Recenzja płyty: Cheryl Cole „3 words”

26-letnia Brytyjka, Cheryl Cole, ulubienica angielskich tabloidów, znana jest w muzycznym świecie głównie jako członkini niezwykle popularnego na Wyspach kobiecego kwintetu Girls Aloud. W skład grupy weszła przed kilkoma laty dzięki udziałowi w muzycznym programie reality show „Popstars: The Rivals”. Prasa najwięcej uwagi poświęca jednak pani Cole w kontekście jej burzliwego małżeństwa z piłkarzem, Ashleyem Colem (wiele rozpisywano się na temat zdrad sportowca, czym jego żona zaskarbiała sobie coraz większą sympatię brytyjskiego narodu). W ubiegłym roku wokalistka dołączyła nawet do jury programu odkrywającego muzyczne talenty pt. „The X Factor”, który od kilku lat cieszy się niemałą widownią w jej rodzimej Anglii. Wiele zawdzięcza ona także swojej nieprzeciętnej urodzie, dzięki której w niejednym już rankingu najpiękniejszych gwiazd zajęła wysoką lokatę. Mając to wszystko na uwadze, chyba nikogo nie dziwi, że – korzystając ze swych pięciu minut sławy – zdecydowała się zaistnieć w show biznesie również jako solistka, odrywając się (przynajmniej na jakiś czas) od koleżanek z grupy. Efektem kilkumiesięcznej pracy z ekipą producentów (a głównie z członkiem The Black Eyed Peas o pseudonimie will.i.am) jest wydana 26 października debiutancka płyta Cheryl Cole pt. „3 words”.

Album promuje singiel „Fight for this love”, który w Wielkiej Brytanii został przyjęty z tak wielkim entuzjazmem, że bez najmniejszego problemu zadebiutował na samym szczycie zestawienia sprzedaży singli – notabene, z najlepszym wynikiem spośród wszystkich wydanych do tej pory w 2009 roku piosenek, biorąc pod uwagę ilość sprzedanych egzemplarzy krążka (bądź pliku mp3) w ciągu pierwszego tygodnia. Do takiego fenomenalnego debiutu pani Cole z pewnością, poza wspomnianymi już wcześniejszymi muzycznymi osiągnięciami oraz tabloidową sławą, przyczynił się wyjątkowo barwny teledysk (wyreżyserowany przez Norwega o pseudonimie Ray Kay) – ciekawszy jednak niż sama piosenka. Utwór po pierwszym przesłuchaniu nie robi, w mojej opinii, żadnego wrażenia – jest miły dla ucha, lecz właściwie nic poza tym. Ale już po kilkukrotnym usłyszeniu zaczyna zapadać nieco głębiej w pamięć. Wydaje się, że brakuje mu jednak trochę energii, przez co sprawia wrażenie nieco rozwlekającego się i nużącego. Trudno stwierdzić, czy miał to być numer tylko do słuchania, czy też nadający się do tańca. Bardziej wyraziste wydają się, moim zdaniem, niektóre remiksy, które przyspieszają tempo piosenki; niestety na albumie żadnego z nich nie zamieszczono.

Kompozycja „3 words” jest chyba najbardziej godnym uwagi utworem na płycie i zarazem najtrudniej o nim zapomnieć, gdy wyciągniemy już płytę z odtwarzacza. Nie jest to wprawdzie jakieś szczególnie wyszukane nagranie, ale sprawia wrażenie najbardziej nowatorskiego z całego zestawu, a głos Cole, który w większości nagrań wydaje się dość płytki i bezbarwny, akurat w tym utworze jest jak najbardziej „na plus”. Silnym atutem „3 words” (który słusznie wybrano na drugi singiel z płyty) jest chwytliwy, rytmiczny podkład, momentami spokojny (wtedy na pierwszy plan wybijają się wokale Cheryl przeplatane głosem will.i.ama), aby potem się rozwinąć i zdominować warstwę wokalną.

