Nadeszła pora, by przyjrzeć się na MUZYKO(B)LOGu singlom, które podrzucałem Wam w ostatnich tygodniach w mediach społecznościowych. Dodatkowo pojawiają się tu piosenki, o których jeszcze nigdzie nie pisałem. Wpis podzieliłem na 2 części.
fot. Best Coast (91x.com)
Arctic Lake „Limits”: Słuchając tego londyńskiego tria, trudno uciec od porównań do innego trzyosobowego zespołu (i to z analogicznym rozkładem sił: wokalistka + 2 młodzieńców) – London Grammar. Ale to przecież znakomita rekomendacja! Na smutny wieczór albo wieczór po męczącym dniu proponuję zatem wyciszające, delikatne i spokojne „Limits”.
Best Coast „California nights”: Gitarowo, niespiesznie, przestrzennie, marzycielsko, ale i nieco refleksyjnie i posępnie. Bardzo podoba mi się klimat, w którym osadzono singiel pilotujący trzeci longplay amerykańskiego rockowego duetu z L.A. Premiera albumu „California nights” – 5 maja br.
Blonde feat. Alex Newell „All cried out”: Po sukcesie (także w polskim eterze) bardzo udanego moim zdaniem, deephouse’owego bangeru „I loved you” brytyjski duet didżejsko-producencki Blonde próbuje wylansować kolejny przebój. Ponownie jest klubowo i z dużym naciskiem na wygrane na pianinie akordy, ale ten numer już mnie tak nie porywa i, przynajmniej w moich uszach, w konkury z poprzednikiem stawać nie może. Niemniej w jego towarzystwie impreza w klubie całkiem drętwa być nie powinna. Jest przy czym pokręcić się na parkiecie.
Brandon Flowers „Can’t deny my love”: Flowers goes (synth)pop. Wokalista The Killers postanowił mieć nowy solowy przebój na koncie. I są szanse na to, że się go doczeka, w czym pomoże mu np. chwytliwy refren. Premiera albumu „The desired effect” w połowie maja br.
Carly Rae Jepsen „I really like you”: Kobietom wieku wypominać nie wypada. Ja jednak odważę się odnotować, iż Kanadyjka w tym roku dobije do trzydziestki, co zupełnie nie przeszkadza jej w tym, by sprawiać wrażenie radosnej nastolatki. Ten czynnik drażnił mnie w hiperpopularnym „Call me maybe”, ale z czasem zacząłem akceptować to, iż pewien infantylizm w wokalu i brzmieniu jest po prostu wpisany w twórczość tej pani. Moja sympatia do znacznie mniej popularnego „This kiss” wynikała zapewne nie tylko z prób oswajania się z powyższym oraz zabawnych skojarzeń, o których pisałem na blogu, ale i z tego, iż ten utwór brzmiał jednak trochę ejtisowo (nawet jeżeli niektórzy uznają, iż owa „ejtisowość” była w nim zakamuflowana). Tymczasem singiel Carly z zimy 2015 r., nawet jeżeli wokalistka nadal brzmi dziecinnie, w podkładzie jest już intensywniejszy, nie ma takiej lekkości, jak te wymienione, a sama piosenka superpogodna być może jest tylko na pozór (choć teledysk z Tomem Hanksem może rozbawiać). Innymi słowy, coś podpowiada mi, że Carly jednak spoważniała, jest bardziej świadoma tego, co nagrywa, a ponadto wyraźniej sięga po inspiracje latami 80. Moje odczucia zdaje się potwierdzać jej kolejny (spokojny, powolny i syntezatorowy!) utwór – „All that”. Chętnie przekonam się, czy mam rację.
fot. okładka singla: Carly Rae Jepsen „I really like you” (time.com)
Christina Milian „Rebel”: Wygląda na to, że odsuwana w czasie, a obiecywana od dawna reaktywacja panny Flores (bo tak naprawdę nazywa się znana z sympatycznego „When you look at me” wokalistka) staje się faktem. Amerykanka nie jest już podlotkiem i w „Rebel” słychać większą jej dojrzałość. Piosenka najpewniej nie spodoba się fanom lekkich, bardziej popowych odcieni Christiny z początków kariery. Jest bowiem klasycznym slow jamem – nigdzie się nie spieszy, jest rozwleczona i nużąca, ale dzięki temu stylowa.
Citizens! „Waiting for your lover”: Gdy na zegarze za kwadrans 18, a w kalendarzu piątek, proponuję odpalić sobie dosyć euforycznie brzmiący, skoczny kawałek Brytyjczyków z Citizens!. Ta muzyczna tabletka szczęścia działa niczym Ibuprom Sprint Cabs – błyskawicznie, ale wszystkich trosk na dobre nie wyplewi. Warto jednak na chwilę zarazić się tą energią. Premiera albumu „European soul” – 13 kwietnia br.
