Britney Spears: not a girl but a woman!

Niegdysiejsza „Nastoletnia Dziewica” kończy dziś 30 lat.

13 lat, a tyle minęło od amerykańskiej premiery singla „…Baby one more time”, to szmat czasu. Zwłaszcza dla dwudziestokilkulatka. Trudno mi uwierzyć w to, że wokalistka do dzisiaj nazywana Księżniczką Pop (i to mimo faktu, iż obecnie na listach przebojów często przegrywa w bezpośrednim starciu z Lady Gagą, Rihanną i Katy Perry) jest na scenie pół mojego życia. Bez względu na to, co myślimy o jej muzyce, a przede wszystkim o jej faktycznym wpływie na brzmienie piosenek firmowanych jej nazwiskiem, jak i na przebieg całej jej kariery, musimy przyznać z pokorą, że Britney Spears jest jedną z kluczowych postaci we współczesnej muzyce rozrywkowej. To fakt!

Na początku kariery Spears zwiastowano jej szybki upadek. Mówiono, że to tylko produkt muzyczny, a nie prawdziwa artystka, co jest równoznaczne z tym, że dobra passa nie może trwać zbyt długo. Fani, których Britney w krótkim czasie zgromadziła miliony, bronili jednak swojej idolki – nawet jeżeli nie mieli w zanadrzu wystarczająco mocnych argumentów. W istocie mało kto szczerze wierzył w to, że ta uśmiechnięta nastolatka z Luizjany jest w stanie przejść do historii jako ikona muzyki pop. Jednakże szołbiznesowe sprawy układały się dla Spears nadzwyczaj pomyślnie i ów rzekomo jednosezonowy kaprys wytwórni Jive przeobraził się w gwiazdę, która ani myśli gasnąć.

Wszyscy dobrze wiemy, że za ten – bądź co bądź – spektakularny sukces Britney musiała zapłacić wysoką cenę. Na zawsze straciła prawo do prywatności, odebrano jej szansę na spokój rodzinny, a w którymś momencie posłuszeństwa odmówiła jej nawet psychika. Mimo licznych przeciwności losu wokalistka z wszystkich kłopotów ostatecznie wychodziła z tarczą (choć nie bez szwanku). Wielka w tym zasługa fanów, którzy – paradoksalnie – są odpowiedzialni nie tylko za jej sukcesy, ale w dużej mierze również za to, że ich idolka nie może (i chyba już nie potrafi) żyć normalnie i narażona jest na piętrzące się nieustannie trudności w życiu prywatnym.


 
Jest coś intrygującego w tej kobiecie (już nie dziewczynie!), bo nawet w tych momentach, gdy było z nią nie najlepiej, fani zamiast dać sobie spokój ze swoją idolką, przerzucając swoją miłość na kogoś innego, mobilizowali się i kiedy tylko było to możliwe, dawali wyraz swojemu przywiązaniu nie tylko do jej muzyki, ale także – a może przede wszystkim – do niej samej, głosując na swoją ulubienicę we wszelakich internetowych plebiscytach. Dla przykładu: album „Blackout”, który pojawił się na rynku niedługo po największych psychicznych kłopotach Britney, został wybrany najlepszym albumem 2007 roku przez czytelników „Billboardu”, chociaż w USA jego sprzedaż była raczej poniżej oczekiwań; z kolei Europejczycy okrzyknęli go najlepszym albumem sezonu podczas gali MTV Europe Music Awards 2008. Dowodów sympatii od swoich miłośników Księżniczka Pop otrzymuje w dalszym ciągu wiele. Najbardziej oddana wydaje się jej mimo wszystko Ameryka, w której nawet gwiazdy zdające się nieco gardzić muzyką pop, pytane o Britney, często wyrażają się o niej z szacunkiem, troską i podziwem.

