Co nowego w muzyce: single 4/2013

To, że w dzisiejszym poście o niektórych piosenkach napisałem szerzej, a o innych skrótowo, nie jest równoznaczne z tym, że te pierwsze podobają mi się bardziej. Zupełnie nie o to chodzi. Pisałem tak, jak prowadziła mnie moja inwencja.

Nie wszystkie utwory są supernowe – przyznaję. O większości pisałem już co nieco na społecznościówkach bloga, ale niech ich premiera i moje, choćby najkrócej wyartykułowane, spostrzeżenia zostaną odnotowane także na blogu.

  • Belinda Carlisle „Sun”

Swego czasu czołowa postać kobiecej formacji rockowej (owszem, takie też się zdarzają) The Go-Go’s, a potem solistka – w Polsce kojarzona do dziś przede wszystkim z 4 hitów: „Heaven is a place on Earth” (z tego, jak sądzę, w pierwszej kolejności), „Circle in the sand”, „La luna” i „Leave a light on”. Dla mnie to przede wszystkim posiadaczka ciężkiego do wymówienia, zwłaszcza jeżeli sugerować się samym zapisem liter, nazwiska. Wokalistka przypomina o sobie w tym roku, wydając singiel „Sun”. Pisały już o tym niektóre muzyczne serwisy internetowe. Poczułem jednak, że wypada, abym napisał i ja, bo takie powroty warte są odnotowania.

Czy ktoś czekał na ten kawałek? Ktoś na pewno. Ale nie było to z pewnością wyczekiwanie na taką skalę, by piosenka zatrzęsła najbliższymi notowaniami The Billboard Hot 100 i pohulała radośnie po kilku innych popularnych listach sprzedaży. Za to być może chętnie będą ją prezentować stacje radiowe spod znaku „Złote Przeboje” (u nas widzę taką co najmniej jedną…), które cieszą się na takie comebacki. Zwykle jednak jest to radość bardzo ograniczona. Pograją, pograją, a potem znowu skupią się wyłącznie na tym, co ponoć bardziej „złote”. Chociaż akurat ten przymiotnik z tytułowym „słońcem” współgra niemal idealnie.

Co do samej piosenki, przymioty potencjalnego radiowego przeboju moim zdaniem spełnia w wystarczającym zakresie, by dać jej szansę na „rozegranie”, i mimo że nie przywróci pani Carlisle do łask (na to jest już za późno), da jej troszkę dorobić do muzycznej emeryturki. W gruncie rzeczy im dłużej słucham, tym pozytywniej ten kawałek odbieram. Może więc i Wy dajcie Belindzie się „rozegrać” – choćby z sentymentu do tego, co minione…

(posłuchaj)

tak wygląda Belinda Carlisle – jakby ktoś nie wiedział

  • Blitzkids mvt. „Heart on the line”

A to prawdziwa petarda! Piosenka berlińskiego duetu o dziwacznej nazwie przebojowa jest niemal od pierwszych nutek do ostatnich sekund. Przestojów nie odnotowano. W ucho wpadła mi w trybie natychmiastowym i nie zanosi się na to, by w analogicznym trybie mi się znudziła. Doskonale bawię się już przy pierwszej zwrotce, a później również jest dosyć czadowo. Gdyby tak przyrządzonym tanecznym popem wypełniono ramówkę radiowej Eski, słuchałbym tej stacji niejednego ranka. Odpalenie 192-sekundowego numeru grupy Blitzkids mvt. w try miga rekompensuje godzinę spędzoną na słuchaniu kolejnego hucznie reklamowanego longplaya, rzekomo wypchanego potencjalnymi popowymi hitami, których potencjału dostrzec nie sposób – ewentualnie poza nazwiskiem wykonawcy. A kolorytu dodaje fakt, że to jedna z tych piosenek, które poznałem dzięki rekomendacji życzliwego fana dobrej muzyki. Na tych zawsze można liczyć.

