Recenzja płyty: Christina Aguilera „Bionic”

Mało albumów wydanych w przeciągu ostatniego roku wywołało tyle kontrowersji i było przedmiotem tylu sporów, co najnowsze dzieło obdarzonej wyjątkowym głosem Christiny Aguilery. Artystka dostaje cięgi za to, że ośmieliła się zmienić swój wizerunek i częściowo odeszła od klimatów znanych z poprzedniego krążka. Ja na tę zmianę byłem przygotowany już od czasu wydania singla „Keeps gettin’ better”, który potraktowałem jako jasny sygnał, że Aguilera tym razem zdecydowanie postawi na elektronikę. Gdy wspomniany utwór pojawił się na listach przebojów, Lady Gaga miała na koncie zaledwie jeden singiel („Just dance”), który dopiero zyskiwał wówczas popularność. Szał na Gagę i pierwsze poważne sukcesy przyszły chwilę później. Nie jest więc do końca trafny zarzut, jakoby bądź co bądź bardziej utalentowana i mająca bardziej ugruntowaną pozycję w branży Christina Aguilera bezmyślnie odgapiła muzyczny styl od tzw. Królowej Electropopu. Zdaje się, że pomysł na obranie takiego, a nie innego kierunku w muzyce przyszedł do głowy obu paniom w podobnym czasie. Chociaż de facto to właśnie Gaga utorowała drogę na listy przebojów piosenkom brzmiącym tak, jak wiele utworów z nowego krążka Aguilery („Keeps gettin’ better” nie namieszało w muzyce ani w połowie tak bardzo, jak niemal wszystkie kolejne single Lady Gagi, dlatego o jego istnieniu często się zapomina). Zostawmy jednak dywagacje na ten temat.

Bez względu na to, kto tu kogo kopiuje i kto kim się inspiruje, bardziej frapujące wydaje się pytanie: jak ocenić spójność albumu „Bionic”, a właściwie jej brak. Po chwili namysłu dochodzę do wniosku, że nawet gdyby Christina zdecydowała się na taki krok, by podzielić swoje długogrające wydawnictwo na 2 części – w taki sposób, aby „Bionic” składało się z 2 płyt: tanecznej z dużą dawką elektroniki oraz balladowej, wówczas wielu podniosłoby kolejny zarzut wobec Amerykanki, twierdząc, że (mówiąc kolokwialnie) małpuje ona Beyoncé i jej pomysł znany nam z krążka „I am… Sasha Fierce”. Pragnę jednocześnie zauważyć, że wydawnictwa dwupłytowe nie są u Christiny czymś zupełnie nowym („Back to basics” – chociaż różnice między oboma dyskami nie były zbyt wyraźne – składało się właśnie z 2 CD). Zastanawia mnie jednak co innego. Kto bowiem powiedział, że niezbędną cechą każdego pojawiającego się na rynku muzycznym albumu jest jego spójność? W dobie kultu singli, kosztem długogrających wydawnictw, może nie należy uważać za coś zdrożnego nagrywania przez popowych (i nie tylko) wykonawców krążków będących swoistym zestawem utworów, których nie łączy jakiś motyw przewodni. Nie każdy album musi stanowić pewnego rodzaju opowieść, zwarte dzieło, a co za tym idzie – nie musi być albumem koncepcyjnym. Tyle że akurat „Bionic” nie do końca da się wybronić tym argumentem, jako że już sam tytuł świadczy o tym, że jednak jakiś koncept tutaj był – choć niekonsekwentnie zrealizowany. Wprawdzie okładkę płyty można postrzegać jako 2 wizje Christiny – tej ludzkiej oraz kobiety-robota, to już ułożenie utworów na płycie (electropop, potem kilka subtelnych ballad, a na koniec ponowna dawka elektroniki) trochę zaburza ten dualizm (należało raczej wyraźnie odgrodzić klimat imprezowy od balladowego, a nie wrzucać kilka ballad pod rząd pomiędzy taneczne piosenki). Można mieć więc poczucie, że nawet jeżeli wszystko wykonano tu zgodnie z założeniami (a zatem przyjąć, że istnieje tu jakaś koncepcja), to cały projekt nie został chyba wystarczająco przemyślany. Można by ten temat dalej ciągnąć, ale na tym poprzestanę. Najważniejsza jest przecież muzyka, a tej Christina zapewniła fanom dosyć dużo (piosenek znalazło się na albumie całkiem sporo). Szkoda tylko, że niektóre naprawdę niezłe nagrania ostatecznie zdegradowano do roli bonusów na wersji deluxe. Dla mnie bowiem odrzucone „Birds of prey” to najlepszy elektroniczny kawałek na krążku – niebanalny, interesujący, oddający futurystyczną wizję bionicznej Aguilery. Zresztą, na albumie znalazło się więcej udanych piosenek.

