Co roku w pierwszy czwartek listopada jesteśmy świadkami jednego z najważniejszych wydarzeń muzycznych w Europie – najpopularniejsza muzyczna stacja świata, MTV (a właściwie jej europejskie oddziały), przyznaje swoje nagrody. Nie inaczej było i w tym roku, bowiem 5 listopada br. w Berlinie odbyła się szesnasta gala MTV Europe Music Awards 2009. Miejsce zostało wybrane nieprzypadkowo – MTV postanowiło uczcić w ten sposób 20. rocznicę zburzenia muru berlińskiego. Zastanawiający jest jednak fakt, co to ważne historyczne wydarzenie ma wspólnego z galą, na której wybieramy najpopularniejszych w Europie muzyków. Mieszanie rozrywki z polityką jest tym, czego należałoby się raczej wystrzegać.
Berlin był organizatorem także pamiętnego pierwszego rozdania MTV EMA (wówczas imprezę prowadził Tom Jones). Po raz drugi z rzędu konferansjerem imprezy mianowano amerykańską wokalistkę, Katy Perry. Najwidoczniej ekipę MTV urzekł jej niewątpliwy urok osobisty, seksapil i niewybredny dowcip. Wprawdzie Katy momentami była nawet dosyć zabawna i przykuwała uwagę widza (chociażby wtedy, gdy podziwialiśmy ją ubraną w suknię, która – jeśli się nie mylę – miała przypominać szwajcarski ser), aczkolwiek w moim mniemaniu MTV stać było na kogoś, komu profesja gospodarza gali tego pokroju jest mimo wszystko nieco bliższa. Zastanawia mnie również to, od czego zależy dobór „gwiazd” wręczających statuetki. Przeważnie są to „osobistości”, których kariery dawno już podupadły albo nigdy się właściwie nie rozkręciły, a w dużej mierze są to ludzie, którzy z muzyką mają niewiele wspólnego.
Zanim przejdę do dalszego ciągu relacji z wczorajszej gali, wpierw zamieszczę tu odrobinę statystyki. A mianowicie, do tej pory największą ilością statuetek MTV pochwalić się może Eminem, który zdobył ich w sumie aż 10 (9 jako solista, a 1 wraz z grupą D12). Tuż za nim – z liczbą 7 statuetek – plasuje się Britney Spears. 5 nagród zgarnęli jak dotąd: Justin Timberlake, Beyoncé, Muse, The Prodigy, Linkin Park oraz rosyjski gwiazdor – Dima Bilan (już 5-krotnie uznany za najlepszego rosyjskiego artystę).
Na wczorajszej gali gwiazd muzyki z całą pewnością nie brakowało, ale dziwić może nieobecność tych, którzy zdecydowanie być tam powinni. W pierwszej kolejności mam tu na myśli Lady Gagę, która – jako największy fenomen 2009 r. – powinna była nie tylko się na gali pojawić, ale i MTV powinno było poczynić wszelkie starania, aby artystka również na niej zaśpiewała. Już dawno żaden artysta nie miał tak mocnego „wejścia” w show biznes jak Gaga. W ciągu zaledwie kilku miesięcy od debiutu udało jej się zdobyć na tyle dużą popularność, że zasadniczo każdy fan muzyki już bardzo dobrze zna jej pseudonim artystyczny, potrafi zanucić jakąś jej piosenkę, a w internecie trudno nie natknąć się na artykuły na jej temat tudzież zdjęcia przedstawiające jej kolejne cudaczne stroje. Lady Gaga z nikomu nieznanej kobiety w mgnieniu oka przeobraziła się w niezwykle rozpoznawalną gwiazdę, która już od ponad roku bombarduje nas swoimi przebojami („Just dance”, „Poker face”, „Eh, eh (nothing else I can say)”, „LoveGame”, „Paparazzi”, „Bad romance”), wyznaczając jednocześnie trendy tak w muzyce, jak i w modzie. Okazało się, że gatunek, w którym Gaga nagrywa, czyli electropop, tak bardzo przypadł ludziom do gustu, że z dnia na dzień stał się najpopularniejszym nurtem muzycznym tego roku, a wielu innych artystów poszło w ślady Gagi i zaczęło nagrywać electropopowe przeboje. W ten oto sposób ostatnie dokonania takich gwiazd, jak chociażby Shakira czy