MUZYKO(B)LOGowe podsumowanie roku 2012 – SINGLE

Prawie wszyscy ujawnili już swoje ulubione piosenki z rocznika 2012. I tak oto np.: Pitchfork postawił na „Oblivion” Grimes, magazyn „Rolling Stone” wskazał „Hold on” Alabama Shakes, słuchacze RMF FM preferowali jednak „Skyfall” Adele, podczas gdy słuchacze Radia Złote Przeboje laur pierwszeństwa przyznali „Addicted to you” Shakiry, a słuchacze radiowej Eski„Titanium” Davida Guetty i Sii. Z kolei redakcja soulbowl.pl zachwyciła się „Pyramids” Franka Ocean, a kolega-bloger z Pop Goes the Blog„Korallreven & vintergatan” niejakiego Markusa Krunegårda. Czas najwyższy ujawnić mojego lidera. I nie będzie to żaden z wymienionych kawałków. Nie jest to jednak utwór obcy wszystkim powyższym rocznym rankingom. Ale to u mnie notowany jest najwyżej. O tym jednak przeczytacie w stosownym czasie…

Po raz trzeci w historii bloga prezentuję Wam MUZYKO(B)LOGowe podsumowanie roku w kategorii „single”. Dotychczas triumfowały męskie duety (z tym że jeden z gościnnym udziałem pewnej pani, od której nowej muzyki pewnie już nikt nie oczekiwał). Przypomnę, że:

– w edycji z roku 2010 wygrało: Hurts „Wonderful life” (a podium wypełnili: The Courteeners „You overdid it doll” i Brodka „Granda”);

– w edycji z roku 2011 wygrało: Shine 2009 feat. Paula Abdul „So free” (a podium wypełnili: The Pierces „You’ll be mine” i Sophie Ellis-Bextor „Starlight”).

Jeżeli interesują Was moje poprzednie rankingi (chcecie je poznać albo sobie je przypomnieć), podaję linki:

edycja 2010;
edycja 2011.

 

Uwagi wstępne

Nieśmiało zaznaczę, że publikowane w tym wpisie top 100 singli nie stanowi zestawienia 100 najlepszych moich zdaniem singli ubiegłego roku. O ile bowiem większość z nich rzeczywiście uważam za dobre, nie mogłem pozostawać obojętny wobec tego, że niektórych wybitnie prostackich kawałków (pozdrawiam panią z pozycji 75.) słuchało mi się w minionym roku naprawdę dobrze, a jako że snobizmu muzycznego nie chcę tu uprawiać, wypadało takie nagrania również w rankingu uwzględnić. Co zabawne (nie wiem, czy dla Was, ale dla mnie na pewno), jeden taki numer wskoczył nawet do czołowej dziesiątki. Kto śledzi mój profil na Last.fm, ten może domyślać się, jaki singiel mam na myśli. Cóż, takie rzeczy tylko na MUZYKO(B)LOGu! Umówmy się zatem, że jest to ranking moich ulubionych kawałków z roku 2012, spełniających jednocześnie kryterium „singla” właśnie w tym okresie. Na szczęście niemałą część z nich rzeczywiście pokochałem za jakość, a nie z uwagi na jakieś inne „specjalne” okoliczności (i tutaj znowu pozdrowienia dla pani z pozycji 75.).

Czymże dla mnie jest ów tajemniczy „singiel”? Na to pytanie coraz trudniej odpowiedzieć. Ale na tyle, na ile było to możliwe, starałem się trzymać tego, by piosenka brana przeze mnie pod uwagę, była singlem w roku 2012. Wyjaśnienie Wam, choćby pokrótce, przyjętych przeze mnie kryteriów jest konieczne, zwłaszcza że najczęściej jedynym kryterium w podobnych rankingach jest to, by dana piosenka ujrzała światło dzienne w konkretnym roku – mniejsza z tym, czy była zwykłym „wyciekiem”, czy może promowała w oficjalny sposób album, z którego pochodzi. Skoro mój ranking odnosi się do singli, wniosek z tego wypływa taki, że nie miało dla mnie znaczenia, kiedy konkretny utwór ukazał się na albumie danego artysty (mogło to nastąpić w 2011 r., może to nastąpić dopiero w przyszłości albo nie nastąpić wcale), a za to znaczenie miało np. to, czy był on promowany w radiu lub nagrano do niego teledysk wypuszczony oficjalnie w 2012 r. (Czym jest, albo przynajmniej kiedyś był, singiel, pisałem tutaj niedługo po założeniu bloga). Ramy czasowe wyznaczają zatem 2 daty – z jednej strony: 1 stycznia 2012 r., z drugiej: 31 grudnia 2012 r. Dlatego nie spodziewajcie się u mnie np. „Somebody that I used to know”, które było singlem w roku 2011, a prócz tego pojawiło się już w moim rankingu za tamten okres. Dokładniej kryteria singlowego rankingu opisałem przy edycji z roku 2010.

Na osobny wątek zasłużył sobie utwór „Distance of the modern hearts” tria Kamp!. Mimo jego trwającej właśnie promocji radiowej w Trójce, zapoczątkowanej najwidoczniej w związku z wydaniem debiutanckiego longplaya zespołu, z bólem serca nie uznałem go za singiel. Próbowałem znaleźć potwierdzenie, że utwór ten miał status singla promującego płytę Kamp!, ale pojawienie się go na trójkowej Liście Przebojów wydaje się być jedynie kaprysem redakcji (notabene, godnym naśladowania przez inne media), a nie naturalną konsekwencją tego, że rzeczona piosenka została wysłana do stacji radiowych jako właśnie ów magiczny „singiel” (w ramach ciekawostki nadmieniam, że piosenkę grało również kaliskie Radio Centrum). Gdyby jednak utwór ten został przeze mnie za singiel uznany, czytalibyście o nim nie w tym miejscu, lecz gdzieś pod koniec tego wpisu…

W poprzednim rankingu wyraziłem nadzieję, że tym razem nagrania polskich artystów stanowić będą ok. 1/5 setki. I w zasadzie początkowo cel został osiągnięty, ale przy dalszych segregacjach utworów kilka kawałków polskich muzyków musiało pożegnać się z pozycją w top 100. Ale nie ma co wylewać łez, skoro i tak nastąpił pewien progres w stosunku do roku 2011. Liczba 13 z roku ubiegłego zmieniła się w liczbę 17 w tym roku. Może za kolejny rok dobije do 20?

W tym roku zdecydowałem się na utworzenie czegoś na miarę listy rezerwowej. Znajduje się na niej 50 tytułów, które również brałem pod uwagę, układając ranking, ale liczba singli, które sobie ostatecznie wypisałem, na tyle przekroczyła ramy 100 miejsc, że spora grupa utworów zmieścić się w podsumowaniu nie zdołała. Chciałem jednak zaznaczyć w jakiś sposób ich obecność w mojej świadomości i odtwarzaczach wszelakich w roku 2012. Tak na marginesie – było jeszcze kilkadziesiąt innych tytułów, które do końca walczyły o miejsce na liście rezerwowej, ale i na nią nie sposób było dostać się „z urzędu”. Zawsze mogłem ją rozszerzyć, ale szybko zdałem sobie sprawę z tego, że wyjście poza ramy 150 tytułów byłoby już grubą przesadą… Dlatego na 50 rezerwowych tytułach poprzestałem.

Listę rezerwową – nieco prześmiewczo, bo na wzór niektórych mediów muzycznych – określiłem mianem „honorable mention”, coby zrobiło się bardziej światowo.

Dodać wypada na koniec, że w rzeczywistości top 100 liczy… 101 piosenek. Może uznacie to za objaw mojego niezdecydowania (bo jak sto, to sto, a nie sto jeden!) i niekonsekwencji (bo rok temu było dokładnie 100!), ale po prostu nie byłem w stanie ułożyć w kolejności 2 piosenek projektu MS MR i z tego względu umieściłem je na równorzędnej pozycji. Poza tym szkoda było mi piosenki z ostatniego miejsca. W zasadzie to mogłem sobie przecież pozwolić na taki kaprys, czyż nie? 🙂

Skoro wszystko już objaśniłem, odliczanie czas zacząć!

 

Lista rezerwowa (honorable mention)

Lista 50 singli, które zajęłyby pozycje od 101. do 150., gdyby tylko moje zestawienie takie miejsca zawierało:

(single ułożone alfabetycznie wykonawcami; utwory polskich artystów oznaczyłem gwiazdką)

Alicia Keys „Brand new me”
*Ania Rusowicz „Ja i ty”
B.Traits feat. Elisabeth Troy „Fever”
Bear In Heaven „The reflection of you”
BenZel & Jessie Ware „If you love me”
Brandi Carlile „That wasn’t me”
Calvin Harris feat. Ne-Yo „Let’s go”
Cinnamon Girl „Friends”
Cub Scouts „Do you hear”
deadmau5 feat. Chris James „The veldt”
Digitalism „Falling”
Disclosure feat. Sam Smith „Latch”
Django Django „Default”
Fenech-Soler „All I know”
Flo Rida „I cry”
Frank Ocean „Pyramids”
Friends „Mind control”
Future Islands „Cotton flower”
Haim „Forever”
Holy Ghost! „It gets dark”
Jodie Harsh x Melanie C „Set you free”
Joss Stone „The high road”
*Justyna Steczkowska „Sanktuarium”
Katy B x Geeneus x Jessie Ware „Aaliyah”
Kindness „House”
Kodaline „All I want”
*Kora „Strefa ciszy”
*Last Blush „Blindness”
Lemonade „Softkiss”
Man Without Country „Puppets”
*Mateusz Krautwurst „Tego nam życzę”
Matrix & Futurebound feat. Luke Bingham „All I know”
Ne-Yo „Forever now”
NERVO „You’re gonna love again”
Nicki Minaj „Pound the alarm”
Panama „It’s not over”
Poliça feat. Mike Noyce „Wandering star”
Rebecca & Fiona „Dance”
Rita Ora feat. Tinie Tempah „R.I.P.”
Rudimental feat. John Newman „Feel the love”
Santigold „The keepers”
Sharon van Etten „Magic chords”
Shearwater „You as you were”
*Skubas „Linoskoczek”
Sub Focus feat. Alice Gold „Out the blue”
The 2 Bears „Work”
The Killers „Runaways”
*Uniqplan „This makes sense”
Van She „Idea of happiness”
Woodkid „Run boy run”

 

MUZYKO(B)LOGowy ranking singli z 2012 roku – top 100

100. Momofoko „We know”

Gdyby nie Kordian z Pop Goes the Blog, nie byłoby u mnie tego kawałka. A w istocie jest to jedna z bardziej przebojowych propozycji w całej setce. I wcale nie trzeba się w niej zasłuchiwać, by dojść do tego wniosku. Koniecznie jednak posłuchajcie Momofoko w dobrej jakości. Ja zacząłem od kiepskiej, stąd przez kilka miesięcy w ogóle nie wiedziałem, o co im chodzi…

99. The 1975 „The city”

Wskoczyli do rankingu rzutem na taśmę. Ich EP-ki „Sex” i „Facedown” nie do końca mnie do nich przekonały, ale ten numer zapadł mi ostatnio w pamięć i zrekompensował pewien niedosyt wywołany wskazanymi „krótkograjami”.

