Co nowego w muzyce: single 3/2011

Kukulska & Dąbrówka „Wierzę w nas”

Ostatni longplay Natalii Kukulskiej, „CoMix”, sprawił pewien zawód tym, którzy po świetnie przyjętym „Sexi flexi” liczyli na kolejne bardzo odważne zagranie ze strony wokalistki kojarzonej przez lata z piosenek dla dzieci, nieco mdławych przytulańców a’la „Im więcej ciebie tym mniej” czy „Cicho ciepło” (na tym polu warto pochwalić ją za pełne dramaturgii wykonanie utworu „Dłoń„), ewentualnie z (mniej lub bardziej udanych) dynamiczniejszych, radiowych kawałków z pogranicza pop i R&B („Niepotrzebny”, „Decymy”). Tym razem rewolucji się nie doczekaliśmy (tu również inspirowano się latami 80., aczkolwiek stylistycznie i brzmieniowo album nieco odbiega od tego, co słyszeliśmy na „Sexi flexi”). Kukulska nie wraca jednak do patentów sprzed lat i stara się iść z duchem czasu. Było to słychać już w niezłym, perkusyjno-elektronicznym kawałku „To jest komiks” pilotującym wydawnictwo „CoMix”. Niestety uwagę od krążka odwrócił spory sukces wydanego w międzyczasie muzycznego tematu z filmu „Och, Karol 2”, „Wierność jest nudna”, którego próżno szukać na ostatnim studyjnym albumie artystki. Natalia na szczęście nie spoczęła na laurach i nie spisała wydanego przed rokiem materiału na straty, postanawiając kontynuować jego promocję. W ten sposób na świat przyszło jej kolejne singlowe dziecko – utwór „Wierzę w nas”, jeden z moich ulubieńców na „CoMixie”. 5-minutowa kompozycja ma w sobie subtelność, którą osiągnięto przez połączenie wibrującego i zdecydowanego, choć jednocześnie niezbyt krzykliwego, wokalu Kukulskiej z delikatnym, acz rytmicznym elektronicznym podkładem. Utwór rozwija się z minuty na minutę, by wraz z początkiem tej przedostatniej na chwilę przystopować w tzw. mostku, a następnie powrócić do stałego, przewijającego się od początku głównego motywu. Stosunkowo długie, instrumentalne zakończenie, w którym na pierwszy plan wybijają się smyczki i fortepian, stanowi doskonałe zwieńczenie niby monotonnej, a w żadnym razie nie usypiającej linii melodycznej. Tekst do tego utworu, zgodnie z tym, co w oficjalnym komunikacie głosi firma EMI, to „(…) swoiste wyznanie. Natalia przeciwstawia wiarę w uczucie wszelkim obawom, które niesie życie”.

Warto ponadto rzucić okiem na nakręcony w jednym ujęciu klip do „Wierzę w nas”. Dzieło Bartka Prokopowicza nie stoi w opozycji do muzycznej zawartości tego numeru. Autor teledysku mówi, że „dosłowne zobrazowanie słów piosenki jest celowym zabiegiem. (…) owa dosłowność (…) jest mrugnięciem oka do widza”. Nagrany wspólnie z małżonkiem, Michałem Dąbrówką, rzeczony singiel Kukulskiej jest jednym z bardziej udanych w jej dosyć bogatej już dyskografii. Niestety częstotliwość emisji radiowej tego utworu pozostawia wiele do życzenia. Najwidoczniej uznano, że jeden hit na rok Natalii powinien wystarczyć (dużo lepsze statystyki przypadają w udziale np. Patrycji Markowskiej).

(posłuchaj)

fot. okładka singla: Kukulska & Dąbrówka „Wierzę w nas” (spotify.com)

 

Hurts „Sunday”

Prawdopodobnie fani Hurts pomyślą, że jestem mocno do tyłu z nowościami, skoro dopiero teraz, tj. 2 miesiące po premierze singla „Sunday”, wspominam o tym nagraniu. W istocie jestem jedną z tych osób, które klip do tego nagrania obejrzały w dzień jego premiery, a piosenki słucham intensywnie już od dawna (świadkiem ten, kto śledzi moje wpisy na Facebooku i Twitterze albo moje odsłuchania na last.fm). Początek roku był jednak na blogu takim czasem, gdy wzmianek o duecie Hurts pojawiało się tu od groma (podsumowanie 2010 roku + koncert w Krakowie). Abyście nie mieli wrażenia, że wchodzicie na bloga o twórcach przeboju „Wonderful life”, singiel „Sunday”, by pojawić się w cyklu „Co nowego w muzyce”, musiał ustawić się w kolejce. Do rzeczy jednak…