Sugababes, które przecież nie od dziś występują na scenie, zaczęły przypominać to, co firmuje swoim nazwiskiem jeszcze niedawno nikomu nieznana Gaga. Nie brakuje nam też debiutantów, którzy zdecydowali się nagrać swoje pierwsze płyty w stylu electropop (chociażby debiutantka z Wielkiej Brytanii – Little Boots). Tak jak Madonnę nazywa się od lat Królową Pop, Michaela Jacksona Królem Pop, a Britney Spears Księżniczką Pop, tak Lady Gaga z miejsca stała się Księżniczką Electropopu. Nawet – o zgrozo! – Gosia Andrzejewicz postanowiła zostać electropopową gwiazdką. Czy to wszystko to nie dowód na fenomen Gagi? Ale przejdę może do sedna sprawy. Mając powyższe na uwadze, naprawdę nie mogę zrozumieć, dlaczego Lady Gaga nie wystąpiła na gali, a tym bardziej nawet na nią nie przybyła. Dlaczego nie postarano się znacznie wcześniej, żeby jej w tym – jakże uroczystym dla MTV – dniu nie zabrakło?! Dziwi mnie też nieobecność wśród gwiazd dających wczoraj popis swego talentu zespołu The Black Eyed Peas. Ich ostatnie nagrania mogą się komuś nie podobać (sam nie jestem zbytnio ich zwolennikiem), jednakowoż biją one rekordy popularności w najważniejszych muzycznych zestawieniach tego roku. Weźmy choćby „I gotta feeling” – ten utwór od 17 tygodni jest numerem 1 na świecie, a to wszak nie byle osiągnięcie. No ale najwidoczniej MTV łatwiej było po raz kolejny ściągnąć na performance chłopców z Tokio Hotel, którzy kreowani są na niebywale popularny europejski zespół, podczas gdy ich płyta wcale nie jest jakimś szczególnym wydarzeniem w świecie muzyki, a faktycznych hitów poza krajami niemieckojęzycznymi jak nie mieli, tak nadal nie mają…
I tu mój, niestety, kolejny zarzut – praktycznie połowa występujących na gali artystów to artyści rockowi. Rock to gatunek, do którego należy mieć – w pełni należny mu – szacunek. Wykonawcy rockowi zawsze się obronią przed nieustannie zmieniającymi się trendami w muzyce – pewnie dlatego najczęściej to właśnie rockowe kapele potrafią przetrwać w branży nawet kilka dekad, ciągle wykonując podobną muzykę. Nie oszukujmy się jednak – rock nie jest tym, czego teraz najczęściej słucha Europa. Co więcej, rock nie jest też gatunkiem, który najmocniej jest przez MTV promowany. Dziwić więc może proporcja artystów rockowych do pozostałych gwiazd, które dały nam wczoraj popis swych umiejętności. Oczywiście każdy z nich, tj. U2 (które, notabene, dostąpiło zaszczytu zagrania dla wiwatującej publiczności pod samą Bramą Brandenburską), Green Day, Foo Fighters, a nawet Tokio Hotel (nieco razi stawianie tej kapeli w jednym rzędzie z legendarnym U2) dał wczoraj czadu, co zresztą było widać po niektórych reakcjach publiki, aczkolwiek Katy Perry, Leona Lewis i Shakira jako reprezentacja gwiazd popowych oraz Beyoncé i Jay-Z jako przedstawiciele brzmień „urban” to jak dla mnie trochę za mało, aby uznać, że na gali zobaczyliśmy pełne odzwierciedlenie tego, co się działo w muzyce przez ostatni rok. Jedną z gwiazd, która nie dość że niezasłużenie (mając na uwadze wielki sukces jej ostatniego longplaya) nie otrzymała zeszłego wieczoru żadnej nagrody (mimo aż 5 nominacji), to jeszcze nie została ściągnięta na galę, aby dać swój pierwszy w – trwającej już kilka lat – karierze występ na MTV EMA, jest grupa Kings Of Leon. To ona z rockowego grona artystów najwięcej zdziałała przez ostatni rok, pomimo tego, że nie jest tak popularna, jak U2 czy Green Day (dla których ten rok wprawdzie też był udany, ale chyba nieco mniej niż tego się po nich spodziewano), a zatem nie powinno było jej tam zabraknąć.