98. Geographer „Lover’s game”

Jeden z wielu kawałków, np. obok „We know” Momofoko, które poznałem dzięki Kordianowi z Pop Goes the Blog. Piosenka w zasadzie spodobała mi się od razu, choć miałem problem z tym, żeby zapamiętać jej melodię. Ale warto było nieco się natrudzić, bo kawałek jest niczego sobie. To smutne, że tak przystępnie skrojone piosenki giną gdzieś w otchłani stron www.

97. Twin Shadow „Five seconds”

Z samego początku jest trochę nijako, ale szybko robi się bardziej rockandrollowo i coraz wyraziściej. Mam wrażenie, że słucham nowego kawałka… White Lies. A to akurat wrażenie pożądane.

96. Justin Bieber feat. Big Sean „As long as you love me”

Zabijcie mnie, ale moim zdaniem szeroko rozumiani twórcy tego numeru wykonali kawał dobrej roboty. Nowocześnie wyprodukowany, czerpiący garściami z R&B i z tak mocno eksploatowanego teraz dubstepu, do tego z dobrze komponującą się rapową wstawką oraz świadomą (mam nadzieję) zabawą głosem Justina, który często zahacza tu o wysokie rejestry. Nie byłbym sobą, gdybym nie docenił tego, że Justin się rozwija. Timberlakem na razie nie jest, ale ten starszy Justin też zaczynał od piosenek, które później wielu uważało za śmieszne w porównaniu z tym, co ów delikwent wyczyniał na „FutureSex/LoveSounds”.

95. Young Kato „Break out”

Mimo że ta brytyjska kompania mocno wzoruje się na kapelach, które też wcześniej się na kimś wzorowały, np. Two Door Cinema Club, słuchając ich piosenek ma się pewność, że panowie wiedzą, jakiej muzyki słuchać warto i jakiej słuchać należy. Z dźwięków „Break out” da się „wyczytać” (o ile można użyć tego czasownika w odniesieniu do muzyki), że młodość to jedna z największych wartości formacji. Mam nadzieję, że to dopiero początek dłuższej przygody Young Kato w muzycznej krainie. Zbuntowanie romantycy? Takim często się w muzyce powodzi!

94. Delilah „Inside my love”

Z jazzująco-soulowego „Inside my love” Minnie Riperton dziewczę imieniem Paloma, bardziej znane jednak jako Delilah, uczyniło odrobinę psychodeliczną, seksowną (!) kompozycję, którą – mimo że artystka nie ma urody Charlize Theron – mogłoby przyciągnąć niejednego przystojniaka. Elektryzująco.

93. Mela Koteluk „Wolna”

Zaczyna się tak dobrze, że po 10 sekundach wydawało mi się, że to będzie jeden z moich ukochanych utworów roku. Niestety później, gdzieś na etapie refrenu, okazuje się, że nie jest aż tak fantastycznie. Ale i tak jest to jedna z najciekawszych propozycji zaserwowanych nam przez polską wokalistkę w roku minionym. To dopiero nam Mela wystrzeliła nie wiadomo skąd!

92. Kasia Wilk „Po prostu”

Gdy jeszcze pod kątem rankingu albumów z roku 2011 pierwszy raz słuchałem albumu „Drugi raz”, ta kompozycja nie przykuła mojej uwagi. Kiedy jednak słuchałem jej, wiedząc o tym, że jest singlem promującym to wydawnictwo, nagle zacząłem odkrywać, że składa się ona z wielu pięknych dźwięków. Jakby to powiedzieć najprościej: jest to po prostu przyjemne popowe nagranie. Choć już nie tak wyraziste, jak „Do kiedy jestem”.

91. Lianne La Havas „Lost & found”

Chociaż przy jej muzyce można nieco się wynudzić, uważam, że to artystka dużo bardziej pociągająca muzycznie niż możliwy do postawienia z nią w jednym rzędzie Michael Kiwanuka. A tą poruszającą, starannie wyśpiewaną kompozycja Lianne dotrzeć jest w stanie do tych emocji, których niektórzy zdają się nigdy w życiu nie wykorzystywać.

90. Natalia Lubrano „Guarantee”

Profesjonalizm, wyróżniająca się barwa – tego wokalistce znanej z projektu Miloopa, jednej z najciekawszych (choć niestety nie na tyle popularnych) artystów ze stajni Kayax, pozazdrościć mogą (a przynajmniej powinny) prawie wszystkie śpiewające koleżanki z naszego fonograficznego podwórka. Rzeczony utwór wyśpiewała nam Natalia z taką gracją, że aż trudno uwierzyć, że przez tych kilka ładnych lat jej obecności na scenie (wszak daleko jej do miana debiutantki) mało kto zdołał się wyznać na jej talencie. A zaiste talent to nieprzeciętny.

89. Génération Goldman – M. Pokora & Tal „Envole-moi”

Zupełnie się nie spodziewałem, że tak bardzo wpadnie mi w ucho piosenka, której posłuchałem w zasadzie tylko dlatego, że chciałem na facebookowym profilu bloga zamieścić link do kawałka promującego album, który całkiem niedawno zameldował się na szczycie francuskiego zestawienia sprzedaży longplayów. Za czasów radiowej popularności piosenki „Parle-moi” wokalistki znanej jako Nâdiya ten kawałek mógłby stanowić dla niej godnego konkurenta. Radiowy pop – to kategoria, którą również często doceniam, choć rzadko dotyczy to francuskojęzycznego śpiewania, zwłaszcza że polska radiofonia już się piosenką francuską od kilku lat nie interesuje.

88. AlunaGeorge „Just a touch”

Mimo że wszyscy zdają się zachwycać młodszym o kilka miesięcy singlem „Your drums, your love”, dla mnie jest to jednak pewien regres i mały zawód, gdy sięgnę pamięcią do starszego „Just a touch”. Podtrzymuję to, co napisałem o tym utworze w lipcu. Według mnie jest swoista wariacja na temat R&B i współczesnej elektroniki, a tworzące ją pokrętne, świadomie tłamszone i ścierające się ze sobą, syntetyczne dźwięki czynią z niej produkcyjne cacko. Momentami można poczuć się przy „Just a touch” jakbyśmy byli w środku Game Boya albo jakby przygniatały nas klocki z Tetrisa. Damska połowa duetu, Aluna, swoim nieco dziecinnym głosikiem, rozpychającym się między tymi wszystkimi produkcyjnymi smaczkami, z sekundy na sekundę coraz skuteczniej wkręca nas w ten numer, nie odwracając naszej uwagi od tego, co dzieje się w tle. Jest dziwnie, ale o to najpewniej chodziło!

87. Julia Marcell „Echo”

Nie podzielam zachwytów nad krążkiem „June”, choć pannie Marcell talentu i pomysłu na siebie nie śmiem odmawiać. Pojawił się jednak na „June” jeden utwór, który nie dawał mi spokoju od pierwszego z nim zetknięcia. Pianino, przeplatanie wyśpiewywanych przez wokalistkę po angielsku wersów z quasi-ludowymi a’la Grzegorz z Ciechowa czy… zespół Jarzębina (?!) chórkami w języku polskim, zagrany na skrzypcach „mostek” – to wszystko tworzy mieszankę może nie wybuchową, ale na pewno trudną do podrobienia. Dla takich nagrań warto jest przekopywać się przez płyty, które mogą się nam wydawać przeznaczone dla kogo innego.

86. Sofa „Hardkor i disko”

Po kapeli wiązanej mocno z nurtem R&B tak rewolucyjnych zmian się nie spodziewałem. Ten rubaszny, wyrazisty numer, podobnie zresztą, jak kilka innych kawałków z ostatniego longplaya Sofy, w szczególności „Chłopcy”, stanowi, jak się domyślam, parodię współczesnych czasów. „Hardkor i disko” to jeden z najbardziej elektryzujących polskich kawałków w ostatnim czasie, który mógłby powalczyć o nagrodę dla najbardziej uzależniającego absurdu nie tylko pierwszego półrocza 2012 r. (jak napisałem w kwietniu – tu), lecz całego minionego roku. Albo się ten wariacki utwór pokocha, albo go wyszydzi. Czyż nie według takich zasad działa dzisiaj Facebook?

85. Far*East Movement feat. Cover Drive „Turn up the love”

O co kaman? Sam tego zrozumieć nie mogę, bo przecież to istna kopia tego, co uprawiali rok wcześniej LMFAO, których przecież za ich „urocze” wyczyny obdarzałem mało przychylnymi „komciami”. Jest jednak w „Turn up the love” jedno charakterystyczne, powtarzające się, „przejście”, z powodu którego ten imprezowy numer nie mógł się ode mnie odczepić. Efektem tego jest miejsce w top 100 roku.

84. Chew Lips „Hurricane”

Londyńska formacja Chew Lips nagrała w ub. roku piosenkę, która moim zdaniem powinna była zostać przebojem. Gdyby tylko powiedzieć gawiedzi, że ta pani to Katy Perry, a ten pan to – dajmy na to – jej eks, status przeboju byłby już bardziej realny. Refren – jak to piszą niektórzy – „daje radę”. To miał być hit…! U mnie był.

83. Dziun „A.M.B.A.”

Orientalny motyw jakby zapożyczony od M.I.A., podkład oraz pojękiwania niczym z „The way I are” Timbalanda, ale sposób śpiewania wydaje się już bardziej oryginalny. Oto Dziun (nie mylić z pewexową „Dziunią”), w której muzyce, a przynajmniej w tym kawałku, da się wyczuć luz, zabawną frywolność i znudzenie tym, co ugrzecznione, schematyczne, oczywiste. Polskie wokalistki starające się wypełnić przestrzeń między mainstreamem a alternatywą, w której do niedawna rozchodziło się echo, od czasu brodkowej „Grandy” cały czas są w natarciu. Mnie to w 100% odpowiada.

82. iamamiwhoami „goods”

Nie wygląda jak Cheryl Cole (oj, nie wygląda), ale ma za to inne walory, które stanowią o jej magnetyczności. Cudaczność to jej drugie imię, ale – co udowodnił kawałek „goods” – nie musi to stanowić przeszkody dla nagrywania chwytliwych melodii. Ta piosenka na albumie „kin” zdecydowanie się wybija, przynajmniej jeżeli idzie o tę mistyczną cechę, którą charakteryzować mają się, co nie zawsze się udaje, utwory zaprojektowane pod listy sprzedaży: PRZEBOJOWOŚĆ.

81. Trust „Dressed for space”

Jak pierwszy raz wpadłem na ten utwór, wiedziałem, że na jednym razie się nie skończy. To jeden z najfajniejszych tanecznych podkładów ubiegłego roku. Początek był tak obiecujący, że prawie klapki spadły mi z nóg (a może to były zamszowe półbuciki?). W trakcie słuchania pomyślałem jednak, że kilka rzeczy można tu było zrobić inaczej (a może to wokal mnie troszkę odstrasza?). Gdyby się tak stało, drżyj pierwsza dziesiątko! A póki co: po prostu tańczmy! Notabene, pojawiające się w tytule „space” idealnie oddaje przestrzeń, jaką wytwarza doskonały, chłodny, przestrzenny właśnie (!) elektro-podkład tego numeru. Cool!

