Myślę, że nadszedł właściwy moment, żebym na moim blogu przyznał się, które piosenki najbardziej lubię i cenię. Rozpoczynam tym samym nowy cykl, który będę przeplatał innymi blogowymi wpisami (żeby nie zrobiło się zbyt monotematycznie i sentymentalnie).
O każdej z moich ulubionych kompozycji postaram się napisać kilka zdań, podając trochę suchych faktów oraz dodając swoje przemyślenia i odczucia. Przyznam, że byłoby niezwykle miło, gdybym znalazł innych miłośników nagrań, o których będę w tym cyklu pisał. A jeżeli nawet się nie uda, to moje przywiązanie do tych utworów, chociaż będę w nim osamotniony, nadal będzie silne i, co ważne, trwałe…
Mariah Carey „Anytime you need a friend”
„Anytime you need a friend” to tytuł pochodzącej z wydanego w 1993 r. albumu „Music box” piosenki wykonywanej przez jedną z czołowych wokalistek ostatnich 2 dekad, Mariah Carey. Kompozycja jest wyjątkowo udanym owocem współpracy artystki z Walterem Afanasieffem, który współodpowiada za wiele przebojów Carey – z „Hero”, „All I want for Christmas is you” i „One sweet day” na czele. Chociaż dla mnie to właśnie „Anytime you need a friend” jest bodaj najpiękniejszym efektem tej współpracy, a już na pewno najsilniej oddziałującym na emocje…
Piosenka wydana została na singlu w połowie 1994 r. – był to czwarty i zarazem ostatni singiel z multiplatynowego krążka „Music box”. Niestety mimo tego, że w latach 90. XX w. niemal wszystko, co Carey nagrywała, stawało się w USA wielkim hitem, akurat ta wyjątkowa kompozycja, wyróżniająca się na rzeczonym longplayu gospelową estetyką, nie zrobiła takiej furory, jak poprzedzające ją single. Był to 12. amerykański singiel Carey w karierze i jednocześnie pierwszy, który nie trafił do top 5 listy The Billboard Hot 100 (dla porównania – z pozostałych 11 singli aż 8 dotarło za Oceanem na sam szczyt). „Anytime…” zatrzymało się na pozycji 12.
Sukces singla na świecie również nie był spektakularny (aczkolwiek gdzieniegdzie zaszedł on wyżej niż w szczególnie przychylnej wokalistce Ameryce), a to, przynajmniej po części – jak się wydaje, „z winy” bardzo powoli (najwidoczniej wolniej niż się spodziewano) tracącego na popularności pamiętnego „Without you”, który w charakterze singla został wypuszczony bezpośrednio przed „Anytime you need a friend”, grzebiąc nieco szanse swojego następcy na triumfalny pochód po czołówkach list sprzedaży. Utwór docenili jednak twórcy piosenek, przyznając mu branżowe wyróżnienia za najlepszy songwriting.
Jak zdradziłem już wcześniej, kompozycja Carey i Afanasieffa oddziałuje na mnie najintensywniej spośród długiej listy przepięknych nagrań, które ma na swoim koncie Mariah. Mocny, wyrazisty, nietracący dynamiki i chwytający za serce wokal artystki, świetnie brzmiący i idealnie komponujący się z jej głosem chór gospel, odpowiednio budowana dramaturgia, a do tego przyjazna uszom, ale stanowiąca jedynie tło dla warstwy wokalnej, melodia – to ubrane w słowa muzyczne atuty „Anytime…”. A wspomnieć nadto wypada o budującym tekście (do którego odsyłam). Tak właśnie brzmi Mariah Carey w szczycie formy, gdy liczyła się jedynie jej pięciooktawowa skala głosu! Wielka szkoda, że to jedno z najbardziej niedocenionych jej nagrań z lat 90., które wydano na singlu. Ja doceniam je jednak w pełni i jestem przekonany, że będzie mi towarzyszyło po życia kres (czyli, miejmy nadzieję, bardzo długo). Zresztą, nie może być inaczej, skoro od lat zajmuje szczególne miejsce w moim sercu…
Bryan Adams „Heaven”
„Heaven” to tytuł rockowej ballady Bryana Adamsa, wydanej jako trzeci singiel promujący bestsellerowy album Kanadyjczyka pt. „Reckless” z października 1984 r. Za autorstwo „Heaven” odpowiedzialny jest sam Adams oraz Jim Vallace – panowie współpracowali także m.in. przy przeboju „Summer of ’69”. Mimo że singiel światło dzienne ujrzał w 1985 r., nagrany został 2 lata wcześniej (mniej więcej w połowie 1983 r.) – wówczas zamieszczono go na ścieżce dźwiękowej do mało popularnego filmu „A night in heaven”.
Co dziwne, piosenka pierwotnie miała nie znaleźć się na krążku „Reckless”. Zarówno Adams, jak i producent płyty, byli zdania, że jest to utwór stosunkowo delikatny i lekki, przez co nie przystaje do tracklisty „Reckless”. Na szczęście wokalista w ostatniej chwili się opamiętał (chwała mu za to) i zdecydował, że piosenka jednak znajdzie się na rzeczonym krążku. Adams nie miał bynajmniej powodu, by żałować potem tej decyzji.
„Heaven”, podobnie jak wspomniane powyżej „Anytime you need a friend”, zostało docenione przez środowisko muzyczne, otrzymując kilka branżowych nagród. Jednak w przeciwieństwie do „Anytime…” piosenka Adamsa okazała się komercyjnym strzałem w dziesiątkę, zapewniając wokaliście pierwszy w karierze szczyt amerykańskiej listy The Billboard Hot 100 – wprawdzie jedynie przez tydzień, ale to w żaden sposób nie umniejsza tego osiągnięcia.