I pomyśleć, że to piosenka, która walczyła o prawo reprezentowania Niemiec podczas tegorocznej Eurowizji. Chyba lepiej dla niej, że przegrała. Ale żeby z Cascadą…?! Eh. Znamienne jest jednak to, że to właśnie wspomniany utwór był najwyżej oceniony przez jurorów. Najwyraźniej pisana jest mi funkcja jurora. Muszę jednak oddać Cascadzie to, że nowa piosenka „Glorious” to i tak ogromny postęp w stosunku do potwornego „Everytime we touch”.

(posłuchaj)

duet Blitzkids mvt. – czyżbym dostrzegał zmartwienie z powodu przegranej w niemieckich preselekcjach?

  • Rebeka „Melancholia”

Możemy być dumni z tego, że polska scena electropopowa (w bardziej undergroundowym tego słowa znaczeniu) tak pięknie się nam w ostatnich latach rozwinęła. Nie udało się jej jeszcze przełamać blokady stawianej przez czołowe mass media radiowo-telewizyjne, ale internet jest im na tyle przychylny, że śmiało można lansować tezę, iż czołowe postaci tego nurtu na brak oddanych fanów narzekać nie mogą (blogerzy stanowią niemały odsetek tychże fanów). Liczę jednak na to, że jesteśmy dopiero przed wypłynięciem takiej estetyki na szerokie wody, a ową „wodą” niech będą tu nie tylko stacje radiowe i główne kanały TV, lecz również najpopularniejsze kluby muzyczne oraz festiwale na świecie.

W ten nurt dumnie wpisuje się damsko-męski duet Rebeka. Analogiczna konfiguracja personalna przynosi ostatnio coraz większy rozgłos projektowi AlunaGeorge. W Polsce, jakby się scenie elektronicznej lepiej przyjrzeć, również układ pani-pan jak na razie się sprawdza (patrz: Mosqitoo, Last Blush, Rubber Dots). Label Brennnessel, promujący muzykę, o której mowa, zamieścił dzisiaj na swoim profilu na SoundCloud nowy produkt Rebeki zatytułowany „Melancholia EP” – jest to cyfrowy pakiet (do legalnego pobrania za darmo) składający się z utworu „Melancholia” nagranego w różnych wersjach (sztuka remiksu w elektronice to wszak jeden z fundamentów). Zakładam, iż to tę z dopiskiem „original mix” możemy postrzegać jako wersję podstawową. W pamięć od razu nie zapada, ale takiej elektroniki polska fonografia wstydzić się nie musi. Może by zatem w końcu jakiś pełnowymiarowy albumik? I to najlepiej na tradycyjnym krążku…

(posłuchaj)

duet Rebeka wie, że artysta musi się dobrze odżywiać; ale żeby samymi owocami?

  • Jess Mills „Sweet love”

Ci, którzy obserwują profil bloga w social mediach, mogą być zdziwieni, że piszę o tym utworze przeszło półtorej miesiąca od dnia, w którym link do niego zamieściłem na Facebooku. To opóźnienie wynikało: raz – z tego, że w marcu akurat nie ukazał się na blogu żaden wpis z nowościami, dwa – czekałem na teledysk, którego nadal nie ma. Ale grzechem byłoby nie wesprzeć promocji „Sweet love”, skoro to jeden z najmilej muskających moje bębenki utworów, które w tym roku do nich dotarły. Estetyka tej kompozycji odpowiada mi w pełnym zakresie. Pierwsze skrzypce gra tu subtelnie prowadzony, uwodzicielski wokal Jess. Przyjemna, odpowiedzialna za relaksującą aurę muzyka płynie w tle, a wystukiwany gdzieś pomiędzy tymi elementami rytm strzeże dynamiki „Sweet love” – utworu będącego interpretacją utrzymanego w zupełnie innej stylistyce nagrania Anity Baker wchodzącego w skład albumu „Rapture” z 1986 r. (oryginału możecie posłuchać tutaj).