Moją uwagę przykuł moment, w którym do Bono, wykonującego przebój „Sunday bloody Sunday”, dołączył nagle Jay-Z. Połączenie rocka z hip-hopem wydaje się interesujące. Brawa więc dla jego pomysłodawców, że zdecydowali się na takie odważne posunięcie. Green Day i Foo Fighters wypadali nieźle, rzekłbym – w ich stylu, aczkolwiek oba występy na długo raczej w mej pamięci nie zagoszczą. Co ciekawe, całkiem przyzwoicie (muszę to z przykrością przyznać) wypadł występ chłopców z Tokio Hotel. Okazuje się, że stać ich na to, by trzymać pewien poziom, chociaż z powyższymi gwiazdami pod żadnym względem równać się nie mogą.
W mojej ocenie zawiodła nieco Shakira, która nie dość, że wyglądała trochę niedbale (włosy przypominające fryzurę, którą przez krótki czas propagowała niegdyś Mandaryna + tandetnie prezentujący się strój), jakby zagubili się gdzieś jej styliści, to jeszcze zamiast wykonać swój ostatni przebój „She wolf”, którym miała szansę porwać publikę do tańca, śpiewała mało wyraziste „Did it again”. Ponadto wokalistka zdecydowała się na wykorzystanie w czasie swojego występu bębnów. Może i wyglądało to imponująco i w pewien sposób uatrakcyjniło jej show, ale czy czegoś podobnego nie widzieliśmy już kilkukrotnie na najbardziej kiczowatym festiwalu Europy, znanym wszystkim jako Eurowizja?
Nie spodziewałem się jakiegoś porywającego performance’u po Leonie Lewis. Trzeba jednak przyznać, że chociaż wokalistka praktycznie nie zaprezentowała nam żadnego ruchu scenicznego, wykonując swój nowy singiel „Happy”, potrafiła oczarować publikę swym wokalem, piękną kreacją, odpowiednio dobranymi efektami wizualnymi i perfekcyjną budową dramaturgii utworu. Okazuje się, że niekoniecznie trzeba przerabiać scenę w arenę cyrkową, żeby przykuć uwagę widza.
Pomysłowością wykazano się natomiast przy występie Katy Perry, która zaprezentowała nam krótką wokalną wycieczkę po 5 hitach pretendujących do miana najlepszej piosenki gali. Przyzwoicie wypadł również hiphopowy guru – Jay-Z, śpiewając „Empire state of mind” na scenie, która miała „udawać” Nowy Jork. Większą uwagę zwróciłem jednak na jego towarzyszkę, Bridget Kelly, która śpiewała w tym utworze refren zamiast – czyniącej to w oryginale – Alicii Keys.
Najmocniej zapadający w pamięć występ wieczoru dała ukochana Jaya-Z, Beyoncé. Na scenie była niezbyt długo, ale za to jej show do „Sweet dreams” było niezwykle wyraziste. Po raz kolejny udowodniła nam, jaką doskonałą jest artystką. Była seksowna, zmysłowa, świetnie się ruszała, nie brakowało jej żywiołowości, a wokalnie wypadła genialnie, prezentując w całej okazałości swój mocny, wyjątkowy głos. Beyoncé to artystka z klasą, talentem i seksapilem – krótko mówiąc, prawdziwa gwiazda! Trzeba przyznać (nawet gdy nie jest się fanem jej nagrań), że ma to „coś”.
