Co nowego w muzyce: single 12/2014

Dzień przed wigilią zapraszam na kontynuację wpisu „Co nowego w muzyce: single 11/2014″ (PRZECZYTAJ). Ostatni tegoroczny epizod singlowego cyklu ukaże się na blogu jeszcze w tym tygodniu.

fot. okładka albumu: Jarek Wist „Jest zapisane” (jarekwist.pl)

I.O.Project „Idź”Olena i Iga Szczepaniak tworzą formację o nazwie I.O.PROJECT, o której na blogu wspominałem po raz pierwszy przy okazji utworu „Freedom”. Zespół na początku listopada br. udostępnił na SoundCloud EP-kę „Idź”. Dziewczęta stawiają na mieszankę popu, elektroniki i drum & bass, eksponując w swojej muzyce rolę skrzypiec i wiolonczeli. Jeżeli zechcecie sprawdzić, co mają do zaoferowania, proponuję zajrzeć tutaj. Mnie najciekawszy wydał się niesinglowy póki co utwór „I wasn’t ready”.

Indiana „Only the lonely”: W tym roku wielu czekało (i się doczekało!) na debiutanckie albumy BANKS i FKA twigs. Mnie prócz tego bardzo ciekawiło, jak na debiucie wypadnie niejaka Indiana (Lauren Henson), która w swojej muzyce również przemyca niemałą dawkę potrafiącej zaciekawić tajemniczości. Jej pierwszy longplay, „No romeo”, miał ukazać się we wrześniu, następnie w październiku, ale – miejmy nadzieję, że ostatecznie – jego premierę przesunięto na połowę stycznia 2015 r., kiedy liczba nowości wydawniczych aż tak nie przytłacza. Czekam z zaciekawieniem. Tymczasem w klipie do swojego najnowszego singla, „Only the lonely”, Indiana – z uwagi na swój połysk – skojarzyła mi się z… bombką choinkową. Ale aura tego numeru świąteczna nie jest już w żadnym calu. Mam wątpliwości, czy ten utwór jako singiel wydany bezpośrednio przed premierą płyty „No romeo” będzie jego najlepszą wizytówką. Muzycznie bardziej przekonywały mnie 2 wcześniejsze single wokalistki – „Solo dancing” „Heart on fire” (w szczególności ten pierwszy).

Jarek Wist „Jest zapisane”: To niezwykle słoneczny, pozytywny i bardzo lekki utwór, prosto zagrany, ale czysto, ciepło i serdecznie wyśpiewany, który niespodziewanie potrafił sprawić, że na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Podoba mi się sposób, w jaki Jarek wykańcza w refrenie frazę „w nucie”.

Jessie J „Sweet talker”: Jessie na świat wypuściła teraz singiel „Masterpiece”. Ja na jej miejscu postawiłbym jednak na fajniejsze i rytmiczne „Sweet talker”, którego promocję ograniczono, mam nadzieję, że tylko na razie, do ojczyzny wokalistki. Akustyczne wydanie tego numeru udowodni wszystkim niedowiarkom, że Jessie gwiazdą muzyki została nieprzypadkowo (a piszę to z pozycji osoby, która nie słucha jej kawałków godzinami), ale może to dobrze, że w singlowej wersji piosenki zdecydowano się jej wokalne szarże nieco stonować, kryjąc je pod pod płaszczykiem produkcyjnych wybiegów, a ze „Sweet talker” czyniąc tym sposobem nie najgorszy popowy numer z aspiracjami do miana singla R&B.

fot. okładka albumu: Jessie J „Sweet talker” (time.com)

Jessie Ware „You & I (forever)”: Niektórzy twierdzą, że jak na tej klasy dostarczycielkę eleganckiego, wysublimowanego popu mamy do czynienia z propozycją za bardzo „piosenkową” (cokolwiek w istocie to oznacza). Ja jednak i w takim wydaniu chętnie Jessie posłucham i muszę się przyznać, że wolę ją nawet trochę za bardzo „piosenkową” niż za bardzo zapatrzoną w coraz bardziej wszędobylskiego Eda Sheerana, który na „Say you love me” odcisnął swoje piętno aż nazbyt wyraźnie (choć to i tak urokliwy utwór)…

Jhené Aiko „Wading”: Przedstawicielka nowoczesnego, zamglonego R&B, nazywanego też hipsterskim, do tej pory nie sprawiła, bym zasłuchiwał się w jej produkcjach. Ale gdy posłuchałem snującego się, posępnego „Wading”, pomyślałem, że coś jednak przeoczyłem, że nie wsłuchałem się wystarczająco w jej twórczość, że może słuchałem, ale nie poczułem. Postanawiam się poprawić.