Clean Bandit „Stronger”: Brytyjski kwartet, którego artystycznym celem jest przekazywania światu czytelnego komunikatu, iż house i klasyczne instrumentarium potrafią znaleźć wspólny język, przed miesiącem podzielił się klipem do kolejnego już singla. Tym razem jest nim umieszczony na specjalnym wydaniu debiutanckiego albumu „New eyes” utwór „Stronger”, który wykazuje podobieństwo do większości swoich poprzedników. Ponownie jest zatem pogodnie, tanecznie i lekko. Ciekawostką jest za to informacja, iż za klip odpowiada polski duet Lekko Stronniczy, a do jego powstania wykorzystano telefony Microsoft Lumia.
Conor Maynard „Talking about”: Za pokazywanie palcem na mnie podczas śpiewania „you” i tym podobną gestykulację Conor dostałby reprymendę od Eli Zapendowskiej, i to już za czasów „Idola”, ale każda lokalna branża potrzebuje swojego idola dla nastoletnich odbiorców płci żeńskiej. Conor ma już 22 lata, zaczyna zatem wyraźnie odstawać od swojego targetu. I dlatego możemy zakładać, że na jego drugim albumie doświadczymy poszukiwań odpowiedniego dla niego na tym etapie brzmienia. W gruncie rzeczy już single promujące debiutancki album posiadały delikatne znamiona kreowania go na wokalistę, który nie będzie kierował swojego repertuaru tylko do bardzo młodego odbiorcy, ale nie wiem, w jakim stopniu udało się zainteresować nim starszych słuchaczy. W „Talking about”, pierwszym od 2013 r. singlu Brytyjczyka, robi się bardzo klubowo. Nie ma się jednak czemu dziwić, skoro regularnie do singlowego top 10 w jego ojczyźnie (a w 2014 r. często było to miejsce 1.) docierają utwory podbijające tamtejsze parkiety. Jak widać, Maynard jest plastyczny i potrafi podporządkować się trendom. Za jakiś czas będzie jednak musiał odpowiedzieć sobie na pytanie, czy potrafi stworzyć własny styl.
Delta Goodrem „Only human”: Fortepian i jej głos… Niezwykle urodziwa Delta w balladzie „Only human” postawiła na oszczędność, ale tylko jeśli chodzi o akompaniament. W warstwie wokalnej, mimo że Australijka wcale nie szarżuje, dzieje się bowiem niemało. I pięknie się w tej warstwie dzieje…
fot. okładka singla: Delta Goodrem „Only human” (auspop.com.au)
Duke Dumont „The giver (reprise)”: W 2014 r. zaserwował nam 2 mocne, deephouse’owe bangery („I got U” i „Won’t look back”). Czas na kontynuację. Adam George Dyment prezentuje kolejny singiel. Klubowe lata 90. wciąż w modzie, a on wciąż w formie.
Dziewczyny „Smutno mi”: Niby „smutno”, a jednak energii nie brakuje, tempo i rytm żwawe, a kawałek pozytywnie nastraja. Fajny numer wyszedł Dziewczynom. I do tego w innym stylu niż ten z albumu „Dziewczyny z sąsiedztwa” (2010). Znajdziecie go na EP-ce „Absurdalnie” (posłuchaj).
East India Youth „Turn away”: Gdy po raz pierwszy stykałem się z muzyką Williama Doyle’a, który tworzy jednoosobowy projekt East India Youth, piosenki, których wtedy słuchałem, nie zachęciły mi wystarczająco do przesłuchania albumu „Total strife forever”. Za to zapowiedziom jego drugiego długogrającego albumu udało się już osiągnąć zamierzony efekt i zachęcić mnie do nowego materiału Brytyjczyka. W pierwszej kolejności uczynił to drugi singiel z „Culture of volume” – utwór „Turn away” będący mało skomplikowanie (a patrząc od pozytywnej strony – po prostu przystępnie) podaną dawką monumentalnej (ale nie pompatycznej) elektroniki. Jest ponadto w tym utworze choćby odrobina przebojowości, skoro w zasadzie w ucho wpadł mi przy pierwszym przesłuchaniu. Czuję jednak, iż nie jest to kawałek do wielokrotnego zapętlania.
Flight Facilities feat. Sam Rockwell „Down to Earth”: W mojej ocenie wobec tego utworu wystarczy posłużyć się dwoma przymiotnikami: taneczny i energetyczny (wiem, mało to oryginalny opis). Ale może wypadałoby dodać jeszcze, iż wszystko utrzymane jest w pogodnym tonie i w electropopowej stylistyce z elementami disco. Za tę produkcję, przy której trudno ustać w miejscu i nie pójść w tany, odpowiada australijski duet tworzony przez Hugo Gruzmana i Jamesa Lyella. A Australijczycy świetnie czują się w takich klimatach, na co mamy już wiele przykładów.
