchać z przykrego obowiązku fana. (więcej: tutaj)

Reszta

Anna Kendrick „Cups (Pitch Perfect’s When I’m gone)”: Z początku wzbraniałem się przed tą piosenką, ale stopniowo zacząłem się do „Cups” przywiązywać.

Arctic Monkeys „Do I wanna know?”: Nie ma tu śladu z dynamitu, jakim był debiutancki singiel „I bet you look good on the dance floor”, ale ja akurat wolę Arctic Monkeys w takim dojrzalszym wydaniu.

Bastille „Things we lost in the fire” (więcej: tutaj)

Body Language „Well absolutely” (więcej: tutaj)

Bruno Mars „Treasure”: Według mnie to najfajniejszy numer Marsa. Ciekawie zaaranżowany i na pewno pozytywnie nastrajający. Choć nie czyni mnie to jeszcze jego fanem.

Chase & Status feat. Louis M^tters „Lost & not found” (więcej: tutaj)

Chase & Status feat. Moko „Count on me”: Imprezowy, skoczny kawałek w lekko oldschoolowym stylu.

Club 8 „Stop taking my time”: Spowity chłodem, szwedzki synthpop.

Dawid Podsiadło „Trójkąty i kwadraty”: Lekki, acz nad wyraz zarażający, podkład szybko zapisuje się w głowie i tak kręci się tam, i kręci, i kręci, ani myśląc, by ustąpić miejsca jakiejś innej melodii. (więcej: tutaj)

D I A N A „Perpetual surrender”: Zmysłowy, rozleniwiający utwór, któremu wdzięku dodaje stylowo wpleciony saksofon. (więcej: tutaj)

Editors „A ton of love”: Jakbym słuchał czegoś pomiędzy Simple Minds i INXS sprzed 20 lat.

Elli Ingram „Mad love”: Słychać, że debiutująca Brytyjka dużo w swoim życiu słuchała soulu, jazzu, a także new jack swingu i R&B z lat 90., dzięki czemu jej utwór „Mad love” brzmi stylowo i kusi nietypową – jak na dzisiejsze czasy – aranżacją. (więcej: tutaj)

Eros Ramazzotti feat. Nicole Scherzinger „Fino all’estasi”: Mimo że nigdy nie kibicowałem Erosowi i rzadko podobały mi się jego utwory, ten chodził mi w lipcu po głowie – pewnie bardziej dzięki Nicole niż Erosowi. (więcej: tutaj)

Fergie feat. Q-Tip & GoonRock „A little party never killed nobody (all we got)”: Tak jak w tytule…

Frida Gold „Liebe ist meine Rebellion”: Coś mało wymagającego na wakacje z wyraźnym odniesieniem się do pamiętnego hitu dyskotek z lat 90. – „Freed from desire” Gali.

Gavin DeGraw „Best I ever had”: Wyrazisty wokal Gavina i żywiołowy numer osadzony w amerykańskich klimatach, których w muzyce Gavina nie brakuje.

Hurts „Somebody to die for”: Nagranie, z którego Hurts mogą być dumni. Według wielu – najlepsze na „Exile”. Emocjonalne i patetyczne – w najlepszym tego słowa znaczeniu. (więcej: tutaj)

Jennifer Lopez feat. Pitbull „Live it up”: Kolaboracja J.Lo+Pitbull z każdą kolejną piosenką wypuszcza coraz banalniejsze produkcje, ale muszę z małym zawstydzeniem przyznać, że tej ostatniej w zasadzie często na wakacjach słuchałem, mając gdzieś to, że nie jest to piosenka najwyższych lotów.

Joel Compass „Astronaut”: Soulowy wokal zahaczający o wyższe rejestry, coś w sam raz dla sympatyków Maxwella, D’Angelo, Miguela czy The Weeknd + rytmiczny, elektroniczny podkład, początkowo dosyć zwiewny, później jednak dźwięki zdają się zacieśniać i bardziej na siebie nakładać. (więcej: tutaj)

John Legend „Made to love”: Utwór niebanalny, wysmakowany, przebojowy w swojej kategorii, a przy tym świetnie prowadzony wokalnie przez Johna. (więcej: tutaj)

