Felieton: Fryderyki – krytycznym okiem

Podawanie pełnej listy nominowanych do tegorocznej edycji Fryderyków nie ma raczej większego sensu, ponieważ z pewnością największym triumfatorem okaże się ponownie zespół Hey. Fryderyki coraz bardziej zamykają się na artystów, którzy są faktycznie w danym czasie popularni, a przy tym nietuzinkowi. Niby szanowna Akademia Fonograficzna czasami stawia na oryginalność, co jest raczej dobrym objawem (oczywiście przy zachowaniu granic rozsądku), przeważnie jednak statuetką wyróżnia ciągle tych samych artystów – nawet jeżeli miłość „branży” nie przekłada się na uwielbienie mas. A nie zawsze przecież popularność, która w przypadku Fryderyków często jest argumentem przeciwko artyście, jest czymś złym.

Akademia charyzmatyczną Kasię Nosowską i jej kapelę obsypuje Fryderykami, czyniąc to zasadniczo przy każdej nadarzającej się okazji. Jak nie wiadomo kogo nagrodzić, to najbezpieczniej przyznać Fryderyka Nosowskiej. Hey to od lat zespół znany i ceniony, a przy tym dosyć oryginalny, jednak w moim mniemaniu nie ma już takiego oddziaływania, jakie miał w połowie lat 90. XX w. Wtedy wielu uznawało Hey wręcz za głos pokolenia. Obecnie muzyka tej grupy dużo rzadziej trafia do młodych ludzi, a jej popularność mimo wszystko trochę już przygasła, wszak pierwsze miejsce na liście polskich bestsellerów płytowych i platynowa płyta (czy nawet podwójna platyna) niczego nie dowodzą. Nie można za miernik popularności uznawać sprzedaży albumów, która w wielomilionowym kraju nad Wisłą utrzymuje się na znikomym poziomie. Poza tym osoby młode, które najintensywniej słuchają muzyki, stosunkowo rzadko decydują się na zakup oryginalnych wydawnictw, toteż wyniki sprzedaży profilowane są w dużej mierze przez osoby nieco już starsze, które mogą sobie na tego typu przyjemność (jaką niewątpliwie jest dla nich zakup płyty) pozwolić, a szkoda im jednocześnie czasu na „zabawę” w pobieranie muzyki z sieci. Dlatego też wśród artystów, którzy sprzedają w Polsce najwięcej płyt, znajdziemy takich weteranów sceny, jak rzeczony Hey czy np. Raz Dwa Trzy, co wcale nie oznacza, że to właśnie ich nagrań Polacy słuchają najchętniej. Polska muzyka wbrew pozorom ma naprawdę wiele do zaoferowania. Czas więc otworzyć oczy i dać szansę innym artystom. Uważam, że warto zdecydowanie częściej wyróżniać wykonawców, którzy chociaż są kochani przez tłumy (czyli nagrywają muzykę dla masowego słuchacza), potrafią trzymać przyzwoity poziom. To bowiem nie lada sztuka tworzyć muzykę dobrą, a zarazem przebojową (często dużo trudniejsza niż nagrywanie tzw. muzyki niszowej).

Sporym nieporozumieniem jest tegoroczna lista utworów nominowanych w kategorii „piosenka roku”. Kategoria o tej nazwie powinna – moim zdaniem – wyróżniać piosenki dobre i popularne zarazem (co innego, gdyby nazwano ją „najlepsza piosenka”, nie zaś „piosenka roku”). „Chodź, przytul, przebacz” Andrzeja Piasecznego i „Nie mogę cię zapomnieć” Agnieszki Chylińskiej to dwa największe przeboje ubiegłego roku. Czy dobre – to już kwestia gustu. Ale co tu robią utwory zespołów Biff („Pies 1”) oraz Lipali („Barykady”), które przebojami są żadnymi?! Oczywiście i Hey się do tej kategorii załapał, ale cóż… przyjmijmy, że kompozycję „Kto tam? Kto jest w środku?” można ewentualnie (nieco na wyrost) uznać za połączenie jakości i popularności (chociaż tej ostatniej – niezbyt imponującej). Biorąc pod uwagę, iż przed rokiem za piosenkę roku uznano „Maszynkę do świerkania” wykonywaną przez (delikatnie mówiąc – średnio) śpiewającego Czesława (tj. Czesław Śpiewa), a przed dwoma laty dziwaczną „Erę retuszera” nie kogo innego, jak przywoływanej tu już Nosowskiej, to w tym roku jak najbardziej można się spodziewać, że nagrodę zgarnie kolejne cudaczne nagranie (oby nie!).

Działalność Akademii Fonograficznej przyznającej Fryderyki świetnie podsumowuje felieton Agnieszki Chylińskiej z „Machiny” (kwiecień 2006 r.) pt. „Jestem członkiem”. Pełną treść znaleźć można tutaj. Oto fragmenty:

„Jestem członkiem Akademii Fonograficznej, która co roku przyznaje „Fryderyki”. Ha! Jestem kimś, jestem mocna! Nie jakieś tam byle co, tylko członkiem jestem! Członkiem, który decyduje. Członkiem, który eliminuje, skreśla, pozbawia szans!
(…) Jestem członkiem, który dosłownie za chwilę zdecyduje o życiu lub śmierci medialnej tej oto żałosnej garstki nazwisk, ksyw i nazw zespołów, które wysypią się z pięknej koperty.
(…) Jak co roku będę urywać łby i pozbawiać szans tych naprawdę zdolnych i wybitnych, by nie stanowili konkurencji i nie zagrażali mojemu poczuciu, że jestem wyjątkowa i niezastąpiona. A wszystko w myśl zasady, że „Fryderyka” mogę dostać tylko JA lub w najgorszym wypadku mój dobry kolega od gorzały. Innej możliwości nie ma! Tak jest w Sejmie, tak jest wszędzie.
(…) Przechodzę do kategorii wokalistka w duchu dziękując szanownej Akademii za to, że już nie każą wypełniać i wyznaczać tych z działki muzyka poważna. Och, jakie to były jaja, kiedy się wpisywało jakiegoś sztywniaka gówno o nim wiedząc, ale miał na przykład zabawne nazwisko lub nazwa płyty jakoś tak brzmiała… poważnie.
Wokalistka. Gdybym była nominowana wpisałabym siebie i dwie miernoty bez żadnych szans, a tak? Tej nie wpiszę, bo mój chłopak ma maślane oczy, gdy na nią patrzy i w ogóle ona chyba niesympatyczna jest i przytyła ostatnio. Tamtej nie wpiszę, bo raz gadałam z nią na imprezie i jakaś taka wyniosła była dla mnie, a poza tym, co ona tam śpiewa: jakieś pierdoły.
(…) Czuję się jak Renata B. w komisji śledczej. Nie znam się do końca, ale swoje zdanie mam. Głosu nie zmarnowałam, stanowisko wykorzystałam, konkurencji dokopałam. Amen”.

Mam ogromną nadzieję, że powyższy tekst jest znaczącym przerysowaniem stanu faktycznego. Obawiam się jednak, iż rzeczywistość wiele od tego opisu nie odbiega…