Kele „Closer”: Wydany w dniu 33. urodzin Kele Okereke (frontmana Bloc Party) jego drugi solowy album o tytule „Trick” miał w Wielkiej Brytanii fatalny start. Mimo że album „The boxer” (2010) dotarł tam do miejsca 20., najnowsze „Trick” musiało zadowolić się przedostatnią pozycją w top 100 listy sprzedaży. Ale mamy jeszcze ratunek pod nazwą „streaming”… Na tej elektronicznej, mieszającej różne taneczne stylistyki (w tym house, 2-step, breakbeat) płycie podobają mi się niektóre wkręcające podkłady, a przynajmniej ich fragmenty (np. hipnotyzujące bezdusznością, mechaniczne wprowadzenie do singla „Doubt”). Męczący bywa jednak miauczący wokal Kele. Na tym krążku od blisko 2 miesięcy najprzyjemniejszych doznań dostarcza mi track nr 4, „Closer”, w którym Kele w towarzystwie tajemniczego, ciepłego głosu kobiecego kreuje dosyć przytulną atmosferę, mimo że podkład pozostaje syntetyczny. Co ciekawe, w refrenach nad utworem roztacza się trance’owa aura, choć jako całość bliższy jest on raczej odległej od trance’u estetyce. Cieszę się, że uwierzono w ten kawałek i dzięki temu mamy kolejny singiel z „Trick”.

fot. okładka albumu: Kele „Trick” (telegraaf.nl)

Kiesza „No enemiesz”: Piosenkę stworzył duet Kiesza-Rami Samir Afuni – ten sam, który odpowiada za megahit „Hideaway” i późniejszy singiel „Giant in my heart”. Stąd nie powinno dziwić pewne podobieństwo tych 3 utworów. Mimo tego, a może właśnie dzięki temu, mnie ten numer bardzo wkręcił. Odpowiada mi prócz tego, że album „Sound of a woman” promowany jest jak dotąd piosenkami, w których Kiesza sięga po deep house albo – mówiąc szerzej – po klubowe inspiracje z lat 90. Na tej płycie najchętniej wybieram piosenki prezentujące takie właśnie brzmienie, choć doceniam to, że Kiesza nie zamyka się w jednym stylu.

Laura Welsh „Ghosts”: Wokalistka, która w ub. roku zelektryzowała mnie singlem i klipem „Cold front”, tym razem nagrała utwór, który za sprawą tytułu idealnie komponuje się z blogową playlistą – „Piosenki z duchem w tytule”. Halloween już wprawdzie za nami, ale „Ghosts” warto wysłuchać również w grudniu. Piosenka na początku utrzymana jest w charakterze ballady, w której stawia się na głos, ograniczając do minimum warstwę instrumentalną (sprowadzając ją do wygrywanych na pianinie, raz na jakiś czas, akordów), ale w refrenach podkład się wzbogaca i ożywia, choć punkt ciężkości nadal leży po stronie wokalnej. Piosenka w momentach ożywienia, zwłaszcza jednak w końcowych partiach, zyskuje na dramaturgii.

Le Youth „Real”: „Real” jest zaserwowaną na początku listopada br. taneczną nowością od wspieranego przeze mnie od czasu „C O O L” a stacjonującego w L.A. Wesa Jamesa – znanego lepiej jako Le Youth. Tym razem zafascynowany R&B producent sampluje pierwszy singiel Brandy „I wanna be down”, wydany 20 lat temu, czyniąc z niego – rzecz jasna – kolejny house’owy numer. Jak widać, sięganie przez house’owych didżejów po klasyki R&B z lat 90. trwa w najlepsze! I niech sobie jeszcze trochę potrwa.