80. Edyta Górniak „Nie zapomnij”

Jest coś w tym, że Edyta nie nagrywa piosenek, na które zasługuje. Ale nawet jeżeli można mieć zastrzeżenia do warstwy tekstowej, jakości produkcji czy muzycznej oryginalności kompozycji sygnowanych jej nazwiskiem, to cały czas jest to ta sama wokalistka, która nawet w płaskim utworze potrafi zamroczyć swoim głosem. W tej kompozycji długo tego nie czułem – aż do momentu, jak usłyszałem, jak ona to śpiewa w wersji niestudyjnej…

79. MS MR „Bones”„Hurricane”

Styl tego duetu (dużo w moim zestawieniu takich dwupodmiotowych układów!) wyjątkowo mi przypasował (wiem, okropne słowo). A wspomnieć warto, że projekt MS MR jako uprawiany gatunek muzyczny wskazuje: tumblr glitch pop, soul fuzz i electroshock. Wydanej w ub. roku EP-ki „Candy bar creep show” słuchać będę jeszcze długo, a że trudno było mi zdecydować, który z promujących ją singli bardziej mi się podoba, umieściłem je na równorzędnej pozycji. W „Bones” bywa podniośle niczym u Woodkid albo Florence + The Machine (muzycznie, nie wokalnie). „Hurricane” jest za to bardziej nostalgiczne, a cechujący ten utwór pogłos powoduje u mnie małe rozprężenie. Można się domyślić, że pokładam w MS MR duże nadzieje. Na liście ulubionych EP-ek z 2012 r. również troszkę im „posłodzę”.

78. The Raveonettes „She owns the streets”

Kompozycja przywołująca na myśl muzykę sprzed połowy wieku. Lekcja historii odrobina na szóstkę. Doskonale się odnalazłem w klimacie tego utworu. Przypomniałem sobie również o jednym z singli, za którymi szalałem w 2010 r. – „1000 years” The Coral.

77. Brodka „Varsovie”

Co ja Wam będę o Brodce pisał, skoro Wy już wszystko wiecie. W tym momencie nie ma wokalistki, która tak harmonijnie wiązałaby ze sobą mainstream i alternatywę, a w konsekwencji: zwykłego słuchacza i tego bardziej wybrednego. W „Varsovie” Brodka nie odeszła zbyt daleko od tego, co proponowała na „Grandzie”, ale dzięki temu w końcu przekonała niektóre stacje radiowe, że dobre polskie kawałki również warto czasem na antenę wpuścić…

76. Ne-Yo „Lazy love”

Miota się ostatnio Ne-Yo między tym, co mu w duszy gra, a tym, co się sprzedaje. „Lazy love” bliżej do kategorii pierwszej. Przypomina mi o tym, że Ne-Yo jest posiadaczem jednej z cieplejszych barw i autorem licznych kompozycji, przy których łagodnieję. Cóż poradzę na to, że ja po prostu lubię, jak mi Ne-Yo śpiewa. Może wystąpi na moich urodzinach? Potrzebuję tylko namiarów na kolesia…

75. Carly Rae Jepsen „This kiss”

No i jest nasza maskotka! Ona musiała się tu znaleźć. Po prostu musiała (przypomnę nieśmiało, że „Call me maybe”, którego nadal nie zdołałem polubić, jako datę wydania wskazany ma rok 2011). Tak długo walczyłem z tym, że świat zakochał się w Jepsen, że przy „This kiss” postanowiłem w końcu sobie odpuścić i od kilku miesięcy jest to mój czołowy odmóżdżacz. Cóż z tego, że przy tej piosence widzę przed sobą bandę napchanych łakociami, irytująco radosnych przedszkolaków, które pląsają w kółeczku, trzymając się za swoje małe, tłuściutkie rączki. Oby mnie od tego widoku nie zemdliło…

74. George Michael „White light”

Dzisiaj z piosenkami zbudowanymi na elektronicznych hookach trudno wybić się z tłumu, a i marka „George Michael” – jak się wydaje – nie elektryzuje już przeciętnego słuchacza, jak za (pra)dawnych czasów. A to błąd! Bo ten kawałek ma naprawdę przyjemny, mało inwazyjny, pulsujący podkład, a głos George’a, tym razem zmodyfikowany w dużo mniejszym stopniu, niż miało to miejsce w „True faith”, cały czas wyróżnia go na tle innych electro-śpiewaków, których wokale bez umiejętnego retuszu nierzadko nie zadziałają. George się zawsze jakoś wybroni, podobnie jak Edyta (#80).

73. Kamp! „Sulk”

Utwór „Sulk”, choć nie jest już taką perełką, jak „Distance of the modern hearts” (fantastico!) czy „Cairo”, nie został pozbawiony wszystkich tych elementów, za które polubiłem Kamp!. Jest zatem ta typowa dla nich odprężająca, oczyszczająca, świeża elektronika, dawkowana nam mimo wszystko z pewnym umiarem (w dobie wszechogarniającego przesytu jest to zaleta!). „Sulk” to oczywiście produkt wysokiej jakości, bo to przecież Kamp!, ale na debiutanckim longplayu pojawiają się 2 kawałki, które singlami do końca 2012 r. nie zostały, a podobają mi się znacznie bardziej. Jeden z nich singlem stał się właśnie w tym tygodniu – „Melt”, a kolejny – „Can’t you wait” – być może jeszcze się tego doczeka (miejmy nadzieję, że długo Kamp! nie każą nam na to czekać).

72. Hania Stach „I want to love you”

Bardzo pozytywnie nastrajający, pełen energii i elektroniki kawałek popowej wokalistki o fajnym, soulowym głosie – to należy docenić. Z taką muzyką z rana trudno byłoby wyleżeć w łóżku. Hania długo kazała nam czekać na swój drugi album. I chociaż „Moda” nie jest wydawnictwem, przy którym upłynął mi cały miniony rok, jest na nim kilka nagrań, z tym na czele, które można pod ręką zachować na dłużej.

71. Redlight „Lost in your love”

W zasadzie typowo klubowych utworów w moim rankingu nie jest wiele, chociaż również często takowych słucham. Niemniej pan o pseudonimie Redlight wypuścił w 2012 r. singiel, który z miejsca wbił mi się głowę, przez kilka tygodni gdzieś tam się zagnieździł i długo nie mogłem go tam odnaleźć, żeby się jakoś od niego wyswobodzić. Jest moc! Byłoby w rankingu (przynajmniej w „honorable mention”) także „Get out my head”, gdyby tylko nie był to singiel z grudnia 2011 r.

70. Mark Foster + Kimbra + A-Trak „Warrior”

Już pierwsze dźwięki wskazują, że to będzie fajny numer. A jakże mógłby być inny z Kimbrą na „feacie”? Zresztą, tego kawałka wypadało posłuchać choćby z uwagi na samo zestawienie wykonawców. Bo mamy tutaj lidera niedawnej sensacji – Foster The People, koleżankę jeszcze większej – Gotye, a do tego połowę krejzolskiego duetu Duck Sauce. „Warrior” nie jest może zarażające, jak „Pumped up kicks”, jedyne w swoim rodzaju, jak „Somebody that I used to know”, ani jajcarskie, jak „Barbra Streisand”, ale to i tak powinien być niespełna 4-minutowy kandydat na hit. Szkoda, że rzeczywistość owo „niespełnienie” przyszeregowało do słowa „hit”. Ale może ktoś kiedyś wykorzysta ten motyw jako tło w jednym z wielu programów typu talent show albo w grze komputerowej. Myślę, że dobrze by się „Warrior” sprawdził w takich okolicznościach.

69. Nina Sky „Heartbeat”

Myślałem, że po „Move ya body”, którego hook przez DJ-ów wplatany jest po dziś dzień w dziesiątki innych piosenek, dziewczyny tworzące duet Nina Sky całkowicie mnie już do siebie zniechęciły (mimo że do „Mova ya body” z początku nic nie miałem). Tymczasem w 2012 r. światło dzienne ujrzał singiel, dzięki któremu zacząłem je troszeczkę lubić. „Heartbeat” nie jest utworem, który gwarantował Nicole i Natalie powrót do elity po latach posuchy, ale na kompletny brak zainteresowania sobie nie zasłużył. Nie oczekuję od Was, że też polubicie ten utwór, ale mnie pod koniec wakacji jakoś wyjątkowo wpadł w ucho.

68. Hot Natured & Ali Love „Benediction”

Ali Love należy do grona muzyków, którzy przewijają się przez moją playlistę już od dłuższego czasu (stąd obecność jego „Smoke & mirrors” w rankingu singli z 2010 r.), ale z rozpoznawalnością na świecie na razie u niego nie jest najlepiej. I to mimo sprytnie obranego pseudonimu (prawdziwie nazwisko: Alexander Williams). Ale tu już nawet nie o ten pseudonim chodzi, co o muzykę właśnie. Nie ma Ali Love głosu, którym uwiedzie tabuny niewiast; nieźle dopiera sobie za to repertuar. Jaskrawym tego przykładem jest właśnie utwór „Benediction”. Niby taneczny, a więc do poskakania, a z drugiej strony w pewien sposób nostalgiczny. Tęsknota za erą disco i późniejszym synthpopem przemieszane z niemającą końca modą na electropop – patent trochę już wyświechtany, ale nadal się sprawdzający.

67. Young Kato „Drink, dance, play”

Powtórzyć mógłbym w tym miejscu to, co napisałem przy pozycji 94. Dochodzi jednak dodatkowy czynnik – ta piosenka bardziej mi się podoba. Słuchając „Drink, dance, play” młody czuć się będę i za 50 lat!

66. Norah Jones „Happy pills”

Poza seksowną okładką mniej niż do tej pory jazzująca Norah wypuściła w ub. roku wysmakowaną płytę. Utwór ją pilotujący z klimatem znanym z bestsellerowego „Come away with me” sprzed ponad 10 lat nie ma zbyt wiele wspólnego. Jest żywiej, radośniej, bardziej popowo, ale na tyle rozważnie, by piękna i utalentowana Norah nie zatraciła swej klasy, uroku i stylu, a „produkt” (w najlepszym tego słowa znaczeniu) utrzymany był w dobrym guście. Dużo miłych chwil zapewnił mi w 2012 r. rzeczony utwór panny Jones; zresztą – czego dowiodę w rankingu albumów – nie tylko ten.

65. Future Unlimited „Lightweight eyes”

Wkręca i wkręca, i wkręca, i… nie wiadomo kiedy mija 5 minut. Niech żyją syntezatory i ich powinowaci!

