Jeżeli śledzicie profil bloga na portalach społecznościowych, z pewnością dostrzegliście, że Muzykobloger był szczęśliwym uczestnikiem wydarzenia muzycznego w postaci koncertu Jessie Ware, autorki najważniejszego dla Muzykoblogera albumu oraz singla z roku 2012, a ten odbywał się 22 marca 2013 r. w krakowskim klubie o nazwie „Studio”.
W tym samym miejscu, tyle że ponad 2 lata wcześniej, występowali Theo Hutchcraft i Adam Anderson z Hurts (moją relację z tamtego wydarzenia przeczytacie tutaj), co jest może o tyle znamienne, że panowie niemal w tym samym czasie, co teraz Jessie Ware, ponownie byli obecni w Polsce, z takim jednak zastrzeżeniem, iż tym razem ich tournee ominęło Kraków. Z kolei Jessie dzień po krakowskim koncercie miała w planach występ w stolicy. Moi szanowni znajomi z fan klubu Jessie Ware Polska (zapraszam: facebook.com/JessieWarePolska) wybrali się na ten warszawski koncert, a był on może o tyle ciekawszy od krakowskiego, że Jessie otrzymała na nim, z inicjatywy tych 2 dżentelmenów, prezent muzyczno-florystyczny, czego w Krakowie nie doświadczyła. Fani zgromadzeni na jej show w Krakowie zgotowali jej jednak taką owację, której gwiazda chyba kompletnie się nie spodziewała – bo ja na pewno nie… Sprowokowało ich do tego wykonanie jej flagowego numeru, „Wildest moments”, który – czego akurat można było się spodziewać – wyśpiewany został w końcowej fazie show.
Nie jest tajemnicą, iż za „Klubem Studio” nie przepadam. W środku jest wyjątkowo przygnębiający i w mojej ocenie nie stanowi on najlepszej wizytówki polskich klubów muzycznych, a do tego, niestety, owych mankamentów nie rekompensuje nam w wystarczającym stopniu akustyka. Podczas występu supportującej Jessie polskiej grupy SoundQ nie byłem w stanie zrozumieć zbyt wielu słów, które wyrzucał się z siebie wokalista. A nie powinno mieć znaczenia w tym kontekście to, czy stałem tuż pod sceną, czy na końcu sali. Dobra akustyka ma to do siebie, że jest… no właśnie, dobra, a nie relatywna. Na szczęście dużo lepiej było już podczas występu Jessie.
Co ciekawe, zauważyłem, iż fakt, że to SoundQ supportowi Jessie, został w zasadzie zignorowany przez osoby zdające relację z tej imprezy. Zgadzam się, że po wyjściu Jessie na scenę szybko można było zapomnieć o tym, co działo się na niej przed tą magiczną chwilą, ale mimo wszystko polska kapela, która – jak się zdaje – podąża ścieżką wytyczoną już przez Kamp!, Sorry Boys czy Uniqplan, starała się zaprezentować przed krakowską publiką z jak najlepszej strony. I chociaż nie było to widowisko, o którym będziemy za pół roku nadal opowiadać, kilka momentów wypadło naprawdę nieźle. Jest w tej kapeli spory potencjał i ja na pewno sięgnę po ich, zapowiadany bodaj na maj, pełnowymiarowy album. W szczególności że po pierwszym kontakcie z Kamp! na żywo, co miało miejsce właśnie w krakowskim „Studio” przed koncertem Hurts w styczniu 2011 r., również nie byłem zmrożony, co nastąpić miało dopiero z kilkumiesięcznym opóźnieniem… Z minikoncertu SoundQ najlepiej wspominać będę wykonanie kawałka „Cargo planes”. Posłuchajcie: link.
Koncert Jessie Ware wystartował ponad 2 godziny po tym, jak rozpoczęło się wpuszczanie ludzi do klubu. Trzeba było zatem uzbroić się w cierpliwość, zwłaszcza jeżeli stanęło się blisko sceny i nie chciało się zbyt wcześnie pożegnać z tą lokalizacją. W pierwszych rzędach dało się zauważyć ludzi w przeróżnym wieku – od żywiołowych nastolatków po nieco dystyngowanych melomanów w wieku średnim plus, co dojrzałemu muzycznie (bo jeszcze nie wiekiem) artyście, a takim jest dla mnie Jessie Ware, może dawać dużą satysfakcję. Mam zatem wątpliwości, czy support został odpowiednio dobrany do widowni o tak różnym profilu, ale nawet jeżeli komuś ta część koncertu nie przypadła do gustu, ponieważ preferuje trochę bardziej stonowane granie, Jessie – tak się przynajmniej domyślam – szybko wymazała z pamięci mogące występować u niektórych niezadowolenie.
Podczas koncertu wybrzmiała cała tracklista albumu „Devotion”. Do tego pojawił się bonus z rozszerzonej wersji albumu, tj. „What you won’t do for love”, utwór nagrany wspólnie z Sampha – „Valentine”, cover przeboju Rihanny – „Diamonds” oraz świeżutkie „Imagine it was us”. Koncert nie trwał zbyt długo, z czego Jessie próbowała się wytłumaczyć, mówiąc, że ona nie ma już w repertuarze więcej nagrań, choć w istocie mogła jeszcze wykonać „Strangest feeling”…
Występ rozpoczął utwór tytułowy z debiutanckiego albumu Ware, który wprowadził nas w klimat muzyki gwiazdy wieczoru oraz mocno rozochocił publikę, mimo że to w gruncie rzeczy hipnotyzujący kawałek. Kolejny wybuch euforii nastąpił, gdy wybrzmiały pierwsze dźwięki pełnego gracji singlowego „Night light”, a zaraz po nim przyszedł czas na bardziej taneczne „110%” (a właściwie „If you’re never gonna move”). Doskonale krakowska publiczność przyjęła moim zdaniem najnowszy numer Jessie – „Imagine it was us”. Jest to najłatwiej wpadający w ucho utwór w jej repertuarze i dzięki temu wymarzony kandydat do miana singla. Ja jestem fanem tej piosenki od pierwszego z nią kontaktu. Duże poruszenie, w pozytywnym – rzecz jasna – sensie, wywołało sięgnięcie przez wokalistkę po przebój z repertuaru innej gwiazdy. Padło na Rihannę i jej niedawny singiel „Diamonds”, który wcześniej Ware wykonywała w BBC Radio 1 (Live Lounge). W ten oto sposób w pierwszej połowie koncertu pojawiło się dużo mocnych punktów programu, chociaż 2 najpopularniejsze utwory zostawiono na sam koniec.