John Newman „Love me again”: To od początku był materiał na przebój. Odwołanie się do estetyki retro i maniera Johna wyróżniły to nagranie. Nasze radiostacje trochę mi ten utwór obrzydziły, ale nadal uważam, że to dobry numer. (więcej: tutaj)

Juveniles „Fantasy”: Nic, tylko się bawić! Kapitalnie pozytywna energia i jeszcze więcej skoczności – niczym z pierwszego albumu Two Door Cinema Club czy ostatniego longplaya Yuksek. (więcej: tutaj)

Kamp! „Can’t you wait”: Doskonale odświeżające i odprężające umysł, przebojowe brzmienie. Dla tych za kierownicą (czytaj=m.in. mnie) może służyć jako paliwo najwyższej jakości, dzięki któremu naszego samochodu nie prześcignie żaden inny adept sztuki motoryzacji. (więcej: tutaj)

Lady Gaga „Applause”: Wkurzają mnie ciągłe okrzyki „Gaga się skończyła!”. Najpierw wszyscy (niektórzy po cichu) jej słuchali, teraz wszyscy hejtują. Typowe. Gaga nie nagrała co prawda czegoś nowatorskiego, ale dokładnie taki sam asekurancki krok wykonała Katy Perry przy singlu „Roar”. Nie uważam, by ten drugi pod jakimkolwiek względem bardziej zasłużył sobie na sukces, który na niego spadł. Podoba mi się klip do „Applause”, słucham tej piosenki, jak i samej Gagi od 2008 r. czasem słucham, dlatego nie będę teraz udawał, że jest inaczej, bo dzisiaj Lady Gaga nagle stała się passé (passé powinni być Red Lips i Enej, o których niżej). W sztucznie stworzonym pojedynku „Roar”-„Applause” stawiam na „Applause”. Zobaczymy, co na to Rihanna

Lana Del Rey vs Cedric Gervais „Summertime sadness (radio remix)”: To trochę przykre, że Lana, aby wylansować przebój, musi zostać podrasowana didżejskimi bitami. Ten zabieg pozbawił jej „Summertime sadness” szlachetności, ale pewnie dlatego, że to dobry kawałek, nawet w tym remiksie chce się go czasem posłuchać.

Laura Welsh „Cold front”: Kompozycja skupia uwagę, ale jeszcze skuteczniej czyni to świetny wideoklip. (więcej: tutaj)

Lissie „Further away (romance police)”: Zadziorny utwór, zwłaszcza dzięki nieokrzesanej Lissie i dorzuconej na koniec gitarowej solówce. (więcej: tutaj)

Mista Silva „Now wats up”: Ja podchodziłem do tego kawałka czysto instrumentalnie – miał rozbawiać, rozruszać zastane kości, „uwakacyjniać” letnie dni, w których pogoda nieszczególnie dopisywała. (więcej: tutaj)

Moya „Come and get it”: Kobiecy, profesjonalny, soulowy głos z Brighton oraz stylowy utwór oscylujący między retro popem i soulem. Słuchając tego numeru, trudno nie pomyśleć o Emeli Sande (zwłaszcza „Next to me”) i Joss Stone (choć ta ostatnia dysponuje zdecydowanie bardziej „czarnym” wokalem). (więcej: tutaj)

MS MR Think of you”: Kolejne nadające się do wielokrotnej emisji nagranie Pana i Pani, choć ten duet nie intryguje mnie już w taki sposób, jak czynił to przed rokiem. (więcej: tutaj)

Mutya Keisha Siobhan „Flatline”: Nie powiem, że jest to utwór szczególnie obiecujący, ale nawet jeżeli nieco ostudził on mój zapał do bacznego śledzenia nowej muzyki wypuszczanej przez MKS, na pewno na kolejne produkcje zespołu również zechcę się skusić. Dodatkowy punkcik za to, że unosi się nad tym nagraniem jakaś magiczna aura (to z pewnością efekt pracy producenta). (więcej: tutaj)

Natalia ‚Natu’ Przybysz „Niebieski”: Natalia w końcu doczekała się przeboju jako solistka, nie rezygnując przy tym z ambicji, by nagrywać muzykę z pomysłem. (więcej: tutaj)

Paramore „Ain’t it fun”: Mój pozytywny stosunek to m.in. zasługa dołączonego tutaj chóru. Fajny numer – po prostu. (więcej: tutaj)

Pet Shop Boys „Vocal”: Niedługo po wypuszczeniu mamrotliwego i zbyt sennego jak dla mnie albumu „Elysium” podstarzali dżentelmeni z Pet Shop Boys wypili najwyraźniej jakiś superskuteczny eliksir młodości i takiego imprezowego bangera rzucili nam w twarz, że wypadałoby teraz się zorientować, cóż to był za niebywały specyfik. (więcej: tutaj)

Pharrell Williams „Happy”: Figlarny, radosny numer na miły początek dnia.