64. Sam Sparro „Happiness”

W „Happiness” Sam Sparro nie jest już tak intrygujący, drapieżny i pewny siebie, jak w świetnym „Black and gold”, ale w dalszym ciągu swoim wokalem wyraża zadziorność. Poza tym z tak wyrazistym głosem i nawet mniej wyrazistymi kawałkami też można wzbudzać emocje. A „Happiness” to solidna dawka electro i funky, która – komponując się z tytułem – potrafi in plus wpłynąć na nastrój słuchacza. Nawiasem mówiąc, chociaż Sparro nie ma obecnie powodów do zadowolenia, bo jego powrotnego longplaya mało kto dostrzegł, wydaje się, że skłonności narcystyczne zupełnie go nie opuściły. Ja również go nie opuściłem, bo moim zdaniem oba jego ubiegłoroczne single warto było trochę powałkować, zwłaszcza ten drugi, który również się w tym poście pojawia.

63. Katie Melua „Moonshine”

Głos Katie lekarze śmiało mogliby zapisywać jako lek na liczne dolegliwości. Uroczy wokal to jednak zbyt mało, by zasłuchiwać się w jej muzyce, jeżeli ta na dłuższą metę jest po prostu nudna. Niestety dla mnie jej ostatnie wydawnictwo pt. „Secret symphony” pozostaje zestawem mało interesujących, nieco dłużących się piosenek. Spośród nich wyróżnia się jednak utwór „Moonshine”. Jest to zasługa jego warstwy muzycznej (basik, quasi-szpiegowska aura etc.), ale i samej Meluy. Słuchanie go to dla mnie czysta przyjemność, a że trwa zaledwie 100 sekund, trudno poprzestać na jednym razie.

62. Linkin Park „Burn it down”

Singlowe kawałki Linkin Park są coraz częściej (choć nie zawsze) bliźniaczo do siebie podobne, ale ten w ucho wpadł mi szybciej niż inne najpewniej dlatego, że jest w tym gronie najbardziej przebojowy. Gdyby taki nie był, Linkin Park nie mieliby w Polsce pierwszego od czasu zapomnianego już „Shadow of the day” radiowego hitu w stacjach wszystkich formatów (z tym że „Burn it down” znacznie „Shadow…” popularnością przebiło).

61. Chromatics „Into the black”

Gdyby nagrywano wyłącznie takie kompozycje, największą bolączką współczesności byłyby dzisiaj masowe samobójstwa. Ale jeżeli nagrania utrzymane w minorowym tonie i jednocześnie tak klimatyczne, jak „Into the black”, pozostają wyjątkiem od reguły, bardziej jako przyczynek do targnięcia się na własne życie stanowić będą sposób na oderwanie się od wszystkich wątpliwości, problemów, obowiązków etc., którymi na co dzień jesteśmy obarczeni. Chromatics za swoją ostatnią płytę zostali przez muzyczne media wychwaleni; martwi mnie jednak, że to, co na tej płycie było najbardziej szczególne, nie otrzymało należnych honorów.

60. Elton John vs Pnau „Good morning to the night”

Pomysł na połączenie sił – więcej niż dobry! Mimo że Pnau bazowali na nadgryzionych zębem czasu nagraniach Eltona, „Good morning…” brzmi świeżo, energetycznie, a u mnie pełniło przez pewien czas funkcję dzwonka w telefonie. A to nie jedyna w setce wspólna piosenka Sir Johna z australijskim duetem Pnau.

59. Lucy Rose „Red face”

Poszukiwania odpowiedniego targetu dla tej piosenkarki przywiodły mnie do muzyki Sary Blasko i Laury Marling, chociaż obie panie jakoś mało mnie interesują. Za to zainteresował mnie utwór, dzięki któremu poznałem Lucy Rose. Wcześniejsza jej współpraca z Bombay Bicycle Club zdaje się mieć pozytywny wpływ na jej repertuar. Z początku „Red face” jest raczej nostalgiczne, ale w którymś momencie dochodzi do małej erupcji – instrumenty grają bardziej agresywnie, a tempo i dynamika ulegają podkręceniu. Z czasem słuchało mi się tego coraz lepiej, no i voila! – jest top 100. Tak na marginesie, wbrew tytułowi Lucy ma czerwone włosy, nie twarz.

58. Cheryl Cole „Call my name”

Nie wiem za bardzo, jak ona to zrobiła (czary?), ale Cheryl, nagrywając utwór podobny do tego, tamtego i jeszcze wielu innych, udało się wylansować kawałek, który – jak tylko pomyślę o hulankach – koniecznie muszę sobie odpalić (zaraz obok kilku innych z niniejszego rankingu). I nie macie racji, jeśli twierdzicie, że to przez fizyczność samej Cole. Akurat jej szerokie, pstrokate portki z teledysku i taniec w tunelu, czy co to tam było, wcale mnie nie interesują. No lubię – co poradzić.

57. Mela Koteluk „Melodia ulotna”

Niby „ulotna”, a jednak na tyle przekonująco wykonana i zaaranżowana, że jedynie kilka polskich piosenek bardziej mi się w 2012 r. podobało.

56. Santigold „Disparate youth”

Bujało w marcu, buja i teraz. Wkręciła mnie Santigold tym kawałkiem i chwała jej za to.

55. Gossip „Move in the right direction”

Może nie są już punkowi, może nagrali skoczniejszy numer niż Shakira, ale gdybym tylko w sylwestra poszedł na imprezę, to prawdopodobnie na ten własnie kawałek czekałbym najbardziej. Jeżeli zaś w RMF FM koniecznie musi pojawiać się to, co schlebia masowym gustom, to może być to właśnie Gossip. Oby tylko nic nowego Iry, błagam!

54. Miguel „Do you…”

Odkąd Lady Gaga wprowadziła electropop na salony artyści nagrywający R&B częściej widywani są na spacerze z psem, partnerem lub dziećmi niż na listach przebojów. Zdarzają się jednak tacy, którym przynajmniej na chwilę udaje się skupić uwagę większej rzeszy słuchaczy na ich… no właśnie, muzyce. Ostatnio udało się to Miguelowi. Amerykanin, promując album „Kaleidoscope dream”, wypuścił 2 świetne single. „Do you…” musiałem chwilę eksplorować, by zdać sobie sprawę z tego, że swojemu poprzednikowi w zasadzie niczym nie ustępuje. Stąd 2 piosenki Miguela blisko siebie – ta druga (choć chronologicznie wcześniejsza) jedno oczko wyżej.

53. Miguel „Adorn”

Frank OceanThe Weeknd – to oni mieli wznosić R&B na wyżyny w 2012 r. Okazało się, że niespodziewanie w paradę wszedł im pan o romantycznym imieniu Miguel, który singlem „Adorn” zagrał kolegom na nosie, jak nikt inny. A to w głównej mierze dzięki… efektowi spadającej kropli, względnie pluskania (sic!). R&B, jak widać, nie umiera nigdy; czasem tylko chowa się w kącie!

52. Usher „Climax”

Pulsujący, niebanalnie rozwijający się oraz przenoszący R&B na nowy level podkład, będący konsekwencją produkcyjnego kunsztu Diplo, i tak oto Usher zdołał, choć na chwilę, wyrwać się z martwego punktu, w którym utknął, gdy tylko podjął próbę przebicia sukcesu, tak komercyjnego, jak i artystycznego, albumu „Confessions”. I to za „Climax”, a nie „More”„Scream” czy „Numb”, będzie pamiętany. Nie starczyło mu jednak odwagi, by „Looking 4 myself” w całości (albo chociaż w połowie) przybrało nowatorski kształt.

51. The Temper Trap „Miracle”

To cud. Niewiele brakowało, a zupełnie bym ten utwór przeoczył. Wcześniej płyty „The Temper Trap” słuchałem kilkukrotnie, ale najwidoczniej nie dość dokładnie, skoro dopiero za którymś razem oświeciło mnie, że „Miracle” to ballada, jaką sam chciałbym kiedyś napisać. Gdybym tylko wiedział, jak się za to zabrać…

50. Mariah Carey feat. Rick Ross & Meek Mill „Triumphant (get ’em)”

Nadal kręcę nosem, słysząc powtarzane ze sto razy, i to już na starcie, „get ’em, get ’em”. Później włącza się raper, po którym wchodzi refren, następnie kolejny raper i jakoś to wszystko dalej leci. Nie jest to kawałek, którego tytułem rzucę na hasło „Mariah”, ale najwidoczniej tak bardzo chciałem dostać od jednej z moich ulubienic nowy kawałek, że postanowiłem słuchać go tak wytrwale, coby uznać, że naprawdę jest dobry. „Triumphant” triumfu Carey nie przyniósł, ale aż tak spektakularna jego porażka mocno mnie zaniepokoiła. Niemniej to, że ubiegłoroczny singiel „5-oktawowego Kopciuszka” otwiera top 50 mojego rankingu, nie ma stanowić dla niej jakieś formy rekompensaty. Mimo że to taki trochę „średniak” w jej repertuarze, dosyć często korciło mnie w ostatnim półroczu, żeby sobie go odpalić. Jest w porządku.

49. Swiss Lips „DANZ”

Tańcz, tańcz, tańcz – ten kawałek aż krzyczy, by ruszyć swoje szanowne cztery litery i uskutecznić to, do czego w pierwszej części „Madagaskaru” nawoływał kultowy już Król Julian.

48. Edyta Górniak „Consequences”

Gdy pojawił się klip do „Consequences”, dezaprobata niektórych wobec tego kawałka była aż nazbyt eksponowana. Być może macie swoje rację, jeżeli uważacie, że to prostacka produkcja… Nie wiem, nie będę wchodził w polemikę. Ja się na pewnym etapie do tego numeru przekonałem, chociaż to „Find me” było moim typem na singiel, jeśli idzie o dance’ową odsłonę albumu „My”. Aby przybliżyć Was nieco do zrozumienia mojego sentymentu do tego nagrania, przypomnę, że to Edyta ochrzciła Was mianem „Muzykoblogowców”, ładnie się dla Was na fotce podpisała, rękę Muzykoblogerowi uścisnęła, słów kilka szepnęła, a wszystko to działo się, gdy w tle leciała m.in. ta piosenka, a na jej takty euforycznie reagowała co chwila grupa oddanych fanów Górniak.

47. Sky Ferreira „Everything is embarrassing”

Mimo że niektóre hipsterskie media muzyczne przy okazji kawałka „Sex rules” dostrzegły w niej zadatki na barwną artystkę, dla mnie Ferreira długo pozostawała dziewczyną nagrywającą demówki. Musiałem doczekać do przełomu okresu letnio-jesiennego 2012 r., by w końcu otrzymać od niej utwór, który przekonał mnie, że należy dać jej szansę. Rzeczone nagranie to już pełnowartościowa, superklimatyczna produkcja, która tak samo dobrze brzmiałaby gdzieś w połowie lat 80. XX w., jak i za kolejnych 10 lat. Zawodowy numer. Patrząc na klip, widzę przed sobą zestawienie młodej Madonny z Ritą Orą. Wy też to widzicie?