Przejdę może jednak to samych nagród. Jak wspomniałem powyżej, formacja Kings Of Leon, pomimo wielu nominacji, wyszła z imprezy z niczym. Jest to jednak zespół tej klasy, że nie potrzeba mu żadnych nagród, by świat wiedział, że stać go na wiele. Największym zaskoczeniem jest jednak – nie boję się tego tak określić – porażka Lady Gagi, która podobnie jak Kings Of Leon, otrzymała sporo nominacji. Wprawdzie Gaga wywalczyła sobie statuetkę za najlepszy debiut, ale pomyślmy racjonalnie – kto inny miał ją zdobyć? Pozostali debiutanci wypadają dosyć blado przy osiągnięciach Księżniczki Electropopu (chociaż Taylor Swift też ma na swoim koncie niemało osiągnięć, lecz nie sięgają one poza granice USA, a to przecież gala nagród europejskich). Gaga w czołowych kategoriach („najlepsza wokalistka” i „najlepsza piosenka”) przegrała ze swoją największą tegoroczną konkurentką – Beyoncé, która zresztą okazała się największą triumfatorką całej gali. Pamiętajmy jednak o tym, że – jak to napisałem już powyżej – Beyoncé wielką artystką jest, więc zawsze trzeba widzieć w niej groźną rywalkę, z którą porażka nie jest bynajmniej powodem do wstydu czy rozpaczy. Tym razem to ona wygrała walkę o statuetki MTV, ale wszystko wskazuje na to, że Gaga nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Chyba najbardziej niespodziewane zwycięstwo Beyoncé odniosła w kategorii „najlepsza piosenka„. W zestawieniu z „Poker face” (Lady Gaga), „I gotta feeling” (The Black Eyed Peas), „When love takes over” (David Guetta feat. Kelly Rowland) oraz „Use somebody” (Kings Of Leon) przebój Beyoncé „Halo” nie wydawał się faworytem (umieściłbym go mniej więcej w połowie stawki), ale jednak Europa (głosowanie we wszystkich kategoriach odbywało się za pośrednictwem stron internetowych wszystkich oddziałów europejskiego MTV) uznała go za najlepszy. Beyoncé zwyciężyła również w kategorii „najlepszy teledysk„, otrzymując nagrodę za klip do „Single ladies (put a ring on it)”, co raczej nie było niespodzianką. W czasie odbierania statuetki wskazała na swój pierścionek i powiedziała, że to Jay-Z „put a ring on it”, co zostało bardzo spontanicznie odebrane przez publiczność.
Za najlepszego artystę uznano Eminema (raper na gali niestety się nie pojawił), który w tym roku powrócił (moim zdaniem z sukcesem komercyjnym gorszym od zamierzonego) do rapowania. Dziwi nieco nominacja w tej kategorii dla Miki, którego druga płyta przeszła prawie bez echa, nie powtarzając ani w jednej czwartej sukcesu poprzedniczki, oraz Robbie’ego Williamsa, który przecież swój singiel „Bodies” wydał już po ogłoszeniu nominacji do MTV EMA, a przez ostatni rok nie był zasadniczo aktywny muzycznie (tj. nie wydał nic nowego). Widać w tym miejscu, że to jednak ekipa brytyjskiego MTV ma najwięcej do powiedzenia przy układaniu nominacji, bo to właśnie w tym kraju obaj panowie są najpopularniejsi. Nie dziwiłaby obecność Williamsa w przyszłorocznych nominacjach, bo zapewne ukazująca się za kilka dni jego nowa płyta niejako „uprawniałaby” go do ubiegania się o laury za swe najnowsze dokonania. Ktoś może zarzucić mi w tym miejscu, że jest to przecież nagroda nie dla najpopularniejszego (czy też dla najbardziej aktywnego w danym roku), a dla najlepszego artysty. Nie oszukujmy się jednak – nagrody MTV to nie Grammy, ponieważ statuetki przyznawane są przez fanów stacji (a nie tzw. „branżę”), więc jest to ewidentny konkurs popularności, a nie jakości (chociaż nie traćmy całkiem wiary w lud, który niekiedy potrafi postawić na jakość). Natomiast to w rękach MTV spoczywa w miarę racjonalne ułożenie listy nominowanych, która powinna być – może nie do końca, ale przynajmniej w pewnym sensie – szklanym odbiciem tego, co działo się na listach bestsellerów w mijającym roku.