Nawet jeżeli fani mają do Christiny żal, że nie nagrała ciągu dalszego „Back to basics” (tak jakby nie zauważyli, że Aguilera z płyty na płytę zawsze jest inna, więc ta metamorfoza była nieuchronna), nie zmienia to faktu, że mimo wszystko sprostała także mocno elektronicznemu repertuarowi. I tak np. nie potrafię przejść obojętnie wobec imprezowego „Vanity” z wplątaną krótką wokalną interpretacją „Marszu weselnego” Mendelssohna (to nic, że tekst jest wyjątkowo narcystyczny i jednocześnie trochę wulgarny). Fajny klimat ma także „Glam”. Za interesującą uważam prócz tego odważną kolaborację Christiny z kontrowersyjną Peaches w „My girls”. Wielu chwali najbardziej kipiące futuryzmem utwory „Bionic” i „Elastic love”, tyle że mnie niestety żaden z nich jakoś szczególnie nie ujmuje. Czegoś mi w nich jednak brakuje, żeby zrobiły na mnie większe wrażenie. Dużo ciekawsze jest za to „Desnudate”, chociaż nie jest to najlepszy numer albumu. Co więcej, z rezerwą, ale bynajmniej nie negatywnie podchodzę do utworu „Prima Donna”, duetu z Nicki Minaj w „Woohoo” oraz bonusowego „Monday morning”. Bardziej przebojowy od nich jest singiel pilotujący płytę, „Not myself tonight”. Chociaż można krytykować teledysk do tego kawałka za narzucające się widzowi wyuzdanie i widoczną na pierwszy rzut oka inspirację klipami Madonny (głównie „Express yourself”), a także sam utwór za niewielkie wyróżnianie się z tłumu modnych ostatnio nagrań, mnie się jednak dobrze słucha tego przeboju, podobnie jak i całkiem sympatycznie ogląda ten frywolny obraz (nie czuję się nim zażenowany, a co najwyżej trochę zaskoczony, że Christina zdecydowała się promować płytę przede wszystkim swoim seksapilem, chociaż ma wiele więcej do zaoferowania). Ponadto za słuszną decyzję uważam wyrzucenie z podstawowej tracklisty nijakiego „Little dreamer” oraz irytującego, a wręcz idiotycznego „Bobblehead” (inspirowanego, jak się domyślam, przynajmniej po części Gwen Stefani i M.I.A.). Nie najlepiej oceniam również „I hate boys”. To moim zdaniem jeden z najsłabszych utworów na płycie, dlatego też mam nadzieję, że zapowiedzi o wydaniu tego kawałka na singlu nie zostaną zrealizowane. To na pewno nie poprawi niezbyt dobrej kondycji krążka na listach bestsellerów.

