Co nowego w muzyce: single 9/2013

Kontynuuję wątek zagranicznych singli z ostatnich tygodni, na temat których mam coś pozytywnego do powiedzenia. Dzisiaj wspomnę o dużej liczbie utworów, ale za to napiszę o każdym w miarę krótko. Prawie wszystkie poniższe piosenki załączałem już wcześniej w social mediach bloga.

Niezwykle przyjemny, ekstremalnie synthpopowy singiel, którym grupa CHVRCHES, mimo że na początku podchodziłem do niej z dużym dystansem, ostatecznie mnie do siebie przekonała. Poprzedzające refren przejścia sprawiają wrażenie, jakby sztucznie generowane dźwięki faktycznie do nas strzelały, ale owa syntetyczna melodia w trakcie tej niespełna 4-minutowej piosenki przechodzi przez różne stadia, dzięki czemu nie czuję się tym utworem znudzony. To po prostu bardzo fajny numer. Tylko tyle i aż tyle.

CHVRCHES

Kanadyjska formacja o kobiecej nazwie prezentuje zmysłowy i rozleniwiający utwór „Perpetual surrender” mogący spodobać się tym, którzy mieli już do czynienia z nastrojową muzyką Destroyer. Wdzięku tej kompozycji dodaje… tak, zgadliście – saksofon.

Początek niczym z amerykańskiego singla wydanego gdzieś w 1994 r. i plasującego się w czołowej trzydziestce singlowej listy „Billboardu”. Gdy natomiast wchodzi głos Elli, te skojarzenia powoli odchodzą, ale za to pojawiają się inne. Słychać, że debiutująca Brytyjka dużo w swoim życiu słuchała soulu, jazzu, a także new jack swingu i R&B z lat 90., dzięki czemu jej utwór „Mad love” brzmi stylowo i kusi nietypową – jak na dzisiejsze czasy – aranżacją. Ten ostatni element to w jakimś stopniu także zasługa seksownego saksofonu. Szkoda, że „Mad love” się tak szybko kończy.

Elli Ingram na okładce EP-ki „Sober”

Nigdy nie kibicowałem Erosowi. Rzadko też podobały mi się jego utwory. Ale ten wyjątkowo chodził mi w lipcu po głowie. Większa to pewnie zasługa Nicole niż Erosa, choć może to po prostu kwestia przypadku. Popowy kawałek, którego nie muszę słuchać z zażenowaniem. Na razie jednak nasze radiostacje jakoś się nim nie zainteresowały, mimo że one akurat lubią Erosa. Nawiasem mówiąc, ciekawe, co ten Eros ma w sobie, że już po raz czwarty udało mu się ściągnąć do duetu popularną amerykańską wokalistkę (wcześniej śpiewał już z: Tiną TurnerCher i Anastacią).

Theo Hutchcraft śpiewa o tym, iż pragnie mieć kogoś, za kogo mógłby oddać życie. Bez względu na to, czy targają Wami takie emocje, obejrzyjcie nowy teledysk Hurts do patetycznego „Somebody to die for” i posłuchajcie w skupieniu tego utworu.

To było do przewidzenia, że drugi album duetu nie wywoła już takich emocji, jak jego poprzednik, ale panowie nadal mają w Polsce liczną grupę fanów, a ci często właśnie ten utwór wskazują jako najlepszy na krążku „Exile”. Ja jeszcze wstrzymam się z takimi wskazaniami, ale zgodzić muszę się z tezą, iż jest to nagranie, z którego Hurts pomogą być dumni.

Młody, londyński, debiutujący wokalista, Joel Compass, 28 lipca br. zaprezentował wideo do singla „Astronaut”. Z jaką muzyką mamy tu do czynienia? „Astronaut” to soulowy wokal zahaczający o wyższe rejestry, coś w sam raz dla sympatyków Maxwella, D’Angelo, Miguela czy The Weeknd + rytmiczny, elektroniczny podkład, początkowo dosyć zwiewny, później jednak dźwięki zdają się zacieśniać i bardziej na siebie nakładać. Dobrze wiedzieć, że soul XXI wieku ma coraz więcej zdolnych, męskich przedstawicieli. Tylko, co przez ten czas robi Jamie Woon?