46. Kylie Minogue „Timebomb”

Świdrujący motyw przewodni, energia jak u 20-letniej już-nie-dziewicy, która w sobotę wieczór znów wybrała się na łowy oraz świetnie trzymająca się Kylie. Niektórzy uważali, że ten kawałek niezbyt się australijskiej gwieździe udał, ale dla mnie to imprezowy dynamit, przy którym trudno usiedzieć w miejscu. Zamiast więc gromadzić w sobie złe emocje, można przy nim w całości je wyskakać. No i klip też odpowiednio się z „Timebomb” komponuje.

45. Yuksek „Off the wall”

Gdy któregoś grudniowego wieczora nieświadomie znalazłem się w objęciach Morfeusza, to dopiero ten kawałek mnie na dobre wybudził. Pomyślałem: „Niezłe! Chyba gdzieś to słyszałem. Tylko co to za koleś?!”. Jakże było mi wstyd, gdy zdałem sobie sprawę, że znam „Off the wall” od półtora roku, tyle że wcześniej nie dostrzegłem, jaki to nośny track.

44. Sam Sparro „I wish I never met you”

Początek sugerował, że poza wyrazistym głosem Sama nic szczególnego mnie tu nie spotka. Osąd ten wydałem zdecydowanie przedwcześnie, ponieważ utwór wypuszczony jako singiel nr 2 z albumu „Return to paradise” rozwija się z sekundy na sekundę i chociaż mało kto przy zdrowych zmysłach powiedziałby, że to ballada, ja odbieram go w taki właśnie sposób, co – jak sądzę – stanowi o jego niepowtarzalności. Nie pomyliłem się jednak co do tego, że głos Sama Sparro będzie mocnym punktem tego numeru, bo wraz ze zmierzaniem pulsującego podkładu do końca to właśnie dzięki wokalowi wąsatego muzyka można się na chwilę wyłączyć (siebie, nie muzykę).

43. Savoir Adore „Dreamers”

Romantyczny, rozmarzony, subtelnie wykonany, łagodny utwór, który poleciłbym wszystkim tym, którzy lubią to, co ładne. Bo to naprawdę ładna piosenka. Tylko tyle i aż tyle. I znowu damsko-męski duet!

42. Lana Del Rey „Summertime sadness”

Żałuję, że wydany tuż przed końcem 2011 r. singiel „Born to die”, choć pojawił się w moim poprzednim rankingu singli, nie wylądował gdzieś bliżej miejsca pierwszego niż setnego, ponieważ z perspektywy czasu to właśnie on najmilej zapisał się w mojej pamięci z historii zwanej „Lana Del Rey”. Nie zgadzam się z tymi, którzy uważają, że alter ego Lizzy Grant to nic poza zwykłą wydmuszką. Nawet jeżeli jest to pewien produkt, to nie miałby on racji bytu, gdyby nie jego centralna postać, nadająca całemu przedsięwzięciu spójności. Tak pięknych, pełnych melancholii i dobrego smaku kompozycji oraz powściągliwości i mistycyzmu tak w wokalu, jak i wizerunku, mało było w ostatnich latach w muzyce pop, a Lana niczym magnes zainteresowała swoją muzyką miliony, nie czyniąc tego z pomocą Davida Guetty czy RedOne’a, jak co najmniej połowa jej koleżanek z branży. Dodam, że „Summertime sadness” pojawia się u mnie w zestawieniu w wersji standardowej (nie tej przyspieszonej, którą znacie z radia).

41. Adele „Skyfall”

Można mieć już Adele serdecznie dość, ale trzeba Brytyjce oddać to, że w bondowskim temacie spisała się na medal. Zaprezentowała się w nim w pełnej krasie, wyśpiewała go olśniewająco, a i sama kompozycja zasługuje w mojej ocenie wyłącznie na wysokie noty. Charakter filmów o agencie 007 według mnie został tu właściwie oddany. Nie rozumiem tych, którzy uważają inaczej.

40. Firefox AK „Color the trees”

Andrea Kellerman nie jest wokalistką, którą stać na zapierające dech w piersiach wokalizy. Ma za to inny dar. Potrafi swój głos prowadzić z taką gracją, by słuchacz dał się zwieść jej dziewczęcej barwie. W singlowym „Color the trees” ta wyczuwalna w jej głosiku delikatność zaprezentowała została na tyle finezyjnie, że mnie od razu mięknie serce. Jest w tej prostej kompozycji coś ujmującego, dzięki czemu jeszcze długo po ściągnięciu słuchawek z uszu czuję ciepło na sercu. Dodatkowy plus za melancholijność.

39. Wild Nothing „Paradise”

Cudownie rozmywająca się, oplatająca, rajska melodia. W takiej muzyce można zatracić się bez reszty, zatopić myśli. Wild Nothing byliby jednak znacznie wyżej, gdyby w połowie piosenki nie nastąpił pewien przestój, który troszeczkę mnie nudzi. Ale to w dalszym ciągu wyborne nagranie.

38. Grizzly Bear „Yet again”

Bardzo chciałem, by przy albumie „Shields” od początku do końca towarzyszyły mi odczucia, których doświadczyłem, słuchając 2 zamieszczonych na nich kompozycji: „Yet again” oraz „Gun-shy”. Ta druga niestety jak dotąd singlem nie została, ale mamy jeszcze „Yet again”. Każda rockowa formacja chciałaby mieć w swoim dorobku chociaż jeden utwór tego pokroju. Na plan pierwszy wybija się tu przepiękna melodia, a efekt wzmacniają: bogate instrumentarium oraz pewnie prowadzony, choć łagodny, wokal frontmana. Jedynie finał utworu wydaje się zbędny. Zbyt duża kumulacja dźwięków doprowadziła do małego ich zgrzytu. Gdyby nie to, powiedziałbym:„koronkowa robota, panowie”!

37. Sabina Jeszka „Good times”

Nie zdziwię się, jeżeli uznacie za niedorzeczne to, że jakaś Sabina Jeszka jest u mnie wyżej notowana niż Wild Nothing czy Grizzly Bear. Tak się jednak składa, że jej „Good times” zyskało u mnie miano piosenki idealnej na… dobre czasy właśnie. Głos panna Jeszka ma wysokiej klasy, ale to nawet nie o to chodzi. Finalistka „Mam talent”, nie siląc się na nagranie utworu, który ma trafić do kanonu polskiej muzyki rozrywkowej, wypuściła utwór lekki, bardzo wakacyjny i w gruncie rzeczy prosty w formie, ale jednocześnie profesjonalnie wykonany i smakowicie podany, który wraca do mnie jak bumerang, chociaż o wakacjach dawno już zapomniałem. Lekcje powinna wziąć od niej Carly Rae Jepsen, której „Call me maybe” również jest lekkie i sprawdza się (nie tylko) na wakacjach, ale infantylność wzięła tu niestety górę nad dobrym smakiem.

36. Jai Paul „Jasmine”

Jai Paul miał być jednym z bohaterów roku 2011. Mamy rok 2013, a o nim nadal cicho. Jeżeli jednak tajemniczy wokalista szykuje dzieło tak intrygujące, jak utwór „Jasmine”, warto poczekać choćby do roku 2015. Eksperyment pod nazwą „Jasmine” to przysmak nie dla każdego, ale warto spędzić z tą dziwną produkcją więcej czasu, by odkryć, że nie jest to przerost formy nad treścią. Utwór rozwija się, napięcie jest stopniowane, ale głosowi wokalisty w zasadzie ani na moment nie jest dane wysunąć się na plan pierwszy. Pozostaje on tłem dla złowieszczej, mutującej się, tłamszonej muzyki, która wzbudzać może ambiwalentne odczucia. Jestem ciekaw, czego jeszcze mogę się po tym panu spodziewać.

35. Lifehouse feat. Natasha Bedingfield „Between the raindrops”

Obudzić musiał się we mnie sentyment do muzyki sprzed jakiejś dekady, kiedy to brzmiące w podobny sposób pop-rockowe nagrania gwarantowały artystom choćby krótki mariaż z listami sprzedaży, skoro piosenka, której mógłbym wtedy nie docenić z uwagi na dużą konkurencję, w 2012 r. wybrzmiała jak coś, na co obecnie natknąć się wcale niełatwo. We wspólnym projekcie dwójki gwiazd mających już, jak zakładam, najlepsze lata dawno za sobą nie dzieje się nic, co nakazywałoby obsypać ich komplementami. Przekonać musiała mnie jednak przyjemnie płynąca linia melodyczna, która wzbogacona dwoma – nieprzeciętnymi przecież – wokalami zagarnęła sobie więcej niż odrobinę mojego czasu w 2012 r.

34. Amanda Mair „Sense”

Pochodząca ze Szwecji, obchodząca w ub. roku swoje dopiero osiemnaste urodziny panna Mair może być nie lada zagrożeniem dla takich wokalistek, jak choćby niemiecka Lena, a jej dziewczęcość i delikatność stanowią odpowiednią przeciwwagę dla agresywnych bitów i przekrzyczanych „zaśpiewek” panującej nam od kilku sezonów Rihanny. Singlowe „Sense” w sam raz winno być dla sympatyków lekkiego, niewinnego popu, a przy tym popu niebanalnego. Piosenka ma dosyć subtelny, rytmiczny podkład, dzięki czemu chwyta nie tylko w refrenie, ale także podczas zwrotek, które – notabene – są od niego jeszcze przyjemniejsze. W marcu (tu) poprosiłem Was, żebyście zapytali mnie za czas jakiś, czy „Sense” nie znudziło mi się równie szybko, jak wpadło mi w ucho. Dzisiaj mogę Wam zakomunikować, że zostało ze mną na cały rok – i pewnie na tym się nie skończy.

33. No Doubt „Looking hot”

To bezwzględnie miał być hit! A ten cały idiotyczny skandal wokół – niekontrowersyjnego w istocie – klipu, zamiast zadziałać mobilizująco na promocję samej piosenki, całkowicie ją pogrążył. Tymczasem, jakby popatrzeć wstecz, począwszy od roku 2000, jedynie nie najmłodsze już „Hella good” mogłoby z „Looking hot” stawać w szranki o miano najbardziej dziarskiego szlagieru grupy dowodzonej przez niepokorną i barwną jak mało która wokalistka Gwen Stefani. Choć gdyby za kryterium obrać tu np. frywolność czy po prostu gwarancję dobrej zabawy, pewnie lidera szukać należałoby już gdzie indziej.

32. Joe Bonamassa „Driving towards the daylight”

Amerykańskie, balladowe, blues-rockowe granie nigdy bliskie mi nie było. Przed tą kompozycją obronić się nie byłem jednak w stanie, gdyż Joe Bonamassa, wraz z towarzyszącym mu zespołem, wygrał i wyśpiewał ją naprawdę mistrzowsko – z wypływającą z wnętrza dużą dozą emocjonalności, z dbałością o szczegóły oraz przyjęciem przekuwającym się we wzruszenie odbiorcy zasłuchanego w palecie głębokich, zwłaszcza gitarowych, dźwięków. W minionym roku takiego nastroju nie wytworzył żaden inny znany mi blues-rockowy singiel.

