Aaliyah feat. Timbaland „Try again”
Był rok 2000. Muzyka taneczna zdawała się chylić ku upadkowi (jak się potem okazało – na krótko), a świat zaczęła opanowywać moda na piosenki, w których na pierwszy plan – kosztem melodii – wysuwał się rytm. Jak wyglądałoby dzisiejsze R&B, gdyby na muzycznej scenie nigdy nie pojawiła się Aaliyah?
Jednym z przełomowych nagrań artystki (przełomowym także dla całego gatunku), który zrobił furorę po obu stronach Atlantyku, był utwór „Try again”, napisany przez udzielającego się w nim również wokalnie Timbalanda oraz nieżyjącego już Static Majora. Singiel wydany został wiosną 2000 r., a promować miał film „Romeo musi umrzeć” polskiego reżysera, Andrzeja Bartkowiaka, w którym Aaliyah partnerowała Jetowi Li. Fabuła filmu nie była wprawdzie szczególnie porywająca, jednak promujące go „Try again” mocno wpłynęło na zainteresowanie tym obrazem (gdyby nie utwór Aaliyah, z pewnością nigdy bym się tym filmem nie zainteresował).
Wspomniana piosenka w czerwcu 2000 r. dotarła na szczyt amerykańskiego The Billboard Hot 100 wyłącznie dzięki radiowej emisji utworu (jest to jeden z komponentów listy Hot 100), lecz nie był to jej jedyny komercyjny sukces. Przebój Aaliyah także w wielu innych krajach świata radził sobie całkiem nieźle – gdzieniegdzie wręcz znakomicie. Dla przykładu, była to jedna z najpopularniejszych piosenek tamtego okresu w Niemczech (w rocznym podsumowaniu zajęła wysoką 7. lokatę), podczas gdy, co można wywnioskować choćby na podstawie „numerów jeden” na przestrzeni lat, Niemcy nie są szczególnie wymagającym muzycznie narodem (anglojęzycznym przebojem roku było w tym czasie nagranie Rednex pt. „The spirit of the hawk”, a tuż za nim plasowało się ATC z „Around the word (la la la la la)”). „Try again” zostało prócz tego wyróżnione 2 statuetkami MTV Video Music Awards oraz kilkoma nominacjami do innych nagród muzycznych, w tym do prestiżowych Grammy. Niestety nagrodę Grammy w kategorii „najlepsze kobiece wokalne wykonanie R&B” odebrała wówczas Toni Braxton za udane, chociaż znacznie mniej przeze mnie lubiane i cenione „He wasn’t man enough”.
fot. okładka ścieżki dźwiękowej do filmu: „Romeo musi umrzeć” (spotify.com)
Skąd taki sukces „Try again”? Duże znaczenie miał fakt, że kompozycja wykonywana przez Aaliyah miała w sobie coś świeżego. Nie była to bardzo wymagająca i trudna do przetworzenia dla przeciętnego słuchacza piosenka R&B. Miała w sobie elektryzujące, świdrujące w głowie dźwięki, które potrafiły porwać do tańca nie tylko lubujących się w takim brzmieniu Amerykanów, ale również preferujących bardziej melodyjną muzykę Europejczyków. Taki hit nie mógł przejść bez echa. To dzięki niemu kariera Aaliyah nabrała rozpędu i już nikt nie miał wówczas wątpliwości, że jesteśmy świadkami artystycznego rozkwitu pięknej, zdolnej i wyróżniającej się z tłumu gwiazdek R&B wokalistki, której w końcu udało się przebić poza granicami swojej rodzinnej Ameryki. Kto by wtedy mógł przypuszczać, że ta cudownie zapowiadająca się międzynarodowa kariera zostanie przerwana przez tragiczne wydarzenie, do którego doszło 25 sierpnia 2001 r. Los okrutnie zadrwił z Aaliyah. Tych, którzy nie znają finału tej historii, odsyłam do osobnego artykułu na temat Aaliyah (tutaj).