Uwagę warto zwrócić również na nagranie „Stand up”, które charakteryzuje się sporym potencjałem przebojowości. To solidny popowy kawałek, porywający do tańca. Niestety słychać tu, że autorem piosenki jest ta sama osoba, której zawdzięczamy tegoroczny przebój „Number 1” (Tinchy Stryder feat. N-Dubz). Moim zdaniem podobieństwo obu nagrań można wyłapać już przy pierwszym przesłuchaniu. To nie jest jakaś duża wada tego kawałka, ale jednak pozbawia go przymiotu świeżości, ponieważ cały czas mamy wrażenie, że gdzieś już to słyszeliśmy.

Ciekawym pomysłem było z pewnością wykorzystanie w utworze „Boy like you” sampli z jednego z klasycznych już nagrań z lat 80. – „Little lies” Fleetwood Mac. Niestety, sample z przeboju sprzed lat nie wystarczą, żeby stworzyć dobrą piosenkę. Ta niby nie jest zła, ale po jej przesłuchaniu zostaje duży niedosyt – czegoś tu brakuje, żeby nazwać ją dobrym popowym kawałkiem. Pozytywnie oceniam za to utwór „Rain on me”, w którym słychać pewne (dosyć udane) próby połączenia muzyki pop z elementami zawsze modnego R&B. Z kolei w nagraniu „Don’t talk about this love” wokalistka brzmi momentami jak Shania Twain w jej przebojach „You’re still the one” czy „Forever and for always” – w podobny sposób przeciąga dźwięk i operuje głosem, tyle że czyni to bardziej niezdarnie niż Twain, na której się tu tak mocno wzoruje.

Dodatkiem do albumu jest piosenka „Heartbreaker”, którą przed rokiem wylansował will.i.am. W piosence gościnnie użyczyła wówczas głosu Cheryl Cole, dlatego więc zdecydowano się na załączenie tej kompozycji do płyty. W wielu nagraniach na albumie słychać niemalże ten sam elektroniczny podkład, który wykorzystano w „Heartbreaker”. Wystarczy posłuchać chociażby „Make me cry”. Może piosenkarka powinna była skorzystać z pomocy większej ilości producentów, aby osiągnąć efekt bardziej zauważalnego zróżnicowania między piosenkami, a poza tym mam wrażenie, że jednak za dużo tu will.i.ama, a za mało samej Cheryl.

Płyta nie jest równa, jeżeli chodzi o jej przebojowość i poziom. Oczywiście od dziewczyny z popowego girlsbandu nie należy oczekiwać wybitnego dzieła, które ma zmienić oblicze muzyki pop, ale na pewno fani Girls Aloud chcieliby dostać krążek przepełniony wpadającymi w ucho, zachęcającymi do ponownego ich przesłuchania kawałkami, a niektóre z nich chyba nie do końca spełniają te kryteria. Moim zdaniem jednym z takich słabych punktów albumu jest irytująca kompozycja „Heaven”, będąca nieudanym połączeniem muzyki pop, electropopu oraz R&B; a do tego ta doprowadzająca do szewskiej pasji wielokrotnie wyśpiewywana płytkim głosem Cheryl fraza „you”…!

Podsumowując, jak na debiut Cheryl Cole jako solistki, nie jest tak najgorzej – mamy przecież kilka udanych kompozycji, które mają szansę zostać przebojami. Szkoda tylko, że nie wszystkie utwory są dobre chociaż na tyle, żeby można było z przyjemnością odsłuchać całej płyty od początku do końca, ani razu się przy tym nie irytując. Słychać, że momentami brakowało tu pomysłu, w związku z czym niektóre piosenki są istnymi „zapychaczami” całości, bazującymi na opatrzonych już schematach, przez co otrzymujemy kolejną „średniawą” popową płytę, niewyróżniającą się z grona innych albumów zbytnią oryginalnością. Na koniec dodam jeszcze, iż z całego tego wydawnictwa największe wrażenie zrobiła na mnie okładka płyty – jest gustowna i trudno oderwać od niej wzrok… 😉
6/10

Lista utworów:
1. „3 words” (featuring will.i.am.)
2. „Parachute”
3. „Heaven” (featuring will.i.am)
4. „Fight for this love”
5. „Rain on me”
6. „Make me cry”
7. „Happy hour”
8. „Stand up”
9. „Don’t talk about this love”
10. „Boy like you” (featuring will.i.am)
11. „Heartbreaker” (will.i.am featuring Cheryl Cole)

nagłówek – fot. okładka albumu: Cheryl Cole „3 words” (spotify.com)