Leighton Meester „Heartstrings”: Klamka zapadła! Blair Waldorf z „Plotkary” nie będzie lansowana na kolejną popową gwiazdkę. Od czasu jej singlowego debiutu („Somebody to love” feat. Robin Thicke), o którym pisałem na blogu w pierwszych tygodniach jego istnienia, minęło już 5 lat i na ten termin wybrano moment premiery długo zapowiadanego debiutanckiego longplaya, który jest zupełną zmianą frontu. Leighton swój debiutancki album postanowiła nagrać w stylistyce czerpiącej garściami z folku. Na tej płycie, tak jak i w pierwszym singlu, aktorka i wokalistka stawia na liryczne kompozycje, których – jak wieść gminna niesie – jest autorką. Na „Heartstrings” nie ma naszpikowanych produkcyjnie dziwadeł. Są zbudowane na prostych elementach, melodyjne piosenki, które przeniosą nas do krainy łagodności, a niektóre może nawet będą nam jeszcze grały w uszach przez kilkanaście minut po zakończonym odsłuchiwaniu. Na singiel wybrano utwór tytułowy. Mnie jednak od kilku dni najbardziej po głowie chodzą: „Sweet” „Entitled”.

fot. Leighton Meester w teledysku do „Heartstrings” (vimeo.com)

LES KI „Lepiej wcale”: Po polsku i folkowo – oto LES KI, czyli Paweł Leszoski, który jako jednego ze swoich ulubionych artystów i, jak się domyślam, inspirację wskazuje Bon Iver. Utwór „Lepiej wcale” obsadzono w roli singla z wydanej w październiku EP-ki „Zaczyn”.

Little Boots „Taste it”: Electropopowa Little Boots (zdobywczyni tytułu BBC Sound Of 2009), która miała doświadczyć popularności będącej dziś udziałem Ellie Goulding (zdobywczyni tytułu BBC Sound Of 2010), wypuściła w listopadzie nowy teledysk, za którym 1 grudnia poszła EP-ka o tytule „Business pleasure”. Wideo odwołuje się do dzisiejszego konsumpcjonizmu i trzeba przyznać, że jest oryginalne. Piosence oryginalności również nie brakuje. Choć mnie ten numer jakoś się nie spodobał… O EP-ce muszę niestety powiedzieć to samo.

Madonna „Living for love”: Niespodzianka. Od 20 grudnia br. można już kupić 6 nowych kawałków Madonny, a za darmo posłuchać 1 z nich. Wokalistka ma w zanadrzu jeszcze 13 innych tracków. Premiera albumu „Rebel heart” planowana jest na 10 marca 2015 r. C-Z-E-K-A-M-Y, a czekanie umila nam utwór, który przesiąknięty jest tegoroczną modą na house’owe klimaty sprzed 2 dekad. Ten numer, gdyby pozbawić go pewnych uwspółcześnień, równie dobrze mógłby powstać w 1993 r. Dla mnie jest to bardziej obiecująca zapowiedź nowego albumu niż ta, która rozpoczynała erę „MDNA”. W tym imprezowym, ale również i radiowym, kawałku obok klubowego charakteru podobają mi się wygrane na klawiszach akordy (częste w numerach, do których tym utworem nawiązuje Madonna) oraz gospelowe wstawki, które można uznać za nawiązanie do „Like a prayer”, choć słuchając piosenek Madonny, „Living for love” prędzej puściłbym w towarzystwie „Deeper and deeper”.

fot. prawdopodobna okładka albumu: Madonna „Rebel heart” (headlineplanet.com)

Magdalena Mielcarz „Silver dream”: Nie miałem zaufania do wokalnych umiejętności tej pani. Nie rozwiał ich również początek, kiedy Magda zaczyna śpiewać: „I wait, I wait for you”. Ale gdy muzyka tego nienatarczywego utworu nabiera kolorytu, także i nasza rodaczka nabiera pewności w śpiewaniu, co zostaje jej do startu drugiej zwrotki. W pierwszej jej połowie znowu jest jakoś mniej pewnie, a głos brzmi mało dźwięcznie, ale po chwili podkład znowu staje się bogatszy, a tym tropem idzie ów głos. Numer ma całkiem przyjemny klimat, jest melancholijny, ale jak na melancholię – wcale nie przesadnie wolny. Myślę, że wokalnie można go było jeszcze „podciągnąć”. Jest już jednak jakaś baza.