Najlepszą grupą okrzyknięto… Tokio Hotel, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, kto tak naprawdę najaktywniej bierze udział w internetowym głosowaniu. Zwycięstwo Tokio Hotel nad takimi artystami, jak Green Day i Kings Of Leon czy też niezwykle popularnymi członkami The Black Eyed Peas uważam za pewnego rodzaju nieporozumienie, ale miejmy na uwadze mój powyższy wniosek – liczy się popularność wśród fanów stacji, a Tokio Hotel najwidoczniej mogą się nią pochwalić. W gronie nominowanych we wspomnianej kategorii byli jeszcze Jonas Brothers, więc… zawsze mogło być gorzej. A propos braci Jonas, niezrozumiałe jest dla mnie to, że to właśnie ich wytypowano na artystów, którzy mieli złożyć hołd Michaelowi Jacksonowi. Co oni mogą wiedzieć o dziedzictwie Króla Popu, o którym tak pewnie się na gali wypowiadali?! Hołd Jacksonowi powinien był składać artysta, któremu też należą się pewne zaszczyty, ktoś też wielce zasłużony dla muzyki, np. Bono, ale – na Boga! – nie Jonasowie! Szkoda, że nie zaproszono jeszcze Miley Cyrus, która przecież też mogłaby powiedzieć, jak to od lat (tylko ilu?) podziwia Jacksona za jego dokonania i wielki wkład w muzykę rozrywkową.
Za najlepszego rockowego artystę uznano Green Day. Tutaj praktycznie każdy mógł wygrać i właściwie wszyscy nominowani należą do światowej czołówki rocka. A o kim poza Green Day mowa? O Kings Of Leon, U2, Linkin Park i Foo Fighters. Podobnie sprawy się mają z kategorią „najlepszy alternatywny artysta„, w której nad Muse, Paramore, The Killers i The Prodigy zwycięstwo odniósł zespół Placebo, chociaż w moim osobistym odczuciu Placeb0 w tym roku nie zapracowało sobie wystarczająco na takie wyróżnienie. To był bardziej udany rok dla pozostałej czwórki. The Prodigy powrócili z nową, dobrze przyjętą płytą, The Killers wylansowali wielki przebój „Human” oraz dobrze sprzedającą się płytę „Day & age”, Paramore zyskali sporo na popularności m.in. dzięki niedawno wydanej nowej płycie „Brand new eyes” oraz piosence „Decode”, promującej film „Zmierzch”, a zespół Muse co by nie wydał, i tak byłoby to ważnym muzycznym wydarzeniem.