Sukces w Europie nie był już tak imponujący – niemniej warto zauważyć, że był to de facto pierwszy przebój Adamsa na Starym Kontynencie (nie wliczając wyspiarskiej Wielkiej Brytanii i Irlandii, gdzie wokalista wydawał już wcześniej single, które były notowane na listach przebojów). Jednakże w Wielkiej Brytanii, w której pierwszy singiel z płyty „Reckless” (również jeden z utworów, które bardzo lubię), pt. „Run to you”, poradził sobie w tamtejszym zestawieniu sprzedaży singli w miarę przyzwoicie (11. pozycja), „Heaven” ledwo uplasowało się w top 40 listy, zajmując wyjątkowo słabą 38. pozycję. Jest to o tyle niezrozumiałe, że wydany 17 lat później taneczny remiks (DJ Sammy feat. Yanou & Do) tej piosenki, który pozbawia ją niemal wszystkich atutów, czyniąc z niej infantylną „rąbankę” (chociaż do tańca w ostateczności potrafi porwać), był na Wyspach „numerem jeden”! Średnio udany remiks trafił nawet do top 10 w USA, podczas gdy nie od dziś wiadomo, że początek minionej dekady to okres, gdzie dance’owych hitów w Stanach było jak na lekarstwo.
„Heaven” to najlepsze w mojej opinii dokonanie Bryana Adamsa. Większość wytypowałaby zapewne legendarne już „(Everything I do) I do it for you” z filmu „Robin Hood – książę złodziei” lub – ewentualnie – również bardzo popularne „Please forgive me”, jednak to właśnie „Heaven” wzbudza we mnie największe emocje (chociaż „(Everything I do)…” także jest piękne). „Heaven” to według mnie idealna rockowa, ejtisowa ballada – momentami spokojna, kojąca, wzruszająca, a w innych chwilach nieco patetyczna i ostrzejsza. Do tego dochodzi niepowtarzalny, zachrypnięty głos Adamsa, urzekający słuchacza wyjątkową barwą. Pochłaniające do reszty połączenie pięknej melodii, rockowych gitarowych dźwięków i mocnego głosu wokalisty potęguje jeszcze charakterystyczny dla ballad z lat 80. XX w. efekt stadionowego echa – jakby piosenka była wykonywana na otwartej przestrzeni. I ta urocza (choć krótka) solóweczka!
Na pewno znajdą się tacy, którzy uznają, że takich nagrań, jak „Heaven” powstało w latach 80. sporo – ja uważam jednak, że to nagranie jest szczególne, jedyne w swoim rodzaju. Ma w sobie magię, której brakuje zdecydowanej większości współczesnych piosenek. Aż ciarki przechodzą po plecach… a nawet po całym ciele!
fot. okładka singla: Bryan Adams „Heaven” (abradio.cz)
Enya „Caribbean blue”
„Caribbean blue” to piosenka czołowej przedstawicielki gatunku new age, Irlandki znanej szerszej publiczności jako Enya. Artystka zamieściła ją na nagrodzonym Grammy albumie „Shepherd moons”. Zarówno album, jak i singiel, ukazały się końcem 1991 r. „Caribbean blue” na listach przebojów furory nie zrobiło (chociaż 13. pozycja na brytyjskiej liście przebojów piosenki z takiego gatunku muzycznego jest już pewnym sukcesem), lecz do dzisiaj pozostaje jednym z bardziej znanych utworów tej wokalistki i instrumentalistki (Enya nie tylko śpiewa w swoich kompozycjach, ale również gra na kilku instrumentach – istny człowiek-orkiestra).
Przyznać muszę, że większość dzieł Enyi bardziej mnie irytuje niż uspokaja (np. popularne „Anywhere is”, „Wild child” czy „Only if”), pomimo tego, że ich celem – jak się domyślam – jest przede wszystkim uspokajanie słuchacza. Z „Caribbean blue” jest jednak zupełnie inaczej. Ten utwór ma w sobie coś wyjątkowego. Już sam tytuł brzmi intrygująco. Słuchając tej kompozycji, można przenieść się w tropikalny świat i poczuć się jak w czasie rejsu przez piękną, pełną barw, egzotyczną, karaibską krainę. A gdy już całkowicie zanurzymy się w ten wyimaginowany świat, możemy odnieść wrażenie, że nasze ciało od czasu do czasu muska ciepły, ledwo wyczuwalny wietrzyk. Nawiasem mówiąc, w tekście piosenki padają imiona mitycznych bogów wiatru, m.in. Zefira. Delikatny głos Enyi potęguje towarzyszące słuchaczowi uczucie spokoju, całkowicie kojąc jego nerwy. Szkoda, że ta cudowna podróż trwa jedynie 4 minuty…
Krótko mówiąc, „Caribbean blue” to jedno z niewielu słyszanych przeze mnie w życiu nagrań (a zapewniam, że było ich więcej niż kilka), które jest w stanie przenieść mnie w inną rzeczywistość, w krainę baśni, w której bez obaw mogę zapomnieć o tym, co mnie otacza, i całkowicie się zrelaksować. Póki słychać płynące niczym mała łódka dźwięki „Caribbean blue”, czuję się bezpieczny – wiem, że w tym cudownym, magicznym świecie nic złego mi nie grozi. Czy to nie wspaniałe uczucie? Dodatkowo, jest to jedna z tych kompozycji (a lista tego typu utworów jest u mnie nadzwyczaj krótka), których mogę słuchać nawet kilka razy pod rząd. Jednym słowem – mistrzostwo!
fot. okładka singla: Enya „Caribbean blue” (photobucket.com)
nagłówek – fot. okładka singla: Mariah Carey „Anytime you need a friend” (bet.com)