Marcin Spenner „Przeminie”: Brakowało we mnie wiary w to, czy zdobywca 2. miejsca w 2. edycji polskiego „X Factora”, którego lubiłem w tym programie słuchać, będzie w stanie przetrwać w rodzimej branży. Po zakończeniu show mieliśmy kilka okazji usłyszeć piosenki z jego udziałem, ale „Przeminie” to pierwszy singiel Marcina wyśpiewany solo. I chociaż słychać w nim inspiracje rockiem, produkcja skłania mnie do tego, by postawić piosenkę w dziale z popem, i to niekoniecznie tym wartym większej uwagi. Utwór jest to dosyć przeciętny, a przy tym taki, który – jak głosi już sam tytuł – szybko przeminie i niebawem tylko nieliczni będą o nim pamiętać. Ale z drugiej strony niejeden dzisiejszy radiowy hit nagrany nad Wisłą i utrzymany w popowej konwencji jest bardziej miałki i nieoferujący czegokolwiek ponad średnią, a mimo powyższego status hitu jakimś sposobem uzyskuje. Wolałbym jednak, żeby Marcin Spenner bardziej się postarał i nagrał piosenkę, która ustawi się nad tym całym wątpliwej klasy towarzystwem, nawet jeżeli nie odniesie sukcesu (tak jakby uśrednione „Przeminie” go odnosiło…). Mam nadzieję, że niebawem usłyszę coś nowego, co bardziej mnie zaciekawi. Powodzenia.

Mark Ronson feat. Bruno Mars „Uptown funk!”: Ten osadzony w funkowej stylistyce numer wprost bombarduje chwytliwością, która wylewa się, tryska i krzyczy z każdej strony. Dzięki temu „Uptownk funk!” może się wydawać kapitalne, ale nie mogę jakoś odgonić od siebie myśli, że ta chwytliwość jest tu trochę nachalna. Prócz tego nie jestem fanem „pobekiwania”, które wprowadza nas w ten utwór. Wydaje mi się, że Mark Ronson najzwyczajniej w świecie przeszarżował (tak jakby przez cały czas w jego głowie świeciła się kontrolna z napisem: „Musi być hit!”). Ale mimo tych zarzutów uważam, że to fajny kawałek.

Mary J. Blige „Nobody but you”: Zapewne stałych obserwatorów bloga nie zaskoczy, że na albumie „The London sessions”, który miał być komercyjnym wydarzeniem, a coś poszło nie tak, bardziej zainteresowały mnie klubowe numery niż te bliższe tradycjom Mary. Gubię się już w tym, który utwór jest singlem, a który tylko album trackiem (to singlowe zamieszanie, jak sądzę, utrudnia prowadzenie rozsądnej radiowej promocji całego materiału), niemniej wyprodukowane przez M. J. Cole’a „Nobody but you” dodano niedawno do playlist niektórych brytyjskich stacji, więc zakładam, że to jednak singiel. Nie jest to utwór, który najbardziej mi się na tym albumie podoba, ale nie mogę mu odmówić tego, że słucha się go bez kwaśnej miny, poruszając od czasu do czasu a to nóżką, a to główką, a to inną częścią ciała. Czy tylko mnie wydaje się niezwykle podobny do „Closer” Ne-Yo?