Nagranie wyraźnie odbiega od tego, czym w naszym kraju Theo Hutchcraft i Adam Anderson podbijali radiowe playlisty. Ma bowiem inny charakter, a przede wszystkim znacznie przyspieszone tempo w porównaniu do „Wonderful life” i „Stay”. Jeżeli jednak pamiętacie o pierwszym singlu zespołu, „Better than love”, ta zmiana dynamiki nie będzie dla Was zaskoczeniem. Piosenka nie jest oczywiście pozbawiona elementów, które umożliwiają nam rozpoznanie wykonawcy. Wokalna maniera Theo, typowy dla Hurts patos, syntezatorowe granie – z tego w „Sunday” nie zrezygnowano. Nagranie początkowo może umykać naszej pamięci (ja nie od początku byłem jego fanem),  jednak z czasem ma szansę zrobić w naszej głowie małe zamieszanie (o spustoszeniu raczej nie ma mowy). Ciekawym jego dopełnieniem jest promujący go teledysk, w którym odważono się na zastosowanie intensywnych kolorów, a – jak wiadomo – tworząc poprzednie 3 klipy promujące krążek „Happiness”, stroniono od jaskrawych barw. Klip opowiada historię mitycznego Orfeusza, który podejmuje próbę uratowania swej ukochanej. By jednak misja ratunkowa nie zakończyła się fiaskiem, nasz bohater nie może spoglądać za siebie („Don’t look back” – jak głosi pojawiająca się w teledysku tabliczka), co okazuje się dla niego pokusą, której nie potrafi się oprzeć. Czy wcielający się w tę postać Theo wyłamuje się od schematu znanego nam z tej legendarnej opowieści – przekonacie się, gdy wygospodarujecie odrobinę czasu na obejrzenie klipu. Ten obraz dodaje piosence nowego wymiaru, lecz i bez niego „Sunday” funkcjonuje bez żadnych zgrzytów. Nie jest to już dzieło na miarę „Wonderful life”, jednak na albumie „Happiness” stanowi jeden z jaśniejszych (i zarazem najbardziej skocznych) momentów.

(posłuchaj)

fot. okładka singla: Hurts „Sunday” (spotify.com)

 

White Lies „Strangers”

Co tu dużo mówić, teledysk do tego nagrania – choć rozumiem, jakie cele ma do zrealizowania – jest niesmaczny. Jednakże jego twórcy bynajmniej nie można odmówić odwagi i bezkompromisowości. Mnie raczej ten obrazek do piosenki zniechęca, dlatego teraz zawsze słucham jej w oderwaniu od tego dziwnego „dzieła”. „Strangers” z początku uznałem za nie najlepszy materiał na singla promującego wydany w styczniu longplay „Ritual”. Właściwie to nadal nie jestem przekonany, czy był to dobry wybór (strategia wyboru singla to sprawa bardzo złożona i nadzwyczaj ważna). Wiem już za to (i sam się sobie dziwię, że potrzebowałem czasu, by do tego dojrzeć), że jest to świetny kawałek – ciężko przyswajalny za pierwszym, drugim a nawet trzecim razem, lecz mający wszystko to, za co cenię White Lies. Mrok i bijący z wszystkich stron chłód + głęboki głos Harry’ego McVeigh – to stałe elementy, których na szczęście i tu nie zabrakło. Na tym jednak nie koniec. Uzależniłem się od tego kawałka m.in. ze względu na sposób, w jaki zbudowano w nim nastrój. Piosenka dosyć długo się rozwija – refrenu wyczekujemy niemal do jej połowy. Dzięki temu uwagę zwraca surowe, syntezatorowe przejście między zwrotkami, których nie oddzielono refrenem (ten motyw pojawia się w piosence nie tylko wtedy). Za ogromny atut uważam ponadto przestrzenność tego nagrania. Zbudowany na dźwiękach gitar, perkusji i wszechobecnej dziś elektroniki podkład przenosi mnie gdzieś w sam środek ogromnego stadionu, na którym z wszystkich stron dociera do mnie ich kotłujące się brzmienie. Mało jest nowych nagrań, które odrywają mnie na chwilę od rzeczywistości, opanowując totalnie moje myśli. Ten kawałek głośno gra w mojej głowie, sprawiając, że czuję się nim w pewien sposób osaczony. Takim odczuciom sprzyja to, że od pewnego czasu „Strangers” jest moim samochodowym powerplayem, a słuchając muzyki w takich warunkach, łatwiej jest poczuć się tak jakby się żyło w swoim świecie – odseparowanym od tego, co jest na zewnątrz (mała przestrzeń samochodu, w którym jestem sam, rozszerza się do wymiarów stadionu).