W dalszej części koncertu zrobiło się bardziej nostalgicznie, ponieważ Jessie zaserwowała kilka nastrojowych utworów, które trudno zaliczyć do grona jej najpopularniejszych kawałków. Ale chyba mało kto miał z tym jakiś problem, ponieważ Jessie przez cały występ czarowała nas swoim wokalem, koncentrując na sobie uwagę bez potrzeby sięgania po gadżety. Wystarczał czysty, zmysłowy głos, zawodowstwo wspomagających artystkę muzyków (niczego SoundQ nie umniejszając, było widać, że instrumentaliści towarzyszący Jessie są w swojej roli jakoś bardziej „ogarnięci”), mało nachalna gra świateł i coś, za co wokalistce należy się dodatkowy plus, tj. bardzo dobry kontakt z publiką. Jessie wykonywała wiele gestów w stronę publiczności, próbowała wypowiadać polskie słowa, opowiedziała anegdotę dotyczącą jednej z osób stojących pod sceną, żartowała etc. To pozwalało nie tylko zmniejszyć dystans między artystką a publicznością (a taki dystans wytwarza chociażby charakter większości jej piosenek), ale i trochę poznać ją samą. Jednocześnie Jessie nie zatraciła przez to tej tajemniczości, która od początku czyniła z niej, przynajmniej w moich oczach, postać w jakimś stopniu magnetyczną.
Warto wspomnieć, że przy utworze „Valentine” wokalnie wsparł wokalistkę jej perkusista, którzy wcześniej pozostawał w tle sceny. Publiczność przywitała go na froncie bardzo ciepło. Skądinąd, wspomnianego „ciepła” od publiczności wędrowało w stronę sceny naprawdę dużo. Tego elementu brakowało mi na niejednym z koncertów, w których brałem udział wcześniej (nie mówię tu oczywiście o Jessie, bo ją na żywo widziałem teraz po raz pierwszy). Po „Valentine” przyszła pora na 3 ważne dla mnie nagrania: kuszące aranżacją „No to love” oraz 2 największe przeboje – wyborne „Wildest moments” i „Running”.
Jak wspominałem wcześniej, zwłaszcza po wykonaniu „Wildest moments” owacja publiki była tak gorąca i trwała tak długo, że Jessie śmiało mogłaby uznać ten moment za jeden z ważniejszych w swojej dotychczasowej karierze. I tak podziwiam ją za to, że była w tej chwili opanowana, bo gdyby to był „X Factor”, zapewne łez wzruszenia nie byłoby końca… Z kolei przy „Running” Jessie wykorzystała pewną dwoistość tego utworu. Bo chociaż z jednej strony jest to utwór raczej spokojny, z drugiej jest w nim coś skłaniającego do tańca. I właśnie ten drugi element wysunął się tu na plan pierwszy. Nim jeszcze popłynął ze sceny ostatni dźwięk „Running” Jessie była już za kulisami i do bisu przekonać się nie dała. Niektórzy nie mogli się z tym pogodzić. Długa próbowała z tym stanem rzeczy walczyć zwłaszcza jedna, nieco ode mnie starsza, pani, notabene – bardzo sympatyczna, która wykrzykiwała w stronę składającej sprzęt ekipy technicznej: „Where is Jessie?!”, „Niech pan ją zawoła” itp., pytając się przy tym także i mnie, czy nie jestem oburzony, że nie było bisu.
Wieczór spędzony z muzyką Jessie Ware na żywo uważam za niezwykle udany. Niemniej nie będę Wam wmawiał, że był to wieczór doskonały, ponieważ cały czas odczuwałem pewien dyskomfort z tego tytułu, że w „Studio” poza mną i Jessie jest jeszcze mnóstwo innych osób. Może to dla niektórych trudne do zrozumienia, ale wydaje mi się, że najlepszy odbiór jej muzyki, a na pewno najpełniejszy, następuje w superkameralnej atmosferze, a o tę, nawet jeżeli klub pomieściłbym tylko 100 osób, na koncercie niełatwo. Ale i tak przecież nie mam powodów do narzekania, ponieważ stałem bardzo blisko sceny, a to ułatwiało mi skupienie się na emocjach przekazywanych przez Jessie oraz na jej osobie, chociaż z czasem coraz bardziej irytowało mnie to, że niemal non stop miałem na sobie wzrok ochroniarza, który stał w zasadzie zaraz naprzeciwko mnie, zakłócając mi nieco pożądany odbiór… Mam nadzieję, że przy następnym spotkaniu z Jessie Ware uda mi się odciąć zupełnie od świata zewnętrznego i tym razem całkowicie skoncentrować się na muzyce, a ta – o czym pisałem na blogu wielokrotnie – w tym przypadku jest najwyższych lotów.
Dokładniejszą fotorelację z koncertu znajdziecie na facebookowym profilu bloga w zakładce „Zdjęcia” – tutaj.
nagłówek i zdjęcia w tekście: zasoby własne