Coke Live Fresh Noise 2011 („Palladium”, 20.05.2011 r.) – relacja!

Dzięki zaproszeniu od firmy Edelman Polska, za które uprzejmie dziękuję, 20 maja 2011 r. mogłem zawitać w „lanserskie” progi ulokowanego w sercu stolicy klubu „Palladium” na wydarzenie będące prologiem sierpniowego Coke Live Music Festival. Event, o którym  mówię, nosi nazwę Coke Live Fresh Noise. Jego głównym zamysłem jest wyłapywanie, a następnie prezentowanie zainteresowanym odbiorcom ciekawych nowych twarzy w polskiej branży muzycznej.

Na scenie modnego warszawskiego klubu swoje popisy dali jednak nie tylko debiutanci, którzy wpierw przeszli przez eliminacyjne sito, ale również zeszłoroczny zwycięzca CLFN – zespół o jakże mało zespołowej nazwie Irena, oraz cieszące się już uznaniem w niektórych kręgach projekty Kamp!, L.U.C. i L.Stadt. Aby był to wieczór nie tylko wypełniony muzyką, ale i spędzony w doborowym towarzystwie, w „Palladium” bawiły się ze mną jeszcze dwie sympatyczne osoby. Jedna z nich – człowiek o romantycznym imieniu Kordian – muzyką pasjonuje się nie mniej niż ja, z tego też względu pozwoliłem sobie na mały eksperyment i niniejsza relacja będzie stanowiła owoc pracy (przemyśleń, obserwacji, uwag) nas obu.

fot. zespół Irena, ubiegłoroczny zwycięzca Coke Live Fresh Noise

Zdając relacje z wydarzeń muzycznych, zwykle nie mogę się pohamować, by nie powiedzieć czegoś o organizacji. Tym razem swoje uwagi zachowam dla siebie, a własne spostrzeżenia – nie tylko na ten temat – zaprezentuje przedstawiony przed momentem Kordian (wszystkie jego wypowiedzi biorę w cudzysłów):

„Pomimo że decyzja o przyjęciu podobieństwa stylu uczestników konkursu i zaproszonych gwiazd jako podstawowego kryterium przy ustalaniu rozpiski koncertu na papierze wygląda racjonalnie (najwidoczniej uznano, że nie ma sensu męczyć fanów electro/popu oczekujących na występ swoich ulubieńców rockiem i vice versa), w rzeczywistości okazała się nietrafiona. Pięć występów w różnych odcieniach gitarowego grania mogło porządnie znużyć słuchaczy, którzy nie przyszli do »Palladium« z myślą o konkretnym wykonawcy. Poza tym na miejscu organizatorów zacząłbym od koncertu Ireny. Wydaje mi się, że istniała spora szansa, że dość licznie przybyli fani tego projektu z rozpędu zostaną i posłuchają występujących po nim debiutantów. Irena grała jednak dopiero jako trzecia, co na pewno w dużej mierze zadecydowało o tym, że poprzedzające ją Hajva i Vallium produkowały się przy luźno obstawionej ludźmi sali. Muzycy obu kapel nie wyglądali jednak na zdemotywowanych tą sytuacją. A może po prostu robili dobrą minę do złej gry”.

fot. Łukasz Lach, wokalista zespołu L.Stadt, na Coke Live Fresh Noise 2011

Podczas gdy ja lubię o każdym z oglądanych artystów napisać po kilka zdań (wrodzona skłonność do słowotoku), Kordianowi udało się podsumować ich nawet w kilku słowach. I co ważne, wygląda na to, że całkiem trafnie… Jako bowiem rzekł mój towarzysz: „Nie da się ukryć, że większość występów w – tak to umownie nazwijmy – bloku rockowym da się streścić jednym zdaniem, a nawet kilkoma słowami. Hajva – Kalifornia i deskorolki (chciałem powiedzieć screamo, ale nie jestem znawcą tego podgatunku emo), Irena – manchesterskie klimaty, Death On Time – wokalista przypominał fizycznie Kurta Cobaina, a głosem Briana Molko i właściwie tyle można powiedzieć, L.Stadt – dużo bluesowych naleciałości (m.in. zagrali cover Townesa Van Zandta  »Waiting around to die«)”. Do Kordiana za bardzo nie przemawiała bijąca z wokalisty L.Stadt pewność siebie. Wydawało mu się, że zbyt mocno celebrował każdy swój ruch, np. wkładanie ciemnych okularów czy potrząsanie tamburynem, a mimiką trochę przypominał Gienka Loskę. Kwestia podobnych inspiracji?