Joel Compass – tym razem bez kompasu i nie jako astronauta

John Legend nagrał ostatnio utwór, który zdobi niestroniący od artyzmu teledysk. Tę okoliczność pozostawiam jednak na boku, ponieważ najważniejsze jest to, iż „Made to love” to kawałek na poziomie – niebanalny, przebojowy w swojej kategorii (inny to, rzecz jasna, rodzaj przebojowości niż ten znany Wam z pewnego dziecinnego przeboju Carly Rae Jepsen, który na YouTube ma już, o zgrozo!, blisko pół miliarda wyświetleń), a przy tym świetnie prowadzony wokalnie przez Johna.

Byłoby miło, gdyby John na fali zyskującego znowu na popularności R&B zdołał tym nagraniem coś więcej wskórać… Choć sam nie wiem, na ile jest to jeszcze R&B. Sądzę, że ten utwór do gustu może przypaść tym, których zdążył już zauroczyć swoją muzyką Woodkid.

Nic, tylko się bawić! Kapitalnie pozytywna energia i jeszcze więcej skoczności – niczym z pierwszego albumu Two Door Cinema Club czy ostatniego longplaya Yuksek. Lubujący się w synthpopowym graniu panowie rodem z Francji mają co prawda już nowszy singiel, „Washed away”, ale ja dalej cieszę uszy tym poprzednim, choć ten nowy, znacznie spokojniejszy i smutniejszy od „Fantasy”, również warto poznać.

Klimat utworu „Cold front” brytyjskiej wokalistki Laury Welsh zbliżony jest do dotychczasowych dokonań Delilah. Kompozycja skupia uwagę, ale jeszcze skuteczniej czyni to świetny wideoklip. Choćby dla niego warto wygospodarować kilka minut.

Laura Welsh

Singiel znacznie przyjemniejszy od poprzedniego („Shameless”). W ten sposób zestaw 3 utworów Lissie, które lubię („When I’m alone”„Record collector” i „Go your own way”), poszerza się o kolejny tytuł. Zadziorności dodaje temu numerowi gitarowa solówka.

Fakt – singiel już to nie najmłodszy, ponieważ klip do niego można oglądać na YouTube już od połowy maja. Bardzo jednak chciałem go Wam na blogu polecić, ponieważ moim zdaniem to wyjątkowo przejmujące, przepiękne nagranie, przy którym osobom melancholijnym, o skłonnościach do wzruszeń oczy mogą się zaszklić już w jego połowie. Minorowy charakter tej ponurej kompozycji i pewnego rodzaju dramaturgia (choć nie jest to ten jej typ, który cechował np. „Set fire to the rain” Adele) tak bardzo mogą oddziaływać na psychikę, że chyba lepiej nie słuchać „Wasting my young years”, gdy ma się doła.

formacja London Grammar

Propozycja dla fanatyków wakacyjnych hulanek i swawoli oraz sympatyków egzotyki, wszak odrobina afrykańskich brzmień jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Singiel „Now wats up” grało ostatnio BBC Radio 1Xtra. Jako że jest to połączenie afrobeat i dancehallu, singiel można umieścić gdzieś pomiędzy zeszłorocznym „Oliver Twist” D’banj i licznymi kawałkami Seana Paula. Ja podchodzę do tego kawałka czysto instrumentalnie – ma rozbawiać, rozruszać zastane kości, „uwakacyjniać” letnie dni, w których pogoda nieszczególnie dopisała.

Chociaż tytuł nowego singla mało jeszcze znanej wokalistki pokrywa się z tytułem aktualnego hitu Seleny Gomez, oba nagrania nie mają ze sobą nic wspólnego. Nie ten target, nie ten styl, nie ten poziom (choć nic do Seleny nie mam).