Być może uznacie, że bredzę a moja wypowiedź jest chaotyczna. Wynika to jednak z prostego faktu, iż nie umiem do końca opisać stanu, w którym znajduję się, jak tylko oddam się dźwiękom monumentalnego „Strangers”. Muzykę i to, co nam zapewnia, nie zawsze da się ubrać w słowa – tym bardziej jestem wdzięczny Brytyjczykom z White Lies, że otrzymałem od nich utwór, przy którym musiałem się sporo natrudzić, by w kilku zdaniach napisać, co jest w nim najpiękniejszego.

(posłuchaj)

fot. okładka singla: White Lies „Strangers” (spotify.com)

 

RZUTEM NA TAŚMĘ

Alex Gaudino feat. Kelly Rowland „What a feeling”

Od czasu, gdy sukcesem okazał się singiel „When love takes over”, Kelly Rowland w dyskotekowych klimatach czuje się jak ryba w wodzie. Nie ma się jednak czemu dziwić – nie jest bowiem prawdą, że do house’u nie trzeba mieć dobrego głosu. Należycie dobrany, wyrazisty i najlepiej mocny wokal potrafi z przeciętnej imprezowej potupajki zrobić energetyzujący parkietowy hicior. Nowa propozycja Alexa Gaudino nie ma już tego poweru, co pamiętne „Destination Calabria” z doskonale dopasowanym, nosowym głosem Crystal Waters, jednak mimo swych niedoskonałości w warunkach klubowych sprawdzi się na pewno. Zastanawia mnie tylko jedno: dlaczego panna Rowland ponownie postanowiła użyczyć swego głosu w house’owym numerze, skoro prawdopodobnym powodem przesunięcia premiery jej nowego albumu była chęć poprawienia swojego wizerunku jako gwiazdy R&B poprzez zastąpienie części tanecznych kawałków utworami bliższymi jej macierzystemu nurtowi? Czyżby zdawała sobie sprawę z tego, że nagrywając wyłącznie R&B, trudno w dzisiejszych czasach być na topie?

(posłuchaj)

 

Lady Gaga „Judas”

Jeżeli uważaliście, że „Born this way” brzmi trochę tandetnie, to posłuchajcie najnowszego singla wokalistki uzurpującej sobie tytuł Królowej Pop. Przy tym numerze w rubryce „wykonawca” równie dobrze moglibyśmy wpisać: Masterboy, Cappella, La Bouche, Culture Beat, Captain Hollywood Project albo nazwę innej „wybitnej” gwiazdy nurtu eurodance z lat 90. Gdzie ta zapowiada rewolucja?! Jeżeli tak będzie brzmiał album, który wraz z końcem dekady mamy okrzyknąć płytą dziesięciolecia (jak twierdzi sama zainteresowana), to znaczy, że muzyka popularna zabrnęła w ślepy zaułek. Piosenka ma wprawdzie predyspozycje do tego, by sprawdzić się na imprezie, ale w klubie to nawet siermiężnych rąbanek Basshuntera da się słuchać (chociaż mnie przychodzi to z wielkim trudem). Nie jest to najsłabszy kawałek, jaki w tym roku słyszałem, ale biorąc pod uwagę, że to propozycja Lady Gagi, nie jestem w stanie ocenić pozytywnie efektów jej pracy. A mogło być tak pięknie…

(posłuchaj)

 

Piotr Lisiecki „Gra o wszystko”

Zachwytów nad znanym z programu „Mam talent!” Piotrem Lisieckim było swego czasu co nie miara, a sam wokalista chyba w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, jakim cieszy się wzięciem. Ja w nim aż takiego wielkiego talentu nie dostrzegałem i nadal nie dostrzegam. Nie pierwszy to i nie ostatni introwertyczny (przynajmniej na scenie) piosenkarz z gitarą. W konsekwencji nie miałem wobec niego jakichś szczególnych oczekiwań. Wygląda jednak na to, że Piotr ma wypełnić na naszym rynku lukę w bluesowym mainstreamie. I jest to dobry kierunek. „Chris Rea meets Amy Macdonald” – pomyślałem, słysząc po raz pierwszy jego singlowy debiut. Utwór brzmi bowiem jak połączenie „This is the life” z motywami znanymi nam z przebojów pana Rea. Czy taki jest cały debiutancki album – dowiemy się już 27 kwietnia. W moim odczuciu „Gra o wszystko” to przyjemne, klimatyczne nagranie, które sprawdzi się tak w trasie, jak i przy ognisku. Aczkolwiek niewiarygodnie w ustach tego młodego człowieka brzmi tekst kompozycji. Myślę sobie jednak, że wolę słuchać 17-latka śpiewającego niczym doświadczony przez życie gość w średnim wieku niż użalającego się nad sobą z powodu utraconej miłości. Podsumowując, singiel brzmi obiecująco. Niebawem przekonamy się, czy zwiastuje solidny album…

(posłuchaj)