W kategorii „best urban„, której nazwa tłumaczona jest u nas nieco dziwacznie (tak, że wielu może nie wiedzieć, o co właściwie chodzi) jako „najlepszy artysta muzyki miejskiej” („urban” to skrótowe określenie na takie gatunki, które niekiedy nazywa się „czarnymi”, tj. R&B, hip-hop, rap), na zwycięzcę wytypowany został Jay-Z. To był udany wieczór dla niego i jego partnerki, Beyoncé, bo nie dość, że zgarnęli w sumie 4 statuetki, to jeszcze (chyba nieprzypadkowo) dostąpili zaszczytu wystąpienia na scenie ze swoimi ostatnimi przebojami. Krótko mówiąc, para miała powody do zadowolenia. W momencie, gdy odczytywano nazwisko – również nominowanego w tej kategorii – Kanye Westa, nagle przerwano oficjalną prezentację nominowanych i prowadząca galę odniosła się wówczas do niedawnego skandalu wywołanego przez Kanye, tj. do przerwania wystąpienia Taylor Swift na MTV Video Music Awards 2009, w czasie którego artystka dziękowała za otrzymaną statuetkę, którą według Westa powinna była otrzymać Beyoncé.
MTV przyznało nagrody także w 2 kategoriach odnoszących się do prezentowanych na antenie stacji serii – MTV World Stage oraz MTV Push. W pierwszej kategorii wygrał zespół Linkin Park (to kolejny artysta, którego na gali zabrakło), a w drugiej – brytyjska debiutantka, Pixie Lott, którą uznano także za najlepszego brytyjskiego artystę. Natomiast wykonawcą, który daje najlepsze występy na żywo, wybrano U2. Te 3 kategorie uznać należy raczej za mniej ważne i chyba nieco wydumane. Kiedyś przyznawano statuetki w kategoriach, których istnienie było zdecydowanie dużo bardziej zrozumiałe, a mimo to na jakimś etapie podjęto decyzję o ich wycofaniu. Chodzi mi m.in. o kategorię „najlepszy artysta popowy” czy też „najlepszy album„. Dziwi też brak kategorii, w której wyróżniani byliby artyści sceny dance, która przecież jest obecnie bardzo licznie reprezentowana.
Najwięcej emocji wzbudzała kategoria „najlepszy europejski wykonawca„. Każdy z 23 oddziałów europejskiego MTV wytypował piątkę finalistów, na których na stronach lokalnego MTV można było oddawać przez kilka tygodni głosy. Regionalni zwycięzcy brali potem udział w drugiej turze głosowania. W jej ramach wyłoniono czołową piątkę artystów, spośród których Europa miała wybrać swojego faworyta. Chociaż niektórzy wykonawcy odnosili sukcesy nie tylko na lokalnych rynkach, ale także cieszyli się popularnością w wielu innych krajach Europy (np. Brytyjka Pixie Lott, Szwedka Agnes czy znana w Polsce Rumunka Inna), to w czołowej piątce ich niestety zabrakło, a za to znaleźli się w niej wykonawcy, których nacje najwidoczniej potrafiły bardziej się zaangażować w akcję głosowania. I tak – po raz kolejny – do top 5 załapali się przedstawiciele Rosji, Turcji i Włoch. Co ciekawe, jak przed rokiem, w głosowaniu zwyciężyli Turcy. To moim zdaniem dowodzi tylko, że nie ma większego sensu bawić się w wybieranie najlepszego artysty Europy, kiedy to wyniki owego głosowania są przewidywalne m.in. z powodu uwarunkowań demograficznych (wygra państwo, w którym jest odpowiednio duża grupa głosujących, a Rosja czy Turcja na brak ludności narzekać nie mogą) i nie odzwierciedlają rzeczywistych sympatii Europejczyków.
Docenić więc należy sukces Dody, która potrafiła na tyle zmobilizować swoich fanów (a może także i osoby, które po prostu chciały zobaczyć reprezentanta Polski w zacnym gronie finalistów, nie zwracając uwagi na to, że to akurat Doda jest ową reprezentantką) na tyle, by poświęcili swój cenny czas na intensywne na nią głosowanie. Doda dzięki temu znalazła się w czołowej piątce artystów, a w ostatecznym rozrachunku zajęła – zgodnie z doniesieniami polskich mediów – drugie miejsce. Bez względu na to, czy Dodę kochamy, czy jej nienawidzimy, musimy obiektywnie przyznać, że to jej wielki sukces, którego należy jej pogratulować! Chociaż nasza polska przedstawicielka nagrody nie dostała, to reprezentowała nasz kraj w mediach dosyć zauważalnie, wygłupiając się tuż za plecami Katy Perry, gdy ta zapowiadała jeden z występów.