To dzięki „Try again” na poważnie zainteresowałem się muzyką R&B, a Aaliyah w krótkim czasie stała się jedną z moich ulubionych artystek. Tylko z uwagi na „Try again” zdecydowałem się na kupno ścieżki dźwiękowej do filmu „Romeo musi umrzeć”. Rok później zaopatrzyłem się zaś w rewelacyjny longplay „Aaliyah”. Kawałka „Try again” słuchałem intensywnie przez wiele miesięcy. Dodatkowo niejednokrotnie podziwiałem Aaliyah na niezwykle przyjaznym dla oka teledysku nakręconym do tego utworu. W tym nagraniu wszystko było dopracowane – uwodzący słuchacza głos wokalistki, nowocześnie brzmiący, elektroniczny podkład, porywający do tańca rytm, tekst piosenki artykułowany przez Aaliyah w taki sposób, by świetnie współgrał z rytmem i muzyką, a także bawiący się słowami Timbaland. To był prawdziwy hit, muzyczna petarda, która na szczęście nie odeszła w zapomnienie. W ostatnich latach nie raz udało mi się zobaczyć teledysk do „Try again” na różnych kanałach muzycznych. Do tego (co mnie niezwykle cieszy) piosenkę zaczęły grać nawet te polskie stacje radiowe, które (ze stratą dla słuchaczy) nie czyniły tego, gdy utwór był na topie (np. Radio ZET).
Właśnie mija 10 lat odkąd pierwszy raz usłyszałem „Try again”. Być może na osobach, które słuchają dziś R&B stosunkowo intensywnie, ta piosenka nie robi wielkiego wrażenia. Jednak przed 10 laty to naprawdę było coś wartego grzechu i wyróżniającego się z grona innych muzycznych propozycji serwowanych nam przez mass media.
Mario „Let me love you”
„Let me love you” to tytuł pierwszego singla amerykańskiego wokalisty Mario Barretta (znanego w branży po prostu jako Mario), promującego album „Turning point”. Gdy singiel ujrzał światło dzienne, co miało miejsce końcem 2004 r., Mario liczył zaledwie 18 wiosen, a dzięki temu nagraniu, napisanemu przez Scotta Storcha i (słyszanego w tle) nieznanego jeszcze szerszej publiczności ze swoich wokalnych dokonań – Shaffera Smitha (pseudonim Ne-Yo), wokalista na zawsze zapisał się w historii listy The Billboard Hot 100 – bez względu na to, jak potoczy się jego dalsza kariera (a jak na razie jest z nią, delikatnie mówiąc, średnio).
Jest to jedna z najpopularniejszych kompozycji minionej dekady w USA, czego potwierdzeniem jest 8. pozycja w podsumowaniu dziesięciolecia na liście Hot 100. Największy przebój w karierze Mario okupował szczyt listy w USA przez 9 kolejnych tygodni. Piosenka podbiła również europejskie rynki muzyczne, w tym m.in. nieco oporny na takie brzmienia rynek niemiecki, gdzie również znalazła się na czele listy (podobnie było w kilku innych krajach). W Wielkiej Brytanii skończyło się na wysokiej 2. pozycji oraz 18. pozycji w zestawieniu singlowych bestsellerów roku. „Let me love you” otrzymało nominacje do wielu prestiżowych nagród muzycznych – w tym m.in. Grammy, Soul Train Awards czy BET Awards. Wprawdzie tego typu osiągnięcia nie zawsze oznaczają, że piosenka jest wyjątkowa i godna uwagi, jednakże w tym przypadku sukces i powszechne uznanie nie powinny dziwić. Wbrew pozorom mało jest utworów z gatunku R&B, które miałyby tak ciepłe brzmienie, jakie słyszymy w „Let me love you”.
fot. okładka singla: Mario „Let me love you” (discogs.com)
Z jednej strony piosenka jest spokojna, wyjątkowo przyjemna dla ucha, zupełnie nieprzytłaczająca przesadnym kunsztem wokalnym (podczas gdy piosenki R&B niezwykle często „lubią” być wokalnie przedobrzone, nieco narzucające się słuchaczowi), a jednocześnie nie brak jej przebojowości. Wszystko zostało tu napisane, wyśpiewane i zagrane subtelnie, delikatnie, ale nie nazbyt ckliwie. Takie ciepłe i rytmiczne zarazem brzmienie spotykamy wprawdzie w wielu przebojach wspomnianego Ne-Yo – tyle że wszystkie swoje hity Ne-Yo nagrał już po sukcesie „Let me love you”, w związku z czym nawet jego debiutanckie „So sick” (nawiasem mówiąc, również piękne i udane) bazuje na schematach znanych nam już z „Let me love you”. Ne-Yo sprzedał więc swój charakterystyczny styl i klimat komuś innemu, zanim jeszcze zdołał sam się nim pochwalić światu. Nie zmienia to jednak faktu, że „Let me love you” to – przynajmniej moim zdaniem – świetna kompozycja, która do dziś pozostaje jedną z tych piosenek, których słucham z radością w sercu, ciesząc się każdym płynącym do mych uszu dźwiękiem. Wielka szkoda, że Mario nie zdołał później nagrać czegoś równie udanego, co nie znaczy – „podobnego”, ponieważ np. wydany 3 lata później singiel „How do I breathe”, chociaż ładny, zdaje się być młodszym bratem „Let me love you”. Sukces pierwowzoru nie został jednak powtórzony.