Mary Komasa „City of my dreams”Budowanie nastroju łagodną, zanurzoną w oparach tajemnicy kompozycją, wzbogacone mało inwazyjną, uwypuklającą się tylko w niektórych momentach elektroniką – te elementy przyciągają jak magnes do singla zapowiadającego debiutancki album naszej, mało jeszcze znanej, rodaczki. Gdyby powstawała nowa wersja „Miasteczka Twin Peaks”, Mary mogłaby wykonać temat muzyczny.

fot. Mary Komasa (kultura.wp.pl)

Mat Kearney „Heartbeat”: Fajna, bo pogodna!, propozycja na słoneczny (to nic, że już zimowy) poranek. Piosenka stanowi zapowiedź piątego longplaya tego amerykańskiego wokalisty o tytule „Just kids”, który planowany jest na luty 2015 r. Taneczne wideo do „Heartbeat” kręcono w jednym ujęciu. Podobny trik zastosowano w „Hideaway” Kieszy.

Mela Koteluk „Żurawie origami”: Podczas gdy Mark Ronson bardzo chciał stworzyć przebój (patrz: komentarz do jego utworu), tak Mela na albumie „Migracje” siliła się na teksty przesiąknięte nieoczywistymi słowami, które jednak niekiedy brzmią w jej utworach mało naturalnie, a ja zamiast się zachwycić, czuję, że coś się tu nie klei. Prócz słów w piosenkach ważne są jeszcze melodie oraz to, co po zestawieniu tekstu z melodią uczynimy na etapie nadawania piosence charakteru i brzmienia. W utworze, który tu polecam, tekst na szczęście nie odciąga mojej uwagi od muzyki (co zdarza się w niektórych innych punktach „Migracji”), a wszystkie pozostałe czynniki zaprojektowano w taki sposób, że „Żurawie origami” jawią się jako dobrze przyrządzone muzycznie danie, które może nie będzie moim ulubionym, ale na pewno będzie co jakiś czas zaspokajać na chwilę mój muzyczny głód.

MIN t „Goodbye to the lullaby”Martyna Kubicz, znana niektórym widzom Polsatu z pewnego serialu, okazuje się nie tylko twarzą z popularnej opery mydlanej, lecz jednocześnie muzykiem mającym coś do zaoferowania polskiej scenie elektronicznej. Jej muzycznym poczynaniom zamierzam się bacznie przyglądać, a jeżeli i Wy cenicie rodzimą elektronikę, sprawdźcie, jaką wizję electro-kołysanki prezentuje MIN t (bo tak brzmi jej pseudonim) w swoim singlu.

fot. MIN t (youtube.com)

MNEK „The rhythm”: Czas najwyższy, by MNEK oddał w nasze ręce cały album, najlepiej klubowy w brzmieniu, a soulowy w wokalnym przekazie, nie sądzicie? Póki co możemy trochę się poruszać do bitu jego aktualnej propozycji, która łączy wymienione elementy.

Nick Jonas „Jealous”: Co ON tu robi? Skoro tu jest, to znak, że coś się dzieje… Wychodzi bowiem na to, że mały i grzeczny Nick dorósł (czy dojrzał – nie mnie to badać), prześledził casus Miley Cyrus, wyciągnął wnioski i w atmosferze kontrowersji, choć mało skandalizujących, wypuścił piosenkę pop, której nie musi i nie powinien się wstydzić. Ja też nie muszę i nie zamierzam się wstydzić tego, że coraz chętniej jej słucham – podobnie jak mieszkańcy jego ojczyzny.

Niia „Body”: W kompozycjach składających się na EP-kę „Generation blue” Amerykanki o imieniu Niia (nazwisko: Bertino) odnalazłem wiele pięknych dźwięków, a w jej głosie inspiracje kobiecą wokalistyką, która nie jest dziś tą najbardziej topową (ani zbyt krzykliwie, ani zbyt mgliście). Wygrany na pianinie wstęp do „Body” może kojarzyć się z „If I ain’t got you” Alicii Keys, ale potem klimat obu utworów się rozmija. W „Body” łagodny, soulowy wokal Niia osadzono w zachowującym rytm, delikatnie płynącym podkładzie, który czaruje instrumentalnym bogactwem – mamy w tej kompozycji i odrobinę klasyki, i nieco gitarowego, romantycznego pobrzdękiwania.

fot. Niia (vanityfair.com)

[C.D.N.]