31. Scissor Sisters „Only the horses”

Od czasu pokrętnego „Invisible light” żywiołowej ekipie z Scissor Sisters nie udało się nagrać nic bardziej oryginalnego. Udało się za to nagrać „Only the horses” – utwór, który nie grzeszy świeżością, nie zaskakuje, a już na pewno nie przybliża grupy po raz kolejny do statusu, który zapewnił im na jakiś czas debiutancki album, a później singiel „I don’t feel like dancin'”. Nie ma to jednak dla mnie większego znaczenia, ponieważ zżyłem się z tym kawałkiem w zawrotnym tempie i chociaż nie rozumiem, dlaczego nie potrafiłem popatrzeć na niego bardziej krytycznie, moja sympatia nie pozwalała mi nie umieścić go na jednej z bardziej zaszczytnych pozycji w tym rankingu.

30. Fixers „Iron deer dream”

W pierwszym półroczu 2012 r. szalałem za tym kawałkiem. Rozbroił mnie w szczególności czarującym „the wi-ki-ki” (jak posłuchacie, będziecie wiedzieli, co mam na myśli). Tak wariackie i rubaszne podejście do muzyki Muzykobloger zaczął doceniać najbardziej dzięki albumowi „Pala” Friendly Fires, z którymi Fixers też co nieco wspólnego mają (choć muzycznych koneksji z The Big Pink czy nawet wielkimi nieobecnymi mojego top 100 – The Killers, również śmiało można by się doszukiwać). „Iron deer dream” byłoby u mnie notowane kilka oczek wyżej, gdybym w trakcie roku nie miał coraz częściej wrażenia, że to nie jest aż tak fajny numer, jak mi się z początku wydawało…

29. Elton John vs Pnau „Sad”

Kolaboracja Eltona Johna i duetu Pnau melduje się w rankingu po raz drugi. „Sad” wybija się dzięki roztaczającej się nad nim marzycielskiej, relaksującej aurze. Co więcej, mało który utwór oczyszcza umysł z toksycznych myśli i uwodzi delikatnym trąbkowym motywem tak skutecznie, jak czyni to „Sad”.

28. WZRD „Teleport 2 me, Jamie”

Rok wcześniej wprowadzał mnie Kid Cudi w swój świat za pomocą bezbłędnej „Marijuany”, a teraz sprawił to jako połowa duetu WZRD utworem „Teleport 2 me, Jamie”. O albumie „WZRD” pisano w większości niepochlebnie. Zaiste dziwny to album. Ale nawet jeżeli mielibyście męczyć się z nim przez kilkadziesiąt minut, by olśniło Was jedynie przy „Teleport 2 me, Jamie”, wierzcie mi, że warto się na to zdecydować. Moim zdaniem wyszedł im (wraz Kid Cudim majstrował przy rzeczonym utworze Dot Da Genius) ten numer pierwszorzędnie. Jest klimat!

27. Lana Del Rey „National anthem”

Co myślę o Lanie i jej muzyce, pisałem już przy okazji „Summertime sadness” (#42). „National anthem” ma z nim wiele cech wspólnych, ale o wyższej pozycji zadecydowało przede wszystkim to, że oprócz pierwszych dźwięków, które wprost uwielbiam, imponuje mi w nim epicki charakter i rozmach, którym upust dano w teledysku.

26. Aaliyah feat. Drake „Enough said”

Być może zadziałał sentyment wywołany tęsknotą za nieżyjącą już od 11 lat ukochaną artystką oraz jej muzyką… Ale i bez tego czynnika nie sposób nie dostrzec, że tak skupiającego uwagę, sensualnego R&B, jaki Aaliyah prezentuje w tym nagraniu, mamy od dawna ogromny deficyt. Dlatego sprawdzić może się hipoteza, iż pośmiertny album Aaliyah okaże się najlepszym obecnie kobiecym wydawnictwem w tym gatunku. A pojawienie się Drake’a na „featuringu” na pewno w żaden sposób temu utworowi nie zaszkodziło. Więcej takiej muzyki poproszę!

25. Coldplay & Rihanna „Princess of China”

Nawet jeżeli wkurza Was, że Coldplay zdecydowali się na małe rendezvous z Rihanną, mnie ich wspólny kawałek od początku imponował swoją monumentalnością. Dzięki właściwemu spożytkowaniu wokalnych atrybutów barbadoskiej (a może chińskiej?) popowej księżniczki przestrzeń tego utworu rozrosła się do niebotycznych rozmiarów, komponując się z coraz bardziej charakterystyczną dla ekipy Chrisa Martina „ścianą dźwięku”. Moją uwagę przykuwa tu elektryzujący motyw przewodni, który jest wypadkową tego, co ofiarowali ludzkości Depeche Mode m.in. w hipnotycznym „It’s no good”, oraz tego, czym zwerbował mnie do grona swoich zwolenników producent Richard X w singlu „You used to”. Magnetyzm tego utworu skutkuje tym, że momentami czuję się, jakbym nagle znalazł się na szczycie świata – i nie jest to bynajmniej niemiłe uczucie. Gigantyczny rozmach „chińskiej księżniczki” może przytłaczać, mnie jednak dodaje skrzydeł. Uwaga, nie ma więcej piosenek Rihanny w moim rankingu, dacie wiarę?

24. Iza Lach „Chociaż raz”

Dlaczego album „Krzyk” uważam za dobrą płytę, pisałem już rok temu. Od początku to właśnie ten kawałek wskazywałem jako najbardziej przyjazny a jego promocję w charakterze singla jako obowiązkową. Dziecinny głos Izy, ckliwe wzdychanie, dająca się wyczytać z tekstu piosenki młodzieńcza naiwność urzekają w tym utworze tak bardzo, że nie sposób nie odebrać go pozytywnie i nie zaufać tej dziewczynie (pomimo tego, że co poniektórych rozdrażnić może maniera, z jaką swój tekst wyśpiewuje młoda wokalistka). Ja do polubienia „Chociaż raz” nie musiałem się jednak w żaden sposób przekonywać. Piosenka szybko wpasowała się w kryteria stosowane przez mój muzyczny „gustomierz” i to właśnie jej tytuł podawałbym w pierwszej kolejności osobom, które o Izie Lach wcześniej nie słyszały, a chciałyby poznać chociaż jedno jej nagranie. Posłuchajcie jej – chociaż raz!

23. Delta Goodrem „Dancing with a broken heart”

Gdyby w ten właśnie sposób brzmieć miał ogólnoświatowy hymn złamanych serc, ja z pewnością owo przykre zdarzenie postawiłbym na jednej szali z oblanym egzaminem na studiach czy nawet przegapionym odcinkiem ulubionego serialu. „Dancing with a broken heart” łączą z piosenką z pozycji 23. czytelne odwołania do muzyki co najmniej sprzed dekady, chociaż oba nagrania brzmieniowo są od siebie odległe. Do tego utworu przywiązałem się jednak znaczenie bardziej. Tutaj na popowy, lekko taneczny podkład nałożono największy atut Delty (poza, oczywiście, jej fizycznością), czyli więcej niż solidny głos, a ten jest w stanie rozbić szyby w niejednym wielkomiejskim biurowcu. Efekt nie jest piorunujący, ale piosenka, jak się okazało, naprawdę może się podobać. Jeżeli zatem lubicie mało wymagający, ale wyprodukowany według światowych standardów i „porządnie” wyśpiewany pop, który jednocześnie nie kpi z naszego słuchu nadmiarem bitów i dziwnych, odklejonych od całości dubstepowych przejść (ostatnio prawie wszędzie je słyszę), jest szansa, że piosenka Delty Goodrem nie odrzuci Was od głośników. Nieprzekonanym proponuję zastosować „pętlę”. Jak pokazał mój przypadek, ten efekt przynosi (nie)oczekiwane rezultaty.

22. Ciara „Sorry”

„Sorry” to klasyczny, lekko bujający, nieco nostalgiczny (coś mnie w 2012 r. wzięło na nostalgię) slow jam. Wyczuwam w tym utworze tęsknotę za dobrym, klasycznym R&B z końca poprzedniego stulecia. Na myśl przychodzą mi w szczególności „Red light special” TLC oraz doskonałe „Choosey lover (old school)” Aaliyah. A takiej muzyki bardzo mi dzisiaj brakuje… W „Sorry” Ciara oddziałuje na moje zmysły z taką siłą, jak w żadnym z wcześniejszych swoich nagrań, a ja jestem jej za to przeogromnie wdzięczny.

21. St. Lucia „Before the dive”

Jean-Philip Grobler aka St. Lucia – do zapamiętania! Takiego zamieszania tuż przed zamknięciem przeze mnie listy kandydatów do rankingu singli nie zrobił żaden inny wykonawca. Nie wiem, jak to możliwe, że przez cały rok byłem ślepy i głuchy na tego gagatka. Tymczasem zawdzięczam mu 2 wyborne kawałki, których do tej chwili słucham z zapartym tchem. W związku zaś z tym, że mojej fascynacji na razie końca nie widać, trudno mi zaprezentować Wam w tym miejscu jakieś racjonalne uzasadnienie. Uważajcie, bo Wy też się zarazicie, a na to może nie być szczepionki.

20. St. Lucia „We got it wrong”

To druga w top 100 sytuacja, że graniczą ze sobą 2 piosenki jednego wykonawcy (nie licząc casusu MS MR). Początkowo to „Before the dive” było moim faworytem w kategorii o nazwie „St. Lucia”. Na ostatniej prostej wyprzedziło go jednak superenergetyczne, hiperżywiołowe, szaleńcze „We got it wrong”. Ten numer sieje w głowie istne spustoszenie, a moje top 20 nie miałoby bez niego racji bytu.

19. Brodka „Dancing shoes (Kamp! remix)”

Po przesłuchaniu EP-ki „LAX” jasne było dla mnie, że „Dancing shoes” w remiksie Kamp! to najjaśniejszy punkt całego wydawnictwa i przy tym kapitalny klubowy killer. Tak obrzydliwie przebojowego, tanecznego bangera po Brodce się nie spodziewałem, zwłaszcza w kontekście poprzedzającego go „Varsovie”. Pozostawienie rzeczonego remiksu w roli jedynie tracku z EP-ki byłoby grzechem, o którego odpuszczenie należałoby apelować do najwyższych dostojników pewnej „instytucji”… Ludzie w Kayaxie mieli jednak łeb na karku (co w zasadzie udowodniali już niejednokrotnie) i dlatego Brodka ze swoim singlem mogła pojawić się w finałowej dwudziestce zestawienia.