Ja Britney Spears słucham od samego początku, choć to dopiero singiel „(You drive me) crazy [the STOP remix!]” uczynił ze mnie jej fana. Przez długi czas byłem z tego powodu wyśmiewany przez niektórych znajomych, którzy woleli wtedy słuchać nu metalu czy polskiego hip-hopu. Skończyło się jednak na tym, że mój gust muzyczny mocno przez lata ewoluował (o Britney jednak nie zapomniałem, bo mam do niej ogromny sentyment!), a rzeczeni prześmiewcy z czasem sami zaczęli słuchać tego, z czego tak bardzo kiedyś kpili. Co zabawne, dziś nierzadko zachwalają wybitnie kiczowate taneczne rąbanki, których nawet Eska dla żartu nie ośmieliłaby się nam zapodać, tymczasem ich dawni idole zupełnie przestali się dla nich liczyć, gdyż nagle stali się dla nich zbyt trudni w odbiorze. Możecie się zatem ze mnie śmiać, dowodzić wyższości Foo Fighters nad Britney Spears, ale to w żaden sposób nie zmieni mojego nastawienia. Jeżeli będę chciał posłuchać diwy muzyki soul o nieziemskim głosie, włączę sobie płytę takowej persony. Gdy jednak mam ochotę na mniej wyszukane wokale, ale za to fajne, przebojowe, popowe numery, i to najlepiej wykonywane przez artystę, który przywodzi na myśl wiele miłych wspomnień sprzed lat, wówczas być może wybiorę właśnie Britney Spears, bo w tej kategorii to jedno z pierwszych nazwisk, jakie przychodzą mi do głowy.


 
Pozwólcie, że teraz wskażę Wam kilka kawałków z dyskografii Britney, które nie miały na tyle szczęścia, by zostać singlami, ale ja mam ochotę je dzisiaj z różnych względów wyróżnić. Trzy, dwa, jeden – start!
 
Rok 2000, album „Oops!…I did it again”:

„Can’t make you love me”

Wiem, wiem. Piosenka, którą usiłuję Wam tu zarekomendować, brzmi naiwnie, może nawet trochę tandetnie. Czy jednak w jakikolwiek sposób odbiega poziomem od tego, co w roku 2000 młodzi ludzie (w tym ja!) rozumieli najczęściej pod pojęciem „pop”? Piosenka dzielnie towarzyszyła mi w czasie jednej z klasowych wycieczek. Wtedy słuchałem jej na okrągło. Dzisiaj co najwyżej od święta. Niemniej wtedy był to mój ulubiony niesinglowy kawałek z albumu „Oops!…I did it again”, z którym – co lubię podkreślać – po raz pierwszy styczność miałem dokładnie 18 maja 2000 r., gdy w TVP (to były jeszcze te czasy, gdy telewizje prywatne nie miały szans, by konkurować z tą „instytucją”) emitowano specjalny koncert z okazji 80. urodzin Jana Pawła II. Ja miałem wtedy ciekawsze zajęcie. I to właśnie tego dnia zaczęła się moja przygoda z „Can’t make you love me”.

Piosenka bazuje na pomyśle znanym nam już z singlowego „Stronger”. Może nie ma takiego pazura, jak „Stronger” (drapieżny wzrok Brit na początku klipu do tej piosenki – wrrr!), może nie wpada w ucho z taką łatwością, jak tytułowy kawałek z albumu, ani nawet nie nastraja pozytywnie w takim stopniu, jak zabawnie brzmiące po latach cukierkowe „Lucky”, ale ja i tak lubię ten numer. Miłe wspomnienia należy pielęgnować. Wierzę, że przyznacie mi rację.