„Był jeden pozytywny wyjątek w tej młocce i paradoksalnie myślę tu o zespole, który z całej konkursowej piątki grał najciężej, choć nie najostrzej, czyli Vallium. W jego muzyce można było wyłapać różne smaczki – orientalizmy gitarowe, talk-box, coś a’la didgeridoo, a przede wszystkim nie brakowało mu melodyjności. Przypadła mi do gustu też naturalność wokalisty, który zamiast pozować na gangstera i sceniczne zwierzę, szczerze uśmiechał się do widowni, żartował i złapał z nią dobry kontakt. Jako jedyny nie tylko wzywał do głośniejszego krzyczenia, ale też do skakania na raz, dwa, trzy”. Najlepiej stosunek Kordiana do tego występu odzwierciedlają słowa: „Nie wiem, czy chciałbym kupić ich płytę, ale dobrze im życzę” (jest to wypowiedź idealnie nadającą się do podsumowania twórczości większości gwiazd). I tego się trzymajmy!

fot. zespół Vallium na scenie klubu „Palladium”

„W sumie można więc powiedzieć, że jeżeli ten konkurs można brać za wyznacznik gustów tej części polskiej młodzieży, która czuje się miłośnikami muzyki, to rock wciąż trzyma się mocno w konfrontacji z nagminnie mylonym z disco polo popem”. Pewnie gdyby taka Hajva zamiast w „Palladium” zagrała na odbywających się równolegle juwenaliach UKSW i uczelni niepublicznych, bardzo dobrze by się tam odnalazła.

Mimo że ja do blues rocka powoli się przekonuję, Kordian nie jest fanem tej estetyki, dlatego niemiłosiernie dłużący się mu występ L.Stadt – jak sam stwierdził – dosłownie sprawiał mu fizyczny ból. Towarzysząca nam tego wieczora Ania chyba też nie była zachwycona, ponieważ na czas tego performance’u… poszła na spacer. Tymczasem my dwaj już tylko powtarzaliśmy w duchu: „Kamp… Kamp… byle do Kamp! i zjeżdżamy”. Ale po drodze wydarzyło się coś zaskakującego. Cytując Kordiana: „Jakież było moje zdziwienie, kiedy po dowleczeniu się »z kronikarskiego obowiązku« pod scenę zamiast kolejnych rozchełstanych »wyjców« zobaczyłem na niej zmysłowo pląsającą posągową blondynkę w zwiewnych ciuszkach, a z głośników dobiegało, kojąc moją duszę jak balsam, E.L.E.C.T.R.O! Chciałem już krzyknąć w ekstazie: »Rock umarł!«. Ta piękność nazywa się Dorota Morawska (po klubie krążyły słuchy, że Róisín Murphy buchła ciuchy – parafrazując wers jednego z przebojów Püdelsów), a za podkład odpowiadał niepozorny okularnik w białej marynarce – Adam Nowak (przyp. H. M. – nie, to nie ten z Raz, Dwa, Trzy), któremu na samym końcu serdecznie za tę oprawę podziękowała (przyp. H. M. – miło z jej strony, czyż nie?; zawsze przecież mogła uznać, że jej się to należało, a za należne – według niektórych – nie ma co dziękować). Duet nazywa się Last Blush, uważa się za kontynuatora tradycji trip-hopu i downtempo, a wśród swoich inspiracji wymienia wielu naszych ulubieńców. Dorota na pewno nie uniknie porównań z Pati Yang (przyp. H. M. – a to wzór godny naśladowania!). Dla mnie jest dowodem, że mając słodką barwę głosu podobną do Patsy Kensit, nie trzeba narażać się na kpiny jak ta celebrytka”. Last Blush zagrają w przyszły weekend na Selectorze, więc lada dzień będzie okazja przysłuchać się im ponownie.