Fantastycznie (mimo że bez pośpiechu) się nam Jess rozkręca… Tylko gdzie ta obiecana płyta? Ale i bez niej Jess ma na koncie kilka perełek, a to i tak więcej niż niejeden artysta, który premierę debiutanckiego albumu ma już dawno za sobą. Nie mogę jednak odżałować, że w przypadku tej wokalistki tak szwankuje promocja. Bez niej wskoczyć do ligi tych popularnych będzie niezwykle trudno, niestety.

(posłuchaj)

Jess Mills – ładnie wygląda, ładnie śpiewa, nagrywa ładne kawałki; czego chcieć więcej? może płyty?

RZUTEM NA TAŚMĘ

  • Jessie Ware „Imagine it was us”: Cobyście mi nie zarzucili, że w kółko piszę o Jessie Ware, tym razem wypowiem się jednym zdaniem (zważywszy że o tym, iż polubiłem ten kawałek, pisałem w ramach relacji z marcowego koncertu wokalistki w Krakowie): tak brzmi mój aktualny „numerek one” (jakby to zaśpiewała Monika Borys), który pulsującym podkładem, odniesieniami do czasów, gdy muzyka do tańca nie musiała mieć otępiającego bitu, oraz zmysłowym wokalem brytyjskiej diwy pewnym krokiem przeprowadzi mnie przez tegoroczną wiosnę.
  • Fantasia „Lose to win”: Sample z soulowego przeboju grupy Commodores z roku 1985, „Nightshift”, bardzo laureatce 3. edycji „American Idol” pomogły, dodając jej nowemu utworowi pewnej ogłady, o którą niełatwo przy jej wiecznie „trzęsącym” się głosie. Wyszło dosyć stylowo.
  • OneRepublic „If I lose myself”: Domyślam się, że wielu tęskni za chwytającym za serce OneRepublic spod znaku „Apologize”, ale mnie to nowe taneczne wydanie naprawdę się podoba.
  • Little Freaky Things „Nightfall”: Energetyczny numer zasłyszany po raz pierwszy w radiowej Planecie trochę ponad miesiąc temu. Szybko o nim zapomniałem, ale dzisiaj wrócił do mnie jak bumerang. Tym razem postaram się go tak łatwo nie wyrzucać ze świadomości.
  • Fox feat. Paulina Przybysz „Go ahead”: Po czadowym albumie „Fox Box” złote „dziecię” Kayaxu wydało w marcu kolejny hulaszczy krążek (zatytułowany po prostu „Fox”), na którym nie zabrakło, zgodnie z moimi przewidywaniami, zakręconych dźwięków i zarażających bitów. Polecam „My Hi5Life” z Organkiem z Sofy (nieprzypadkowo przywołuje na myśl utwór z czołówki „Top Model”), a nadto kawałek singlowy z jedną z sióstr Przybysz na „feacie”. Jest energia! Kawałek na 5 z plusem!
  • Mariah Carey „Almost home”: Utwór promujący superprodukcję wytwórni Disney: „Oz Wielki i Potężny”, która przyniosła twórcom niemałe pieniądze. Niewiele zyskała na tym Mariah, a szkoda, bo piosenka aż na tak chłodne przyjęcie nie zasłużyła. Utwór jest owocem współpracy Carey z teamem producenckim Stargate i to najpewniej dzięki temu uzyskano dosyć radiowy efekt. Mariah, jak to ma w zwyczaju, ładnie tu prowadzi głos. I tym razem nie skorzystała z pomocy raperów, czym nie czuję się zawiedziony.
  • Piotr Kupicha „Poczuj to”: (Uwaga, sam Kupicha, nie Feel!) Gdyby wyeliminować tę manierę, gdyby zamienić tekst na angielski, to chyba nikt by nie dał wiary, że to kawałek tego gościa od „Jak anioła głos”. Ja do teraz przecieram oczy ze zdumienia. Ale może to jedyny sposób, by zatrzymać tendencję spadkową, jeżeli o popularność idzie? Odpowiedź przyniosą najbliższe tygodnie. Tak na marginesie: czy tylko mnie się wydaje, że pan Piotr nasłuchał się „Tonight (I’m lovin’ you)” i „Dirty dancer” Enrique?

„freaki” z Little Freaky Things