18. Jessie Ware „Running”

Jeżeli zaczęliście się już martwić, że zapomniałem o Jessie Ware, teraz mogę Was uspokoić: jest i Jessie – po raz pierwszy w top 100, ale nie po raz ostatni. W 2012 r. to ona była dla mnie najważniejszą postacią muzycznej sceny. Nagrała wyborny, kompletny album, który promował szereg singli dopieszczonych do najdrobniejszego szczegółu. Paradoksalnie najmniej podobał mi się ten z nich, który stał się pretekstem, by po raz pierwszy o Jessie na blogu napisać (tu). Notabene, budujące jest to, że od momentu, gdy to miało miejsce, Jessie z mało komu znanej kolejnej Brytyjki przeobraziła się w gwiazdę, którą pokochało w Polsce więcej osób, niż mogłem na to liczyć. Na „Devotion” Jessie Ware dowiodła, że jest piekielnie zdolna i ma nadto godną pozazdroszczenia intuicję. Jej hipnotyzujące, mistyczne i dostojne „Running” to jeden z dowodów na potwierdzenie tej tezy. Świetnie brzmi w tym kawału zwłaszcza gitarowy motyw, wcale nie taki oczywisty, jeśli o soul idzie (na myśl nasuwają się skojarzenia z legendarnym „Purple rain”). O tejże pani lepiej jest jednak mniej mówić, a za to wykorzystać ten czas na słuchanie. Bo w muzyce Jessie Ware zasłuchiwać można się godzinami… A muzyka to zaiste w najpełniejszym tego słowa znaczeniu.

17. Jessie Ware „Sweet talk”

Kolejny gustowny utwór Jessie Ware. Komentarz – jak wyżej. Dodać wypada, że długo liczyłem na to, że „Sweet talk” również zostanie podniesione do rangi singla. Co prawda do sprzedaży w tym charakterze trafia dopiero w tym miesiącu, ale teledysk hula po siedzi już od 12 grudnia 2012 r. Nawiasem mówiąc, to ostatni przypadek w top 100, by 2 piosenki tego samego artysty pojawiały się obok siebie.

16. The Sound Of Arrows „Conquest”

Syntezatorowe brzmienie a’la Jean Michel Jarre jakby przeniesione w obecną rzeczywistość wprost z lat, gdy synthpop wdarł się na salony. Nadto niczym nieograniczona przestrzeń, w której na 3 i pół minuty mogę zamienić się w bohatera filmu science fiction podróżującego po wszechświecie swoim statkiem kosmiczny napędzanym gwiezdnym pyłem. Muzyka The Sound Of Arrows to jedyna w swoim rodzaju futurystyczna baśń, która brzmi jednak jakby opowiadano ją 30 lat temu, zgodnie z ówczesnym postrzeganiem przyszłości. A jeszcze jak dopiszemy do tego, że The Sound Of Arrows to duet (tym razem męski) i że pochodzi ze Szwecji, jasne jest, że to musiało się udać. Zresztą, już przed rokiem przy okazji singla „Wonders” (#15 w rankingu singli z 2011 r.) stwierdziłem, że The Sound Of Arrows to barok XXI wieku.

15. Madonna „Girl gone wild”

Nie będę Was przekonywał, że to jeden z lepszych kawałków Królowej Pop, bo tak nie uważam. Wielu było rozczarowanych albumem „MDNA”. Ja od zachwytów również jestem daleki. Nie stanowiło to jednak przeszkody, by „Girl gone wild” w moim playerze objęte było rotacją przez niemal cały miniony rok, a jego prezentacja na widowiskowym koncercie na Stadionie Narodowym (tu relacja) była jednym z lepiej wspominanych przeze mnie fragmentów show. Co więcej, uważam, że klip do tego kawałka w 2012 r. był jednym z najlepszych w głównym nurcie, a przy piosence, choć jej główny bit brzmi podejrzanie znajomo, można się dobrze bawić. Jestem świadomy, że najbardziej elektryzująco zadziałało na mnie to, że jest to piosenka Madonny, a nie kogo innego, ale na pewno Wy też macie artystów, których nie lubicie za bardzo krytykować. Szkoda, że pozostałe 2 single z „MDNA”, zwłaszcza ten trzeci z kolei, nie zainteresowały mnie na tyle, by pojawić się przynajmniej w „honorable mention”, bo 1 Madonna w top 100 roku, w którym wydała studyjny album, to jednak trochę mało…

14. Computers Want Me Dead „Little steps”

Kolejny duet, ale tym razem nowozelandzki. Kordian z Pop Goes the Blog, dzięki któremu poznałem ten numer, umieścił go poza setką swojego singlowego rankingu. Za to mnie spośród wszystkich singli poleconych mi w ub. roku przez Kordiana tylko jedna piosenka przypadła do gustu bardziej niż ta (szukajcie jej w top 5). Syntezatory przemieszane z masywnym, nieco złowrogim, chłodnym bitem to połączenie, którym trudno wzgardzić. Chociaż nad całością roztacza się mroczny klimat, nie obawiajcie się, że „Little steps” doprowadzi Was do depresji. Coś mi podpowiada, że Computers Want Me Dead nagrali w 2012 r. jeden z tych utworów, które po latach wrzucę do katalogu „Muzyka mojego życia”. I pomyśleć, że bez Kordiana w ogóle by tej formacji w moim top 100 nie było… Dzięki, blogerze!

13. Little Boots „Every night I say a prayer”

Dokładnie tak powinien prezentować się nowoczesny, hitowy, electropopowy materiał. Pod tym względem Victoria Hesketh aka Little Boots nie mogła spisać się lepiej (ubolewam jednak nad tym, że pomysłu zabrakło jej na aranż kolejnego singla – „Headphones” to takie trochę infantylne nu-disco). Z jednej strony jest to brzmienie, które – przynajmniej w 2012 r. – niebezpiecznie bliskie było produkcjom tzw. mainstreamowym (w pejoratywnym znaczeniu); z drugiej – w czasie słuchania „Every night I say a prayer” mam świadomość, że nie jest to efekt kompromisu czy wręcz narzucenia artyście pomysłu przez wytwórnię, lecz wynik jego niczym nieskrępowanej woli. Jeżeli nawet się mylę, tzn. że panna Hesketh potrafi doskonale nabierać ludzi, a to też należały docenić. Dla mnie ten numer wybija się z grona innych, aktualnych propozycji także ze względu na quasi-posępne wstawki wygrane na pianinie. Patent ten pojawiał się w niektórych kawałkach z końcówki poprzedniego stulecia. Jak widać, obecnie to coraz częściej muzyka taneczna lat 90. (choć niekoniecznie ta najmniej wyszukana) stanowi inspirację dla popowych artystów.

12. Jess Mills „Pixelated people”

Na pełnowymiarowy fonograficzny debiut tej wokalistki czekam od dawna, ale podobno niebawem mam za to zostać wynagrodzony. Jeżeli „Pixelated people” stanowi kwintesencję materiału wchodzącego w skład tego albumu, mogę go kupić w ciemno. Każdy z singli poprzedzających ten opisywany niesie ze sobą dużą dawkę nieźle wyprodukowanej elektroniki. „Niesie” – to słowo-klucz. „Pixelated people” niesie bowiem kapitalnie… Piosenkę do „ulubionych” dodać mogłem już po pierwszym z nią kontakcie, a takie sytuacje do codziennych przecież nie należą. Podobną produkcję byłbym w stanie sobie wyobrazić także przed 15 laty, choć jednocześnie nie sądzę, bym mógł Jess Mills zarzucić, że jej kawałek brzmi mało współcześnie. I jeszcze jedna kwestia… Okazuje się, że klip do „Pixelated people” ukazał się w ostatnich dniach grudnia 2011 r., ale nawet jeżeli ten fakt powinien piosenkę dyskwalifikować w moim rankingu, jej obecność potraktujcie jako wyjątek od przyjętych na wstępie kryteriów (wolałbym być konsekwentny, ale w tym przypadku wyraźnie mnie, jak i Jess, się to nie opłacało…).

11. Bon Iver „Beth/rest”

Jeżeli wierzycie w magię, oto przedstawiam Wam magika – Justina Vernona. Utwór „Beth/rest” zachwycał mnie już w 2011 r., ale wtedy nie mogłem go uwzględnić w rankingu singli, gdyż singlem nie był. Ktoś jednak doszedł do słusznego wniosku, że tak urokliwa kompozycja zasługuje na wystawienie jej na piedestał. Podtrzymuję dzisiaj to, co rok temu napisałem o albumie „Bon Iver, Bon Iver”; moje słowa można bowiem odnieść również do tego niezwykłego utworu: „Magiczny album. Bogactwo instrumentów, piękne melodie, unikalny, posępny klimat, umiejętne budowanie nastroju. To wszystko imponuje”. Imponowało wtedy, imponuje i teraz.

10. Jessie Ware „Night light”

O ile „Sweet talk” (#17) polubiłem od pierwszego kliknięcia „play”, tak do „Night light” musiałem dojrzeć. Nie potrzebowałem jednak na to zbyt wiele czasu, ponieważ utwór posiada wszystkie cechy, za które zakochałem się w muzyce Jessie Ware. „Night light” muska zmysły słuchacza w najbardziej wyrafinowany i pożądany sposób. Więcej: jak przy pozycji 18.

9. Ola Bieńkowska „Diggin’ (Bogdan Kondracki version)”

Stylowy, zadziornie zaśpiewany, świetnie brzmiący kawałek z pogranicza muzyki pop, jazz i soul, utrzymany w stylistyce retro – i do tego z rodzimego podwórka. Do tego wykonany z dużą dojrzałością. Tę kompozycję poczytuję jako mocny dowód na to, że Polak potrafi, o ile tylko zechce włożyć w swoją pracę wystarczająco dużo wysiłku. Za tę udaną aranżację odpowiedzialność ponosi Bogdan Kondracki, któremu polska fonografia zawdzięcza już co najmniej kilka ważnych pozycji. Pozostaje jedynie ubolewać nad tym, że nawet mimo jego pomocy „Diggin'” nie doczekało się właściwej promocji w mediach. To karygodne. Jest to najwyżej notowana w moim rankingu piosenka polskiego artysty zaśpiewana w obcym języku…

8. First Aid Kit „Emmylou”

Od samego początku kobiecy projekt (duet!) First Aid Kit był dla mnie pewną egzotyką. Być może Yeti jednak istnieje, skoro amerykańską z krwi i kości muzykę ze słonecznych prerii, oscylującą między folkiem i country, nagrywa duet ze spowitej chłodem Szwecji! Siostry Klara i Johanna Söderberg, podejmując się tego zadania, postanowiły wykazać, że nie ma w dzisiejszych czasach żadnych ograniczeń. I czynią to bardzo wiarygodnie. Domyślam się, że Muzykobloger zachłyśnięcie się muzyką First Aid Kit zawdzięcza paniom z The Pierces, które rok wcześniej uczyniły go fanem kobiecego grania z podobnych rejonów muzycznych. Z repertuaru Szwedek najwyższej noty doczekało się u mnie singlowe „Emmylou”, które – mówiąc w największym skrócie – jest piękną, chwytającą ze serce kompozycją. Głosy pań z First Aid Kit tworzą tu doskonałą harmonię. Słucha się tego z największą przyjemnością.