Podsumowując, to był niestety nieco nudnawy wieczór, w czasie którego nie wykazano się wystarczającym zaangażowaniem w to, aby gala MTV – jak za dawnym czasów – była faktycznie wielkim świętem muzyki. I to takiej muzyki, która w przeciągu ostatnich 12 miesięcy święciła triumfy na listach przebojów, a przede wszystkim na antenie MTV! Mam ogromną nadzieję, że w kolejnych latach stacja bardziej przyłoży się do organizacji tej imprezy, żeby nie straciła ona swego prestiżu, który i tak jest już sporo nadszarpnięty. Warto jednak odczuwać satysfakcję z tego, że takie uroczystości w ogóle mają miejsce, bowiem muzyka jest tym, czego nie powinno zabraknąć w życiu żadnego z nas, toteż zasługuje ona w pełni na to, ażeby od czasu do czasu celebrować ją, czyniąc to z takim rozmachem, z jakim przygotowywana jest co roku gala MTV Europe Music Awards.
A oto dokładna lista nominacji ze wskazaniem zwycięzców:
Najlepsza piosenka
* Beyoncé „Halo”
* The Black Eyed Peas „I gotta feeling”
* David Guetta feat. Kelly Rowland „When love takes over”
* Kings Of Leon „Use somebody”
* Lady Gaga „Poker face”
Najlepszy teledysk
* Beyoncé „Single ladies (put a ring on it)”
* Britney Spears „Circus”
* Eminem „We made you”
* Katy Perry „Waking up in Vegas”
* Shakira „She wolf ”
Najlepsza artystka
* Beyoncé
* Katy Perry
* Lady Gaga
* Leona Lewis
* Shakira
Najlepszy artysta
* Eminem
* Jay-Z
* Kanye West
* Mika
* Robbie Williams
Najlepszy zespół
* The Black Eyed Peas
* Green Day
* Jonas Brothers
* Kings Of Leon
* Tokio Hotel
Najlepszy debiut
* Daniel Merriweather
* La Roux
* Lady Gaga
* Pixie Lott
* Taylor Swift
Najlepszy artysta rockowy
* Foo Fighters
* Green Day
* Kings Of Leon
* Linkin Park
* U2
Najlepszy artysta alternatywny
* Muse
* Paramore
* Placebo
* The Killers
* The Prodigy
Najlepszy wykonawca muzyki miejskiej (R&B, hip-hop, rap)
* Ciara
* Eminem
* Jay-Z
* Kanye West
* T.I.
Najlepszy artysta koncertowy
* Beyoncé
* Green Day
* Kings Of Leon
* Lady Gaga
* U2
Najlepszy wykonawca w serii MTV World Stage
* Coldplay
* Kid Rock
* Kings Of Leon
* Lady Gaga
* Linkin Park
Najlepszy wykonawca w serii MTV Push
* Daniel Merriweather
* Hockey
* La Roux
* Little Boots
* Metro Station
* Pixie Lott
* The Veronicas
* White Lies
Najlepszy europejski wykonawca
* Deep Insight (Finlandia)
* Lost (Włochy)
* Doda (Polska)
* Dima Bilan (Rosja)
* maNga (Turcja)
Kategorie regionalne – najlepszy wykonawca z danego kraju (wymieniam tylko niektórych):
Beneluks – Esmee Denters
Dania – Medina
Niemcy – Silbermond
Grecja – Elena Paparizou
Rumunia – Inna
Szwecja – Agnes
Wielka Brytania i Irlandia – Pixie Lott
Konkurenci Dody w kategorii „najlepszy polski wykonawca” to: Ania Dąbrowska, Afromental, Ewa Farna i Jamal.