fot. Dorota Morawska, wokalistka zespołu Last Blush

No i nadeszła ta chwila. Pod sceną tłumy. Żeby znaleźć dobre miejsce do zrobienia zdjęcia, przez kilka minut trzeba było balansować między ludźmi. A na scenie oni – KAMP!!!! (przypomnę, iż prawidłowa nazwa zawiera tylko 1 wykrzyknik, ale dramaturgia tego momentu wymusza jego pomnożenie). Chłopaki dzięki supportowaniu krakowskiego koncertu Hurts (relacja – tutaj) zawładnęli wszystkimi moimi playerami, głównie za sprawą fantastycznego „Distance of the modern hearts”. Swoje show w „Palladium” zaczęli jednak od „Breaking a ghost’s heart”, a to również kawał dobrej roboty. Co za energia, wręcz punkowa! Kordian krzyczy do mnie: „O wiele lepiej brzmi na żywo niż z mp3!”. Tłum szaleje – po naszej prawej chłopak z dziewczyną (ciekawe, czy chodzą ze sobą, czy to był tylko taki „spontaniczny” rodzaj podrywu) zmysłowo wiją się w tanecznym duecie, obok nich spora grupa próbuje zbiorowej choreografii. Tymczasem kątem oka z wielką radością dostrzegliśmy naszą współtowarzyszkę, Anię, która z nową energią powróciła na imprezę. „Myślę sobie, że tak musiały wyglądać występy New Order w latach 80.” – odrzekł Kordian, dodając: „Cudowny wehikuł czasu!”.

Potem Kamp! sprezentowali nam „Heats” – ekstaza trwała. Członek grupy o nieco azjatyckich rysach twarzy, robiąc swoje „tururu”, tym razem brzmiał lepiej niż kilka miesięcy temu na krakowskim koncercie. A ten, który grał na ksylofonie, miał fryzurę niczym Palikot (na mieście mówią, że Palikot się wypala, a tu się okazuje, że młodzi ludzie nadal się na nim wzorują – tyle że, jak dowodzi niniejszy przykład, inspiracją niekoniecznie są jego poglądy…). Po koncercie tria (kiedy oni wydadzą w końcu swój solowy album?!) Kordian uścisnął dłoń i złożył gratulacje wokaliście, Tomkowi (kurczę, taki czaderski zespół powinien mieć wokalistę o jakimś kosmicznym imieniu!). Potem pocykaliśmy jeszcze kilka fotek muzykom z New New. Głos à la Amy Winehouse/Duffy z indierockowymi gitarami to fajne połączenie (nadano im etykietkę „pop”, ale przed Britney raczej nikt by im nie dał zagrać). Kordianowi, słusznie czy niesłusznie, jednak coś mówiło, że New New nie mają zbyt urozmaiconego repertuaru, i po chwili opuściliśmy klub.

fot. Kamp! – pan od „tururu”

Reasumując, właściwie tylko trzy zespoły zgromadziły trochę fanów (Irena, L.Stadt i Kamp! – oni to dużo więcej niż trochę!). Cóż, debiutanci zawsze mają pod górkę (nawet Lady Gaga nie od razu łaziła przyodziana w mięso po imprezach MTV). Ja (nie wiem jak Kordian) czekam teraz na ogłoszenie wyników tej wieloetapowej rozgrywki (więcej na jej temat poczytacie na stronie Coke’a) i chętnie zawitam na kolejną edycję krakowskiego Coke Live Music Festival. Miejmy nadzieję, że nic nie pokrzyżuje moich planów. Niech tę relację podsumuje jednak Kordian, który rzecze, co następuje: „Był to dla mnie pouczający wieczór, ponieważ dzięki niemu doszedłem do wniosku, że już zdecydowanie nie jestem rockowcem i elektronika jest tym, co przyspiesza bicie mego serca”.

H. M. i Kordian dziękują za uwagę;-)

fot. Kamp!

nagłówek i zdjęcia w tekście: zasoby własne