Jakie są cechy „Come and get it”? To przede wszystkim kobiecy, profesjonalny, soulowy głos z Brighton oraz stylowy utwór oscylujący między retro popem i soulem. Słuchając tego numeru, trudno nie pomyśleć o Emeli Sandé (zwłaszcza „Next to me”) i Joss Stone (choć ta ostatnia dysponuje zdecydowanie bardziej „czarnym” wokalem). Brytyjski rynek wypuszcza w ostatnich latach tyle interesujących wokalistek, że aż strach pomyśleć, ile kobiecych talentów bez kontraktu skrywa jeszcze ten, średnio przecież liczny, region Europy.

Moya się do Was uśmiecha!

Niedługo po wypuszczeniu mamrotliwego i zbyt sennego jak dla mnie albumu „Elysium” podstarzali dżentelmeni z Pet Shop Boys wypili najwyraźniej jakiś superskuteczny eliksir młodości i takiego imprezowego bangera rzucili nam w twarz, że wypadałoby teraz się zorientować, cóż to był za niebywały specyfik. W „Vocal” jest bardzo, bardzo tanecznie, mimo że owa taneczność jest nieco oldschoolowa. Tę oldschoolowość w pełni oddaje teledysk, który kręcono chyba z ćwierć wieku temu… 🙂 Moim zdaniem kawał dobrej roboty!

W 2012 r. była EP-ka i 2 czadowe single, które umieściłem w górnych partiach blogowego podsumowania roku. Teraz rozpoczyna się nowy rozdział i, sądząc po kawałku „Elevate”, można prognozować, że będzie on równie owocny. Co prawda „Elevate” nie ma już tej świeżości i siły rażenia, co „Before the dive” i „We got it wrong”, ale poza tym nie mam w zasadzie do czego się przyczepić, skoro St. Lucia sięga po środki, dzięki którym zachłysnąłem się jego muzyką w 2012 r.

Największe zaskoczenie – teledysk. Nie sądziłem, że przy piosence White Lies można hulać na parkiecie w taki sposób. W tym przypadku obyło się bez podkładania nóg jak u Sophie Ellis-Bextor w „Murder on a dancefloor”.

Piosenka – za pierwszym razem zmartwiło mnie, że to nie do „Getting even” zdecydowano się nakręcić klip, ale szybko przekonałem się, że „There goes our love again”, choć o jeden stopień mniej złowieszcze i podniosłe niż „Getting even”, to nadal „stare”, dobre White Lies, którego nie muszę słuchać z przykrego obowiązku fana. Co ważne, ekipa z White Lies zamiast korzystać w pełni z sezonu owocowego dokonuje ostatnich szlifów przed wydaniem trzeciego longplaya. Jak dla mnie era „Big TV” rozpoczyna się w zachęcający sposób.

White Lies – tak się prezentują w roku 2013

Warto posłuchać również m.in.:

  • Bastille „Things we lost in the fire”: Bastille nie dość, że idą za ciosem, to jeszcze rosną w siłę. Nie spodziewałem się, że ta kapela stanie się maszynką do produkowania przebojów.
  • Body Language „Well absolutely”: Podrasowane disco – zarówno do posłuchania, jak i do podrygiwania.
  • Chase & Status feat. Louis M^ttrs „Lost & not found”: Słucham od dawna, ale może komuś z Was się to jeszcze nie zdarzyło, dlatego poddaję Wam taki pomysł.
  • Dizzee Rascal feat. Robbie Williams „Goin’ crazy”: Propozycja na letnią imprezę.
  • John Newman „Love me again”: Już wiosną pisałem, że ten kawałek należy mieć na uwadze. No i mamy jeden z hitów lata.
  • MS MR „Think of you”: W teledysku duet Miss Mister jako Pan i Pani z atakującego nadmiarem treści i kolorów telewizora.
  • Quadron „Hey love”: Wiem – to już mało świeży singiel, ale przyznaję, że poznałem go z dużym poślizgiem.
  • Washed Out „Don’t give up”: Tylko dla tych, którzy gustują w rozmytych dźwiękach.
  • Young Galaxy „New summer”: Leniwy synthpop.

słoneczna ekipa z Body Language