Co nowego w muzyce: single 1/2011

Tym razem zamiast skupiać się na nowych twarzach w branży muzycznej, postanowiłem ocenić kilka popowych singli, które w ostatnich tygodniach trafiły do obiegu (jest tu też jeden debiutancki singiel). Myślę, że taka forma komentarza od teraz stanie się stałym elementem mojego bloga.

 

Take That „Kidz”

Album „Progress” grupy Take That zakończył rok 2010 z tytułem największego bestsellera tego okresu na Wyspach Brytyjskich, rozchodząc się w przeciągu zaledwie 6 tygodni od premiery w nakładzie 1,84 mln kopii (o pierwszych sukcesach tego longplaya pisałem tutaj). W nowym roku zainteresowanie krążkiem już tak nie imponuje, ale mimo tego album co tydzień zauważalnie poprawia swój wynik i jest notowany w top 20 The UK Albums Chart. Do dzisiaj w Wielkiej Brytanii znalazł już ponad 2,2 mln nabywców. Co ciekawe, megasukces tego tytułu nie pociągnął za sobą analogicznego sukcesu wydawanych z niego singli. Wprawdzie utwór pilotujący longplay, „The flood”, dotarł na Wyspach do wysokiej 2. pozycji, niemniej sądzę, że pierwsze od 15 lat wspólne nagranie Robbiego Williamsa z kolegami z zespołu celowało w sam szczyt The UK Singles Chart, na co zresztą zasługiwało dużo bardziej niż niektóre wcześniejsze „numery jeden” Take That, jak i samego Williamsa. Zakładając jednak, że mały zawód, jaki sprawił grupie ten kawałek, nie uprawnia nas jeszcze do tego, by mówić o jakiejkolwiek porażce, tak niestety tego samego nie możemy już powiedzieć o kondycji singla „Kidz”. To właśnie rzeczone nagranie wybrano na następcę „The flood”. Mimo intensywnej promocji, w ramach której panowie, wykonując ten numer podczas gali BRIT Awards 2011, zrobili widowiskowe show (oj, sporo się działo na scenie), piosenka w Wielkiej Brytanii radzi sobie wręcz fatalnie. Jak dotąd gościła maksymalnie na 28. pozycji i nie zanosi się na to, by powalczyła o miejsce chociażby w pierwszej dwudziestce. Trochę nad tym ubolewam, ponieważ jest to stosunkowo odważny kawałek, jak na ten – bądź co bądź – ugrzeczniony zespół. Nie jest to, jak sądzę, dzieło, z którym po latach będziemy utożsamiać zespół Take That (tę rolę pełni chociażby „Back for good”), ale na pewno jedno z ciekawszych w ich dorobku. Warto się zatem nad nim pochylić. „Kidz” brzmi w pewien sposób rewolucyjnie – wprawdzie żadnej rewolucji nie zwiastuje (bez przesady), ale pod względem brzmienia wydaje się nieco burzliwe. Wyrazu dodaje mu rytmiczny, marszowy podkład i mroczniejszy niż zwykle głos Marka Owena, któremu powierzono główny wokal (Gary Barlow udziela się intensywnie w refrenie). Również promujący tę kompozycję wideoklip jest mało „takethatowy”. Zresztą, oceńcie samie… Jest nieźle – szkoda tylko, że nie na listach przebojów.

(posłuchaj)

fot. okładka singla: Take That „Kidz” (spotify.com)

 

Clare Maguire „The last dance”

Gdy kilka miesięcy temu pisałem (tu) o swoim odkryciu – Clare Maguire, miałem nadzieję, że oto nie wiadomo skąd wyłoniła się utalentowana, tajemnicza wokalistka, która nie będzie tylko chwilową ciekawostką na rynku muzycznym. Liczyłem na to, iż Clare uraczy mnie przynajmniej kilkoma interesującymi utworami, uchylając przede mną rąbka tkwiącej w niej tajemnicy. Jej fonograficzny debiut („Light after dark”) właśnie ujrzał światło dzienne i dokładnie przed tygodniem zadebiutował na przyzwoitej 7. pozycji The UK Albums Chart (w wyścigu o koszulkę lidera wyprzedziła ją m.in. Adele i przesadnie lansowana Jessie J). Album promuje singiel „The last dance”, którym – ku mojemu zaskoczeniu – zainteresowały się niektóre polskie rozgłośnie (ostatnio można go usłyszeć w Radiu ZET). Być może więc osobom, które nie wiedzą, o kim mowa, w najbliższym czasie dane będzie przekonać się, kim jest i jaką muzykę serwuje nam panna Maguire.