Przyzwoicie wypada balladowa część albumu, co bynajmniej nie oznacza, że się nią zachwycam. Na pewno warta uwagi i godna polecenia jest piękna kompozycja Lindy Perry, „Lift me up”. Wzruszyć może także singlowe „You lost me”, chociaż obu wymienionym tytułom brakuje uroku, który miało kilka wcześniejszych utworów Christiny („Hurt”, „Mercy on me” czy „Walk away”). Bez wątpienia ładne, ale jednak delikatnie pozbawione wyrazu jest według mnie nagranie „All I need”. Podobnie jest z nieco nużącym „I am”, które Aguilera momentami wyśpiewuje jakby od niechcenia. Fajny nastrój tworzy z kolei leniwe „Sex for breakfast”, chociaż jakimś cudem po jednym przesłuchaniu kompletnie nie mam ochoty do niego wracać. W klimat tej piosenki wprowadza nas półtorej minutowe intro o tytule „Morning dessert” – moim zdaniem na tyle senne, że w połączeniu z „Sex for breakfast” nietrudno o uśpienie słuchacza, który jeszcze kilka minut wcześniej bawił się przy elektronicznych dźwiękach „Prima Donny”. Zresztą, przechodząc z dynamicznej „Prima Donny” w owo wytonowane intro, można odnieść wrażenie, że ktoś zmienił nam nagle płytę w odtwarzaczu. Trochę dziwne to uczucie… Na albumie w standardowej wersji powinno było znaleźć się miejsce dla bonusowej ballady „Stronger than ever”. Ten poruszający utwór mógłby się sprawdzić nawet w roli singla – nie będzie mu chyba jednak dane dostąpić tego zaszczytu. Cóż, to kolejny dowód na to, że Christina nie zawsze powinna zdawać się na to, co radzą jej współpracownicy.

Reasumując, choć bardzo chciałbym ogłosić światu, że Christina Aguilera nagrała kapitalny krążek, niestety z pokorą muszę przyjąć, że jest to co najwyżej album poprawny, ciekawy, ale bynajmniej nie rewelacyjny. Niemniej w kategorii pop i tak wypada całkiem nieźle, jeżeli pokusimy się o porównanie go z licznymi współczesnymi longplayami. Wiele jest tu utworów, które brzmią dobrze, ale pozbawione są czegoś, co spowodowałoby, że pochwalą nas na kolana. Z drugiej jednak strony znajdziemy na płycie kilka naprawdę solidnych propozycji, którym warto poświęcić więcej czasu i zanurzyć się w ich dźwiękach. Christina ma jeden naprawdę poważny atut w postaci mocnego, pięknego głosu, który zawsze będzie przykrywał niedociągnięcia w wykonywanej przez nią muzyce (a – jak wiadomo – w popie tendencja jest raczej odwrotna). Plusem „Bionic” jest także oryginalna i skrzętnie przygotowana oprawa graficzna. Myślę, że to jedno z ładniej wydanych tegorocznych wydawnictw. Nie wiem, czy Aguilera była przygotowana na tak skrajne reakcje fanów i krytyków na jej najnowsze muzyczne „dziecko”. Przypuszczam jednak, że jej romans z elektroniką okaże się przelotny, a następny krążek zaowocuje kolejną zmianą stylu i wizerunku (kto wie, być może będzie powrotem do tego formatu, który najlepiej się sprawdził – ze „Stripped” albo „Back to basics”). A może jednak się mylę? Czas wszystko rozstrzygnie.
7/10 (po namyśle)

Lista utworów:
1. „Bionic”
2. „Not myself tonight”
3. „Woohoo” (featuring Nicki Minaj)
4. „Elastic love”
5. „Desnudate”
6. „Love & glamour (intro)”
7. „Glam”
8. „Prima Donna”
9. „Morning dessert (intro)”
10. „Sex for breakfast”
11. „Lift me up”
12. „My heart (intro)”
13. „All I need”
14. „I am”
15. „You lost me”
16. „I hate boys”
17. „My girls” (featuring Peaches)
18. „Vanity”

wersja deluxe
19. „Monday morning”
20. „Bobblehead”
21. „Birds of prey”
22. „Stronger than ever”
23. „I am (stripped)”
24. „Little dreamer”

nagłówek – fot. okładka albumu: Christina Aguilera „Bionic” (spotify.com)