Pigeon „Encounters”: Skoczny, podszyty elektroniką numer z saksofonowym solo, które najbardziej mnie w nim urzekło.

Primal Scream „Invisible city”: Bogactwo środków – „skradający” się wokal, trąbki, gitary, elektroniczne sztuczki. Trochę tego dużo, ale przynajmniej mam kolejny kawałek do podrygiwania.

Rebeka feat. Mirror People „Nothing to give”: Solidna, polska, elektroniczna produkcja z Brennnesel Records.

Saint Raymond „Letting go”: Niemało w tej kompozycji podobieństw z muzykowaniem spod znaku The Naked And Famous, ale i pewnej bajkowości, którą prezentował na swoim wybornym pierwszym albumie Washed Out. (więcej: tutaj)

St. Lucia „Elevate”: Co prawda „Elevate” nie ma już tej świeżości i siły rażenia, co „Before the dive” i „We got it wrong”, ale poza tym nie mam w zasadzie do czego się przyczepić, skoro St. Lucia sięga po środki, dzięki którym zachłysnąłem się jego muzyką w 2012 r. (więcej: tutaj)

Tegan And Sara „I was a fool”: Urokliwie w tę, w gruncie rzeczy nastrojową, kompozycję wprowadzają nas już pierwsze nuty wygrane na fortepianie. Piosenka, mimo że siostry Quin mają w niej nieco stępione pazurki, swoją przyjazną radioodbiornikom melodyką powinna zauroczyć niejednego sympatyka łagodnego popu. (więcej: tutaj)

The Naked And Famous „Hearts like ours”: Nowozelandczycy trzymają fason i nie oszczędzają na dźwiękach, których ściana staje przed nami w ich nowym utworze. (więcej: tutaj)

Young Galaxy „New summer”: Leniwy synthpop. Nie ekscytuje, ale warto posłuchać. (więcej: tutaj) 

 

Singlowe faux pas

Skoro wymieniłem już tytuły piosenek, których chciałem słuchać, wypada wskazać kilka przeciwieństw, a te zawsze się znajdą. Choć tym razem mniej było nagrań, które szczególnie mnie irytowały. Chyba zrobiłem się bardziej wyrozumiały. Oto lista:

Alex Hepburn „Under”: Każdy kontakt z tym utworem był dla moich uszu wyzwaniem (tak jak – według Magdy Gessler – nawet najlepsza potrawa dla żołądka z syndromem leniwego trawienia). Dla mnie to po prostu siłowanie się z własnym głosem. Nie wystarczy mieć chrypę w głosie i w miarę potrafić śpiewać. Trzeba jeszcze racjonalnie z tego głosu korzystać. Alex Hepburn bardzo się przy śpiewaniu „Under” męczy. I przy okazji męczy też mnie.

Enej „Symetryczno-liryczna”: Piosenka to co prawda ździebko mniej podszyta niestrawnie weselnym przytupem niż koszmarne „Tak smakuje życie”, ale to nadal Enej – zespół, którego nie jestem w stanie słuchać bez palpitacji serca. W tym jestem konsekwentny.

Ewa Farna „Znak”: Piosenka zaczyna się pozytywnie i takie też byłoby ogólne wrażenie, gdyby nie refren. „Tańcząca w krąg” i „majacząca” Ewa w piosence, która ewidentnie zaprojektowana była w taki sposób, by być prostą, wakacyjną melodią, zaczyna niepotrzebnie się popisywać, wydzierać. Efekt jest taki sam, jak u Alex Hepburn. Szkoda.

Olly Murs „Dear darlin'”: Do samej piosenki w zasadzie nic nie miałem, ale zawsze jakoś potwornie się przy niej nudziłem, a że dosyć często na nią wpadałem, po jakimś czasie zaczęło mnie od niej mdlić. Stąd to niechlubne wyróżnienie.