Rzeczonemu utworowi jest jakoś bardziej po drodze do tego, by zawojować listy przebojów, niż poprzedniemu (nie mniej udanemu) „Ain’t nobody”, aczkolwiek spektakularne sukcesy najpewniej nie staną się jego udziałem. Piosenka brzmi jednak bardzo obiecująco. Nie dość bowiem, że już sam niski głos Clare jest intrygujący, to na potrzeby „The last dance” przygotowano podkład, który śmiało można by wykorzystać w niejednym utworze pretendującym do miana przeboju list sprzedaży (nie macie wrażenia, że jest w nim coś magicznego?). Mnie osobiście wokalne popisy Clare bardziej urzekły w zwrotkach niż w refrenie, w którym tytułowe „the last dance” wokalistka mogłaby zaśpiewać trochę mniej krzykliwie. Jednakże z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz mniej niedociągnięć przeszkadza mi w tym nagraniu, stąd moja sugestia, abyście go nie skreślali, jeżeli z początku nie przypadnie Wam do gustu. Clare dobrze zaczyna. Oby był to wstęp do barwnej kariery.

(posłuchaj)

fot. okładka singla: Clare Maguire „The last dance” (spotify.com)

 

Roxette „She’s got nothing on (but the radio)”

Po dłuższej przerwie, spowodowanej w głównej mierze zdrowotnymi problemami Marie Fredriksson, nowy materiał nagrali Szwedzi z fabryki przebojów kryjącej się pod nazwą Roxette. Kto nie kojarzy ich pełnych uroku, chwytających za serce, melodyjnych ballad z „It must have been love”, „Spending my time” i „Listen to your heart” na czele (w tym kontekście warto wspomnieć również o zaniedbywanej, a przecież naprawdę ładnej kompozycji „Anyone”)? Muszę przyznać, że mimo sympatii do balladowego wydania tego duetu, od zawsze miałem zastrzeżenia do niektórych ich dynamicznych szlagierów, które najczęściej w porównaniu z balladami wypadały mało przekonująco. Po części winię za to męską połowę Roxette – pana o żabim głosie (Per Gessle), który swoje wątpliwe wokalne walory szczególnie eksponuje w szybszych nagraniach. Wszystko to, co do Szwedów mnie zniechęcało, skumulowano w najnowszym „She’s got nothing on (but the radio)”. Moim zdaniem Marie i Per nagrali po prostu słaby singiel, a Per zamiast śpiewać – skrzeczy. Warstwa muzyczna nie wypada jeszcze tak najgorzej, ale wokalnym wyczynom duetu w tej piosence mówię stanowcze „nie”. Tym samym „She’s…” zasiliło grono utworów omijanych przeze mnie szerokim łukiem. Niestety w obliczu radiowego sukcesu singla na polskim rynku nie będzie łatwo o tym niewypale zapomnieć.

(posłuchaj)

fot. okładka singla: Roxette „She’s got nothing on (but the radio)” (spotify.com)

 

Honey „No one”