(posłuchaj)

fot. Britney na okładce singla „Stronger”, rok 2000 (spotify.com)

 
Rok 2001, album „Britney”:

„Before the goodbye”

Album „Britney” trafił w moje ręce najszybciej, jak było to możliwe. Polska wersja tego longplaya nie zawierała jednak tanecznego „Before the goodbye”, które podszyte było elementami zyskującego w tym czasie na popularności R&B. Taneczny charakter tego numeru ujawniał się dopiero bliżej środka piosenki, by na końcu całkowicie ją zdominować. Był to dosyć nietypowy, jak na muzykę Britney, rozkład akcentów, dzięki czemu utwór wyróżniał się na tle innych. Wyprodukował go BT (podobnie jak inny bonus track z krążka „Britney” – „I run away”), który nigdy nie należał do grona stałych współpracowników Amerykanki. Owa nieschematyczność, w tym m.in. zestawienie ze sobą gatunków, które 10 lat temu zdecydowanie dominowały w moim odtwarzaczu, spowodowała, że w krótkim czasie bardzo polubiłem „Before the goodbye”. I do dziś nie mogę odżałować, że całkowicie zmarnowano jego potencjał, nie dodając go przynajmniej do standardowej wersji trzeciego studyjnego wydawnictwa Spears.

(posłuchaj)

fot. Britney na okładce albumu „Britney”, rok 2001 (totalsoundrecording.com)

 
Rok 2003, album „In the zone”:

„Breathe on me”

Najbardziej sensualny, uwodzicielski, subtelnie seksualny utwór z pierwszej połowy kariery „Brygidy Dzidy”, jak pieszczotliwie niekiedy ją nazywam. Gdy krążek „In the zone” był na tapecie, fani dali wyraz swojego uznania dla ponętnego „Breathe on me”, wskazując, iż to właśnie ten kawałek powinien zostać podniesiony do rangi singla. Tak się jednak – z niewielką szkodą dla kariery Spears, ale ku rozczarowaniu zwolenników tego nagrania (w tym mnie) – nie stało. Wierzę jednak w to, że wśród sympatyków Księżniczki Pop piosenka nadal funkcjonuje jako mocny punkt jej bogatego dorobku. Ja nadal jestem na „tak”, aczkolwiek dzisiaj nieco dalej mi do zachwytu niż 8 lat temu. Mimo wszystko – polecam! Na koniec jako ciekawostkę dodam, że sceneria towarzysząca wykonaniu tego numeru podczas „The Onyx Hotel Tour” była bardzo… pikantna.

(posłuchaj)
 
Rok 2003, album „In the zone”:

„Touch of my hand”

„Skandal! Słodka do tej pory Brit śpiewa o masturbacji!” – krzyczały media. Tak w 2003 roku odczytywano tekst niesinglowego „Touch of my hand”. Jakby piosenka została singlem, bez wątpienia co poniektóre stacje radiowe i kanały muzyczne (cóż to byłby za teledysk!) podniosłyby alarm, że należy chronić młodzież przed złym wpływem muzycznej idolki, która zamiast nadal szczerzyć zęby do swoich milusińskich i głaskać ich po główkach, ośmiela się śpiewać o takich brzydkich rzeczach. Na fali kontrowersji, jakie wywołał rzeczony utwór, powstał nawet ranking najlepszych piosenek traktujących o samozadowalaniu się.

Podczas trasy „The Onyx Hotel Tour” erotyczne skojarzenia wywoływane przez „Touch of my hand” miały przełożenie na anturaż, w jakim na scenie Britney prezentowała ten utwór (i swoje wdzięki). Piosenka oraz występ doskonale współgrały z otoczką towarzyszącą opisanemu przed momentem „Breathe on me”. Tak rozerotyzowana Spears była nie do przełknięcia dla rodziców, którzy pod koniec lat 90. XX wieku bulwersowali się już jej strojem niepokornej uczennicy, w którym wokalistka wyginała ciało w wideoklipie do – będącego dziś klasykiem gatunku – „…Baby one more time”! Och, bezpruderyjna ta Britney! I jaka bezczelna…:-)

(posłuchaj)

fot. Britney na okładce singla „Outrageous”, rok 2004 (hhv.de)

 
Rok 2005, album „B in the mix: the remixes”:

„And then we kiss (Junkie XL remix)”

Trance’owy klimat tego numeru, sięgnięcie po syntezatorowe brzmienie oraz po symfoniczne dodatki zaowocowało nagraniem, które śmiało mogłoby konkurować w klubach z ostatnimi przebojami Armina van Buurena. Duża w tym zasługa JXL, który zremiksował pierwotną wersję piosenki. Mógłby być z tego hit dużego kalibru, gdyby: 1) piosenka nie promowała mało ważnego w dyskografii Księżniczki Pop niestudyjnego longplaya „B in the mix: the remixes”, 2) wydana została w innym czasie oraz 3) powstał do niej sensowny teledysk. Ja bardzo lubię ten kawałek i wstydzić się tego nie zamierzam.

(posłuchaj)

 
Rok 2007, album „Blackout”:

„Get naked (I got a plan)”

Po nagłośnionych przez mass media życiowych perypetiach sprzed kilku lat, które mogły dla Britney skończyć się naprawdę tragicznie („zmartwieni” paparazzi ostrzegali, że prowadząc taki tryb życia, idolka miłośników muzyki pop może nawet wylądować w kostnicy – bynajmniej nie w roli żałobnika), przyszedł czas na próbę powrotu na listy sprzedaży. Te album „Blackout” przyjęły bez entuzjazmu, zwłaszcza w kontekście sukcesów jego poprzedników, lecz mimo przeciętnej sprzedaży krążek zebrał całkiem niezłe recenzje i przyniósł piosenkarce wiele wyróżnień. Do dziś przez fanów jest często postrzegany jako najlepszy w kilkunastoletniej karierze Amerykanki. Było to wydawnictwo, które pokazało bardziej nowoczesne oblicze muzyki Britney, nie stroniło od niegrzecznych tekstów („It’s Britney, bitch” – jak głosi motto singla „Gimme more”), a wokalistka (nie przez wszystkich) przestała być w końcu postrzegana przez pryzmat jej dokonań z okresu nastoletniości.

Jednym z najbardziej uzależniających numerów na „Blackout” był seksowny track „Get naked (I got a plan)” – prawdopodobnie nie byłby tak smakowitym kąskiem, gdyby nie pojawił się tu charakterystyczny męski głos, którego nawet nie zechciano podpisać imieniem i nazwiskiem w jakimś widocznym miejscu (np. we wkładce do płyty). Ten kawałek jak najbardziej miał predyspozycje, by realizować się w roli singla. Świata muzyki by nie zrewolucjonizował, ale coś czuję, że nie obyłoby się bez kontrowersji.

(posłuchaj)

fot. Britney na okładce singla „Circus”, rok 2008 (genius.com)

 
Rok 2008, album „Circus”:

„Phonography”

Znając zapędy Britney do erotycznych aluzji, przez pewien czas nie dostrzegałem, że „Pornography” to w istocie jedynie „Phonography”. Gdy zorientowałem się jednak, że tym razem Spears postanowiła być grzeczna, przyszedł mały zawód, ale przecież „Phonography” to również dosyć oryginalny i chwytliwy tytuł. Piosenka nie trafiła na standardową tracklistę krążka „Circus”, zatem legalne objęcie jej w posiadanie wymagało skuszenia się na wersję deluxe. Gdybym miał na to wpływ, z chęcią zwolniłbym miejsce dla „Phonography” kosztem denerwującego „Mmm papi”. A tak na marginesie, nie macie wrażenia, że głos wykrzykujący tu kilka razy „hey” brzmi jakoś dziwnie znajomo? Ale nie podejrzewam, żeby Beyoncé, której głos tu słyszę, faktycznie pojawiła się w studiu podczas nagrywania tego kawałka…

(posłuchaj)

fot. Britney na okładce singla „Hold it against me”, rok 2011 (kozaczek.pl)

nagłówek – fot. okładka singla: Britney Spears „Stronger” (spotify.com)