P!nk feat. Lily Allen „True love”: Ledwo starcza mi cierpliwości, żeby wysłuchać „True love” do końca. Miałem kilka podejść, ale poziom irytacji wzrastał przy każdym kolejnym podejściu do tego utworu, który mogłaby zaśpiewać mała dziewczynka machająca nóżkami podczas zabawy na huśtawce. Dlatego się poddałem. Zresztą, rzadko się zdarza, by piosenka P!nk przypadła mi do gustu (a ona jeszcze przyzwyczaiła się do nagrywania piosenek według tych samych wzorów). Z ostatniego albumu lubię tylko „Try”, które w dyskografii pop-rockowej P!nk (bo na początku była R&B P!nk) stanowi jasny punkt.

Red Lips „To co nam było”: Największy koszmar mijającego lata. Dla mnie to powrót do czasów, gdy nastoletnie dziewczęta z przejęciem słuchały naiwnego i naznaczonego sztucznie kreowaną manierą wokalistki „Chcę tu zostać” zespołu Farba, grafomańskiej, ogłupiającej frazy: „Zakochałem się aż mnie coś zabolało”, pochodzącej z piosenki Po prostu miłość” Rh+, czy trywialnego, choć najbardziej z tego grona melodyjnego, „blaszanego daszku” z pewnego przeboju Ivana i Delfina. I są to skojarzenia nieprzypadkowe, bo Łukasz Lazer, strategiczny członek Red Lips, widniał kiedyś w składzie tworu o nazwie Ivan i Delfin, który w 2007 r. przekształcił się w formację o nazwie Aisha i Delfin, gdzie ową tajemniczą Aishą była Joanna Czarnecka, czyli kobiecy głos Red Lips (później był jeszcze epizod pod nazwą Energy, który przyniósł grany gdzieniegdzie utwór „Minus i plus”).
Cóż, ognisty kolor włosów wokalistki nie wystarczy, by uznawać, że mamy do czynienia z mającą coś sensownego do zaoferowania, charyzmatyczną kandydatką na gwiazdę polskiej piosenki. Takowa wystartowałaby jednak z czymś choć odrobinę bardziej wyszukanym. A żeby było zabawniej, na fanpage’u Red Lips na Facebooku zespół swoją muzykę opisuje jako „ponadczasową, intrygującą, odważną i zmysłową (…)”. To bardzo, bardzo przykre, że wśród największych przebojów wakacji 2013 r. w polskim eterze znalazła się piosenka, z powodu której jest mi po prostu wstyd za naszych radiowców. Być może nie umiem docenić tego, co wartościowe. Ja jednak tej wartości (bo o oryginalności nie ma nawet co mówić) nie potrafię w tym numerze odnaleźć ani odrobiny. Piosenka i nic ponadto. Sorry.

Robin Thicke feat. T.I. & Pharrell Williams „Blurred lines”: Długo zastanawiałem się nad tym, czy wyszczególnić tutaj ten numer. Od początku miałem z nim problem. Nie uważam „Blurred lines” za słabą piosenkę. Jej twórcom nie można odmówić kreatywności. Tyle że mnie to jakoś nie kręci. Przebój Robina Thicke nie zainteresował mnie przy pierwszym przesłuchaniu. Nie podobał mi się nawet po 10 razach. M.in. dlatego nie odpowiada mi, że to właśnie ten tytuł spowodował, że R&B ponownie urosło w siłę. Zresztą, niekiedy zdarza się, że mam poczucie, iż może powinien lubić jakiś utwór, ale coś mnie od niego odpycha. Trochę jest tak z „Blurred lines”. Nie jest tajemnicą, że jestem bardzo zaskoczony aż takim sukcesem akurat tej piosenki. Aż tak fajna nie jest. Mnie w każdym razie nie chce się jej słuchać, zwłaszcza zapętlonego „hey, hey, hey”.

Vengaboys „Hot hot hot”: Wrócili i… są tak samo beznadziejni, jak kilkanaście lat temu. Albo nie. Nawet gorsi. Bo wtedy ich niewydarzony styl można było zrzucić na karb obowiązujących trendów. Dzisiaj logicznie wytłumaczyć się tego nie da.