O Honoracie Skarbek, pseudonim Honey, usłyszałem po raz pierwszy kilka miesięcy temu za sprawą jednego z serwisów społecznościowych. Z ciekawości poszperałem w sieci, próbując dowiedzieć się czegoś więcej o nastolatce o tak oryginalnym imieniu (aczkolwiek obrany przez nią pseudonim artystyczny z oryginalnością nie ma absolutnie nic wspólnego). Później przez kilka miesięcy nie docierały do mnie żadne nowe wieści na jej temat – aż tu całkiem niedawno natrafiłem na utwór „No one”, który zapowiada jej debiutancki krążek. Trudno uwierzyć, że śpiewa go polska wokalistka, ponieważ analogicznie brzmiące hity docierają do nas raczej z innych zakątków Europy, przede wszystkim z Rumunii. To właśnie ten bałkański kraj jest ostatnimi czasy wylęgarnią artystów nagrywających taneczne, skazane na sukces szlagiery – tyle że często trudno nam odróżnić jeden od drugiego (porównajcie np. „Slow motion” Play & Win, „Amazing” Inny, „Stereo love” duetu Edward Maya i Vika Jigulina oraz „That’s my name” Akcent). Co ciekawe, nierzadko przewija się przez nie motyw akordeonowy, którego zasadniczo próżno szukać w przebojach zza Atlantyku. Podobnie brzmi najnowsza propozycja nastoletniej Honoraty. Nie widzę w tym jednak niczego zdrożnego, a wręcz odwrotnie. Skoro Edward Maya ze swoim hitem, bliźniaczo podobnym do kilku(nastu) innych rumuńskich nagrań, zdołał wskoczyć do top 20 listy Hot 100 magazynu „Billboard”, mimo tego, że Ameryka raczej nie „kupuje” takiej estetyki, to wzorowanie się naszych muzyków na tych brzmieniach możemy postrzegać jako dobry znak. Piosenka „No one” to typowo imprezowy kawałek, skrojony pod playlisty RMF MAXXX i Radia Eska. To właśnie taka muzyka cieszy się dziś dużą popularnością, więc – zestawiając piosenkę Honey z niejednym współczesnym hitem – śmiało możemy stwierdzić, że nasza rodaczka wychodzi z tej potyczki obronną ręką.

Podsumowując, uważam, że singiel „No one”, chociaż jest prosty w konstrukcji i mało oryginalny (wpisuje się bowiem w obecne trendy), brzmi całkiem nieźle i jest w stanie rozkręcić niejedną sztywną imprezę, a chyba takie cele przyświecały jego twórcom. Czyżbyśmy znaleźli naszą odpowiedź na Innę? Tyle że Honey ma od Rumunki nieco lepszy głos.

(posłuchaj)

fot. okładka reedycji albumu: Honey „Honey” (spotify.com)

 

Adam Lambert „Sleepwalker”

„Sleepwalker” to mój ulubiony kawałek z debiutanckiego krążka Adama Lamberta, „For your entertainment”. Od dawna trzymałem kciuki, by awansował do rangi singla. I w końcu to nastąpiło. Status tego utworu jest wprawdzie trochę skomplikowany, gdyż występuje on jako singiel jedynie w wybranych regionach świata, jednak najważniejsze, że jego potencjał nie został całkiem zaprzepaszczony.

Na pewno zgodzicie się ze mną, że piosenka brzmi jakbyśmy słuchali OneRepublic. I jest to o tyle oczywiste skojarzenie, iż to głównie Ryanowi Tedderowi, liderowi wymienionej formacji, zawdzięczamy tę kompozycję. Spokojnie mógłby ją nawet sam wykonać. Cieszę się jednak, że przekazał ją mniej doświadczonemu rodakowi, który poradził sobie z nią co najmniej przyzwoicie. Rozleniwiony sposób śpiewania, migiem wpadający w ucho rytmiczny podkład, chórki zapewniające efekt wielopłaszczyznowości i gitarowa solówka w przełomowym momencie utworu w połączeniu z chwytliwym refrenem tworzą niebanalną, smakowicie przyrządzoną całość. Niezbyt często zachwalam wokalistów budujących swoją karierę na programach typu talent show, gdyż rzadko kiedy mają oni do zaoferowania coś więcej niż rzewne pieśni, przesłodzony image i mało charakterystyczną barwę głosu. Jednakże Adam Lambert zdołał wybić się z tłumu i zainteresować mnie swoją osobą oraz muzyką nieco bardziej niż reszta. Na jego albumie słychać, że dopiero poszukuje swojej muzycznej tożsamości, ale te poszukiwania przynoszą niekiedy naprawdę dobre efekty – choćby w postaci komentowanego singla (również „Whataya want from me” oceniam jako solidny singiel). Do tego dochodzi stosunkowo wyrazisty wizerunek. Lambert nie uwolnił się całkiem od łatki „Idola” i swoistego „poidolowego” sposobu bycia, przez co można odnieść wrażenie, że jego drapieżny image nie do końca idzie w parze z charyzmą. Niemniej wydaje się, że Adam i tak poszedł co najmniej o krok dalej niż większość jego kolegów. Oby tylko właściwie wykorzystał swoje atrybuty, a kostiumów i makijażu nie przedkładał ponad muzykę.

(posłuchaj)

fot. okładka singla: Adam Lambert „Sleepwalker” (spotify.com)