7. Lissie „Go your own way”

Fani Fleetwood Mac mogą lansować tezę, że pierwowzór „Go your own way” nie ma sobie równych. Tymczasem ja nie w oryginale, lecz w coverze Lissie zakochałem się w 2012 r. Folkowa wokalistka, która blisko 3 lata temu wypuściła bardzo przyjazny singiel „When I’m alone”, w 2012 r. zrobiła coś jeszcze lepszego, podejmując próbę stworzenia własnej interpretacji utworu pochodzącego z jednego z najważniejszych albumów w historii muzyki rozrywkowej. W jej głosie odnalazłem tyle udzielających się mi emocji, tyle przejęcia i siły, że tylko zakochując się w tej wersji, mogłem wziąć na barki tak ciężki ładunek uniesień. Nie da się prócz tego ukryć, że „Go your own way” w interpretacji Lissie muzycznie koresponduje w pewnym stopniu z notowanym oczko niżej „Emmylou”.

6. The Wanted „Chasing the sun”

Przecieracie oczy ze zdumienia? Boysband? Muzykobloger albo robi sobie z Was jaja, albo nie ma siódmej klepki! Cóż, nie wiem, ile mam klepek, jajek dużo nie jadam, wielkim fanem boysbandów nigdy nie byłem, a zdumiony jestem podobnie jak Wy. Tak się bowiem dziwnie w 2012 r. podziało, że puszczone podczas jazdy samochodem „o-o-o-o-o-o”, będące znakiem rozpoznawczym hitowego „Chasing the sun”, przeważnie skutkowało ochoczym dodaniem gazu, a w związku z tym zwiększało u mnie poziom adrenaliny. Co więcej, w którymś momencie złapałem się na tym, że przeskakując między piosenkami czy zmieniając płyty, „Chasing the sun” nigdy nie omijałem i, jeżeliby to zliczyć, pewnie żadnego innego kawałka nie słuchałem w 2012 r. częściej niż tego. Źle czułbym się z tym, gdybym ten fakt jakoś przed Wami tuszował. I oto macie odpowiedź na pytanie, dlatego musiałem The Wanted oddać to, na co sobie chłopcy zapracowali, i jako prywatnego powerplaya umieścić ich w czołówce zestawienia. Trochę to dziwne, że piosenka stworzona z myślą o podboju nastoletnich serc podobać się może także tym, którzy mają już za sobą pierwsze ćwierćwiecze na tym niesprawiedliwym świecie. Ale co mi tam. Już w podsumowaniu wakacji przyznałem się Wam, że lubię „Chasing the sun”. Ponowienie tego wyznania przy okazji podsumowania roku oraz tak wysoka pozycja w rankingu mogą być ryzykowne. Po pierwszym ujawnieniu mojej sympatii do „Chasing the sun” ci, którzy widzieli we mnie pewnego rodzaju muzyczny drogowskaz, nie protestowali. Mam nadzieję, że teraz też nie stracą motywacji do tego, żeby czytać mojego bloga. Cóż, każdy miał w minionym roku swoje „Gangnam style”. Ja miałem The Wanted.

5. Panama „Magic”

Nikt nie gwarantował mi w 2012 r. tak dobrego nastroju, nie dodawał mi wiatru w żagle, jak czynił to zespół Panama w singlu „Magic”. W minionym roku nic lepszego nie przypłynęło do mnie z odległej Australii. Zresztą, trudno mi sobie wyobrazić, coby to musiało być, żeby wyprzedzić „Magic” w moim rankingu. Już w podsumowaniu wakacji cieszyłem się, że pojawił się ktoś, kto ma szansę wcisnąć się w szczelinę pomiędzy Cut Copy i Friendly Fires. A Kordianowi z Pop Goes the Blog, o którym była tu już kilkukrotnie mowa, za podrzucenie mi tego świetnego kawałka wdzięczny będę przez kolejną dekadę. Przy dźwiękach „Magic” mogę oddychać pełną piersią! Wy też zastosujcie tę kurację.

4. The Maccabees „Ayla”

Tak jak przy piosence z pozycji 5. napisałem, że nie słyszałem w 2012 r. nic lepszego rodem z Australii, tak o „Ayla” mógłbym powiedzieć, że nie było dla mnie w 2012 r. lepszego kawałka rockowej kapeli. Gdy na początku roku wyszedł album „Given to the wild” wydawało mi się, że powinienem potraktować go jako wydawniczą zapchajdziurę wypuszczoną przed okresem, w którym następuje wysyp ciekawych nowości. Okazało się, że płyta to więcej niż solidna, a pełnym blaskiem świeci, gdy na odtwarzaczu wyświetli się track z numerem 4. Utwór ten, choć zaczyna się raczej niepozornie, z sekundy na sekundę rośnie w siłę, by w którymś momencie rozkwitnąć niczym najpiękniejsze kwiecie i w tym stanie pozostać do ostatniej sekundy. Być może wiązanie rockowego utworu z kwiecistymi metaforami uznacie za niemądre, ale jeżeli o „Ayla” idzie, zupełnie nie mam pomysłu, w jaki sposób opisać Wam, co czuję, słuchając tego niespełna 4-minutowego majstersztyku. Przy „Ayla” nie liczy się dla mnie nic innego. Pełen odlot.

3. Natalia Lubrano „Zapomnę cię”

Najwyżej notowana polska piosenka. Kwintesencja dobrego smaku, klasy, stylu i najlepszego gustu. Na niebanalnym „R.E.S.P.E.C.T.” więcej znajdziecie utworów, którymi świadomy słuchacz wzgardzić nie powinien. „Zapomnę cię” to bezcenna perełka w tym zestawie. Utwór docenią w pełni jedynie ci, którzy wrażliwi są na czułe dźwięki. Dlatego nim skrytykujecie, wsłuchajcie się dokładnie. Dajcie się olśnić. Warto.

2. Will Young „Losing myself”

Gdy rok temu umieszczałem w swoich rankingach single „Jealousy” i „Come on oraz album „Echoes”, chwaląc Willa Younga za zmianę obranego na początku poidolowej kariery kierunku, o tym utworze zupełnie nie wspominałem. Co więcej, liczyłem, że kolejnym singlem zostanie „Good things”. Tak się nie stało, ale może to i dobrze, jeżeli dzięki temu zdołałem odkryć, że to inny utwór na „Echoes” był w istocie najbarwniejszym i – powiedzmy – najbardziej mi pisanym. Pop tak rześki, subtelny, swobodnie płynący, lekko połyskujący, wypełniający przestrzeń, a nadto skąpany w aurze tajemniczości i delikatnie podszyty elektroniką może liczyć u mnie na pełne uznanie. I nie obchodzi mnie to, czy ktoś uzna, że dałem się nabrać łatwym do zastosowania sztuczkom, że słuchanie Willa Younga to obciach, a stawianie go wyżej niż choćby The Maccabees to sygnał, że powinienem rozważyć zawieszenie działalności blogowej. Pokochałem ten utwór na początku roku i słuchałem go przez cały ten czas. Pod jego wpływem pozostaję w dalszym ciągu, a o tym, iż powinienem ulokować go w top 3 zestawienia singli, wiedziałem już od dawna. Nadmienię, iż ciekawym jego dopełnieniem jest intrygujący teledysk. Panie Young, well done!

1. Jessie Ware „Wildest moments”

Nawet jeżeli przystępując do lektury mojego rankingu, nie wiedzieliście jeszcze, kogo spodziewać się na szczycie, mogliście się tego domyślać, wkraczając w drugą jego dziesiątkę. „Quiet storm” – tym mianem określana jest muzyka Jessie Ware. Brytyjska wokalistka taką właśnie „cichą nawałnicą” wdarła się do mojego serca jeszcze przed wydaniem albumu „Devotion”. Sprawiła to kompozycja „Wildest moments”, która co prawda nie szturmowała europejskich list sprzedaży, ale na wszystkich tych, którzy wrażliwi są na muzykę w dobrym smaku, odcisnęła jakieś piętno. Mnie ten utwór, podobnie jak i cały album „Devotion”, na którym w brawurowy sposób połączono hipnotyzujące, soulowe klimaty z brytyjskimi, klubowymi inspiracjami, przywrócił wiarę w to, że można nagrywać inteligentną, elegancką muzykę, która dotrze do wybrednego słuchacza, zmęczonego produkowanymi taśmowo przebojami, ale niekiedy i do tego, który nie ma czasu ani ochoty doszukiwać się w piosenkach drugiego dna, stawiając przede wszystkim na komunikatywny, niezbyt zawoalowany przekaz. Dla mnie Jessie Ware to kobieca odpowiedź na moją sensację z roku 2011, Jamiego Woona, choć w muzyce tych obojga da się wskazać liczne różnice.

W „Wildest moments” Jessie Ware jest niedostępna, zdystansowana, trochę nieobecna, dystyngowana, ale tak magnetyczna, że można słuchać jej w kółko. Maksymalnie koncentruje uwagę słuchacza na swoim głosie. A zapewniającym głębię tłem dla niego jest rytmiczny podkład z pogłosem. Jessie uwodzi, całkowicie pochłania, aż miło jest się delektować tą kompozycją i na chwilę się przy niej rozmarzyć. Moich zachwytów nad „Wildest moments” było w ciągu 2012 r. tak dużo, że to właśnie tej kompozycji przypadł w udziale tytuł, o który walczyły setki innych utworów. „Wildest moments” to MUZYKO(B)LOGowy przebój roku 2012!

fot. okładka singla: Jessie Ware „Wildest moments” (spotify.com)

 

Suplement

a) single, które nie pojawiły się w podsumowaniu roku 2012, ponieważ ich faktyczna premiera przypadła na okres wcześniejszy, natomiast w 2012 r. miała miejsce ich reedycja: Niki And The Dove „DJ, ease my mind”, Gold Fields „Treehouse”;

b) single z roku 2011, które poznałem i polubiłem (albo po prostu polubiłem) dopiero w 2012 r., przez co pozbawiłem je szans, by zostały objęte rankingiem za rok 2011, mimo że dzisiaj pojawienie się ich w tamtym zestawieniu (czy to w top 100, czy to w „honorable mention”) wydaje się wysoce prawdopodobne: Apparat „Song of los”, Avicii „Levels”, Charli XCX „Nuclear seasons”, Childish Gambino „Heartbeat”, Donkeyboy „City boy”, First Aid Kit „The lion’s roar”, Jess Mills „Live for what I’d die for”, Proxies feat. Sean Smith „If I had penny to my name”, Redlight „Get out my head”;

c) utwory z albumów wydanych w 2012 r., które do końca 2012 r. nie zostały singlami, ale mam nadzieję, że staną się nimi w 2013 r., dzięki czemu będą miały szansę zostać uwzględnione w moim rankingu singli z roku 2013: Bruno Mars „Moonshine”, Edyta Górniak „Find me”, Florrie „Every inch”, Grizzly Bear „Gun-shy”, Gossip „Get lost”, Jessie Ware „No to love”, Kamp! „Can’t you wait” i „Melt” (zostało singlem w styczniu br.), Karolina Kozak feat. Dawid Podsiadło „Heart pounding”, Lana Del Rey „Dark paradise”, Leona Lewis „Glassheart”, Natalia Lubrano „R.E.S.P.E.C.T.”, Ne-Yo „Carry on (her letter to him)”, No Doubt „Dreaming the same dream”, Passion Pit „Carried away”, Scissor Sisters „Self control”, Sofa „Chłopcy”, The Presets „Fall” i „It’s cool”.