Recenzja płyty: Jamie Woon „Mirrorwriting”

18 kwietnia 2011 r. to data premiery albumu „Mirrorwriting”, którym niejaki Jamie Woon miał dowieść, że faktycznie jest tak zdolny, a jego muzyka tak barwna i nowatorska, jak kilka miesięcy wcześniej obstawiali brytyjscy poszukiwacze talentów. 4. miejsce podczas ostatniej edycji BBC Sound Of (pisałem o tym tutaj) oznaczało, że oczekiwania wobec muzyka są bardzo duże. Reakcje opiniotwórczych serwisów i magazynów muzycznych po wydaniu jego debiutanckiego albumu nie były jednak zgodne. Przeważały wprawdzie pochlebne opinie, aczkolwiek dało się odczuć, iż ich autorom po wysłuchaniu materiału zawartego na „Mirrorwriting” towarzyszy pewien niedosyt. Mnie ów sceptycyzm bynajmniej nie dotyczy, ponieważ Jamie Woon nagrał wyborny krążek – pieszczący zmysły, klimatyczny, a momentami brzmiący wyjątkowo intymnie i tajemniczo.

Jamie Woon to 28-letni absolwent prestiżowej The BRIT School for Performing Arts & Technology, który dał się poznać nielicznym w roku 2007 za sprawą EP-ki „Wayfaring stranger”. Jego pierwsze długogrające wydawnictwo zapowiadał wydany w 2010 r. singiel „Night air” – utwór, w którym gra każdy najdrobniejszy element, tworząc soczystą dawkę delikatnie muskających nasze bębenki dźwięków. Piosenka idealnie wprowadza nas w atmosferę płyty, na której co chwilę coś mruczy albo dudni.

Na pierwszy plan na „Mirrorwriting” wybija się głos Woona. To jedna z najcieplejszych barw, jakie słyszałem. Tym samym Brytyjczyk ma do dyspozycji broń, którą obezwładnić może niejedną niewiastę. Jego czysty, subtelny wokal działa na ciało jak masaż relaksacyjny, likwidując wszelkie napięcia. Nie jest to jednakże jedyny muzyczny walor Jamiego (domyślam się, że jego fizycznością też wiele pań nie wzgardzi). Wokalista świetnie bowiem opanował sztukę samplowania. Dzięki temu w każdym utworze bawi się dźwiękami, sklejając w jedno nagranie różne, często dziwaczne i na pozór niepasujące do siebie odgłosy. Jego wokal również podlega częstym modyfikacyjnym zabiegom na skutek wykorzystania samplera. Nie służy to jednak czynieniu z jego głosu zmutowanego tworu przypominającego to, co daje innym artystom Auto-Tune. Chodzi tu raczej o nakładanie się na siebie wyśpiewywanych przez Woona dźwięków, tworzenie efektu echa itp. W ten sposób piękny, soulowy głos artysty zmieszany z tym, co generują używane przez niego urządzenia, tworzy – jak to gdzieś określono – „soul XXI wieku”.

Niektórzy uważają, że Woon jest muzykiem dubstepowym. Ten popularny ostatnimi czasy nurt (w małych dawkach pojawia się nawet na nowym albumie Britney Spears!) w istocie gości na „Mirrorwriting” co najwyżej momentami. Tymczasem lista gatunków, po których zwinnie porusza się muzyk, jest nieco dłuższa. Nie ma jednak potrzeby, by koniecznie szufladkować Brytyjczyka pod konkretną kategorię muzyczną. Pisząc o jego albumie, warto wspomnieć także o tym, że jednym z producentów tego wydawnictwa jest Will Bevan, znany w muzycznym światku jako Burial – muzyk i producent, który w niektórych kręgach cieszy się niemałym uznaniem.

Na albumie „Mirrorwriting”, wydanym nakładem wytwórni Polydor (tej samej, której zawdzięczam album innej ciekawej debiutantki – Clare Maguire), znajduje się 11 kompozycji i 1 przerywnik („Secondbreath”). Pobierając krążek z iTunes, kupujący otrzymuje jeszcze 2 dodatkowe utwory. Jednym z nich jest pierwotna wersja „Spirits” – nagrania, które na kanale Woona na YouTube pojawiło się już dawno temu. Sądzę, że warto poświęcić 6 i pół minuty na obejrzenie teledysku, by przekonać się, w jaki sposób muzyk tworzy i wykonuje swoje wielowarstwowe piosenki. Albumowa wersja „Spirits” jest zmodyfikowana, ale również robi wrażenie. To jeden z najlepszych kawałków na tym albumie. Poza „Spirits” i singlowym „Night air” imponująco brzmią również „Street” i wytypowany na trzeci singiel z krążka utwór „Shoulda”. Uwagę zwraca ponadto drugi singiel z „Mirrorwriting” – „Lady luck”. Niestety moja fascynacja tym nagraniem minęła dosyć szybko. Mam wrażenie, iż rzeczone wydawnictwo należało promować innym nagraniem…

Najbardziej z całej tracklisty rozbraja mnie jednak delikatny i supernastrojowy (żeby nie powiedzieć – celebrujący ciszę) utwór „Gravity”. W skład tej 5-minutowej kompozycji wchodzą 4 zazębiające się elementy: ciepły głos Woona, pobrzękująca od czasu do czasu gitara, pulsujący rytm i prosta melodia, która w istocie może przywoływać na myśl działanie siły ciążenia. „Gravity”, docierając do najgłębszych zakamarków naszej (a przynajmniej mojej) duszy, jest w stanie przenieść nas w inne realia. Chwilami można poczuć się nawet tak, jakbyśmy zaczęli się unosić nad ziemią. Ten utwór to gwarancja wielu niezapomnianych doznań!

Oczywiście na „Mirrorwriting” jest kilka (na szczęście niewiele) momentów, które na tle tych najbardziej udanych mogą słuchacza nieco znużyć. To oczywiście musi mieć jakiś wpływ na ostateczną ocenę całego wydawnictwa, ale na pewno nie umniejsza wartości tego dzieła. Jamie Woon, mimo że ja – w przeciwieństwie do brytyjskich znawców branży – nie miałem wobec niego ogromnych oczekiwań, sprezentował mi krążek, który szturmem wdarł się do mojego rankingu ulubionych wydawnictw muzycznych, a w konsekwencji – także do mojego serca. Polecam ten album wszystkim tym, którzy chcą dać swoim zmysłom odrobinę ukojenia i są otwarci na mały romans soulu z łamanymi dźwiękami spotykanymi w bezdusznej muzyce tanecznej.
9/10

Lista utworów:
1. „Night air”
2. „Street”
3. „Lady luck”
4. „Shoulda”
5. „Middle”
6. „Spirits”
7. „Echoes”
8. „Spiral”
9. „TMRW”
10. „Secondbreath”
11. „Gravity”
12. „Waterfront”
13. „Missing person”
14. „Spirits (YouTube version)”

nagłówek – fot. okładka albumu: Jamie Woon „Mirrorwriting” (spotify.com)