Adele „Hometown glory”
„Hometown glory” to chwytające za serce nagranie dojrzałej artystycznie, choć młodej wiekiem (liczącej 19 lat w chwili wydania singla), Brytyjki, Adele Atkins, znanej jako Adele. Piosenka pojawiła się na brytyjskim rynku muzycznym końcem 2007 r. jedynie w limitowanej edycji winylowej, promując tym samym planowany na początek kolejnego roku debiut fonograficzny Adele pt. „19”. Utwór ponownie wydano na singlu w 2008 r. Ta wersja singla również list przebojów bynajmniej nie zawojowała. Trudno bowiem 19. pozycję na The UK Singles Chart postrzegać jako wielki sukces. Piosenka zyskała jednak rozgłos dzięki częstemu pojawianiu się w przeróżnych serialach, w tym w kontrowersyjnej brytyjskiej serii „Skins” przedstawiającej w jaskrawy, bardzo obrazowy sposób losy dorastającej młodzieży z problemami (notabene, serial naprawdę ciekawy) oraz amerykańskich „Chirurgach”, „One Tree Hill” (znanym w Polsce pod niezbyt trafionym tytułem „Pogoda na miłość”) czy „90210”, ale także w kilku innych serialach i programach (np. odpowiedniku naszego „You can dance”).
fot. okładka singla: Adele „Hometown glory” (discogs.com)
Bez wątpienia Adele należą się wyrazy uznania za to, że jest jedyną autorką tego utworu – zarówno jego melodii, jak i warstwy tekstowej. A jest to kompozycja cudowna pod wieloma względami. Pianino i wokal – zasadniczo do tych 2 elementów się ogranicza. Z tym, że Adele te 2 czynniki łączy ze sobą po prostu genialnie! Tak niezwykle buduje dramaturgię utworu swoim rewelacyjnym, przybierającym ciekawą, wyrazistą barwę głosem, że długo po tym, jak rozbrzmiały już ostatnie dźwięki „Hometown glory”, uważnemu słuchaczowi trudno się otrząsnąć. Klimat tego nagrania jest niepowtarzalny, a jego oddziaływanie przerażająco silne. Myślę, że znajdzie się wielu, których ten utwór wprowadził w mocno depresyjny stan. Niebanalny jest również napisany przez Adele tekst. To zdumiewające, że tak młodą wokalistkę stać było na stworzenie kompozycji na tyle dojrzałej i poruszającej. Szkoda, że media większą uwagę zwróciły na inny singiel Adele – „Chasing pavements”, który nie ma już ani takiej atmosfery, ani takiej siły rażenia, co jego singlowy poprzednik. Niemniej cieszy fakt, że po pojawieniu się na rynku winylowej wersji „Hometown glory” krytycy zwrócili uwagę na talent i nietuzinkowość, a także inne walory wyrazu artystycznego wokalistki, okrzykując ją w czasie BRIT Awards 2008 największą nadzieją roku. Zwieńczeniem mocnego debiutu była nagroda Grammy dla najlepszego debiutanta (wygrana m.in. nad Duffy i Jazmine Sullivan, bo zwycięstwo nad Jonas Brothers było oczywiste).
Przed kilkoma miesiącami „Hometown glory” (które w USA zostało wydane później niż na Wyspach Brytyjskich) otrzymało nominację do Grammy w kategorii „najlepsze kobiece wokalne wykonanie pop”, przegrywając jednak z przebojem „Halo” Beyoncé, nad czym do dziś ubolewam, bo chociaż utwór Adele popularności „Halo” może tylko pozazdrościć, to – przynajmniej w mojej ocenie – klimatem, formą wyrazu, poziomem artystycznym i siłą bije „Halo” na głowę. Tym, którzy „Hometown glory” jeszcze nie słyszeli, sugeruję to niedopatrzenie jak najszybciej naprawić; aczkolwiek oddziaływanie kompozycji Adele będzie tym większe, im bardziej nostalgiczny nastrój nam towarzyszy.
nagłówek – fot. okładka singla: Aaliyah (feat. Timbaland) „Try again” (discogs.com)