God Made Me Funky „So complicated”: Melodyjny numer, syntezatory i funk. Pierwszy element w cenie jest nie od dziś. Ten środkowy nie pozostał jedynie wspominką z lat 80. zeszłego stulecia, lecz często przewija się przez muzykę datowaną już na kolejne stulecie. Za to trzeci czynnik, choć lata świetności przeżywał jeszcze przed szczytem popularności syntezatorów, ustępując im z czasem pola, na topie jest ponownie dzięki „rozwiązaniu worka”, do którego w największym stopniu doszło dzięki sukcesowi singla „Get lucky” (na czym korzysta teraz „Uptown funk!”, jeszcze wyraźniej eksploatujące ten kierunek). W „So complicated” – wbrew tytułowi – w nieskomplikowany sposób udało się posplatać ze sobą wszystkie wymienione składowe. Pochodząca z Kanady grupa GMMF za pan brat z funkiem jest jednak jeszcze od lat 90.
fot. God Made Me Funky (cadencemag.com)
Gosia Bernatowicz feat. Kamil Krupicz „Believe”: Gosię kojarzyć powinny osoby, które znają duet MishMash (finalista 2. edycji „Must be the music. Tylko muzyka”). Z kolei Kamil występuje w musicalach; dał się ponadto poznać w 1. edycji „The Voice of Poland” oraz w talent show „Bitwa na głosy”. Nagrane wspólnie przez nich „Believe” jest ograniczoną do wokali i fortepianowego akompaniamentu balladą. Utwór może nie zapada w pamięć, ale jest czule wyśpiewaną, ładną kompozycją (stworzoną przez MishMash i Kamila) z przesłaniem w postaci tekstu autorstwa Gosi o tym, iż warto być wiernym sobie.
Grimes „REALiTi”: Pitchfork oraz inne hipsterskie serwisy muzyczne pokochały tę elektroniczną nimfę za album „Visions”, na którym ich pupilka serwowała mocno syntetyczne brzmienia, podśpiewując sobie do nich jakby z oddali, z głębi pomieszczenia, niczym duch, sprawiając jednak wrażenie odciętej od tego, co dzieje się dookoła. W „REALiTi”, będącym rzekomo jedynie demówką, którą Grimes podzieliła się z fanami od niechcenia, blokując nawet dodawanie komentarzy pod klipem, wszystkie jej znaki rozpoznawcze również są obecne. Pojawia się jednak większa nośność i przystępność, nazwijmy ją nawet przebojowością, która spowodowała, że o ile wcześniej patrzyłem na Claire Boucher jak na muzyczną osobliwość, tak teraz po prostu płynę z podawanym przez nią dźwiękiem. „REALiTi” nocą brzmi kapitalnie, ale zapewniam, że równie intensywnie potrafi oddziaływać w ciągu dnia, np. gdy staniecie z słuchawkami na uszach w samym środku wielkomiejskiego blokowiska.
Hatbreakers „Liczy się tu i teraz”: Znani (przynajmniej mnie) z „Must be the music. Tylko muzyka” i „X Factora” krakowianie w drugim z wymienionych programów często wprowadzali nas w soulowo-funkujące klimaty. W tym kawałku poszli jednak w inną stronę. Piosenka jest stopniowo nasilającą się pod względem energetycznym, poprockową i zdecydowanie skoczną propozycją na dobry humor, a rumieńców dodaje jej wplecenie w niektórych momentach elektronicznych motywów i saksofonowego solo.
Huon Kind „Feel like this”: Muzycznie – inspiracja lekko bujającym funkiem i nienarzucającym się disco z przełomu lat 70. i 80. Wizualnie – stylówa na lata 90. Nagromadzenie inspiracji znanego mi od niedawna australijskiego duetu Huon Kind (James Laurence + Andrew Knox) jest zatem wyjątkowo bogate. Sama piosenka wypieków na twarzy nie wywołuje, ale stanowi przyjemną wycieczkę w czasie, przy której można doświadczyć kilkuminutowego chilloutu.
fot. duet Huon Kind – czyż to nie urocza fotografia? 😉 (pilerats.com)
iLL BLU feat. James Morrison „Lonely people”: Przecieramy oczy, stajemy na równe nogi i… tańczymy, wsłuchując się w głos Jamesa Morrisona, którego do tej pory słuchaliśmy w innym anturażu i w innym niż taniec celu. Produkcja iLL BLU świetnie sprawdzi się jako poranny track podczas trwającej już wiosny, ale rozpromieniać może również w kolejnych porach roku.
Jamie xx feat. Romy „Loud places”: Panu Smithowi czasem udaje się przyrządzić zgrabne, elektroniczne cudeńka, innym razem trochę bardziej mechaniczne utwory, przy których chce mi się ziewać. „Loud places” wpisuje się w ten pierwszy trend. Przy jego tworzeniu Jamie xx wykazał się finezją, dzięki czemu otrzymujemy od niego, co tu dużo mówić, piękne, współczesne nagranie. Może się komuś narażę tym stwierdzeniem, ale wydaje mi się, iż efekt byłby jeszcze lepszy, gdyby jego koleżankę z grupy The xx zastąpiono wokalistką o nieco bardziej dostojnym głosie. Dodam, iż album „In colour” w nasze ręce trafić ma 1 czerwca br.
Kasia Cerekwicka „Między słowami”: Kasia powraca po dłuższej przerwie z wybitnie radiowym, popowym singlem, przy którym pomagał jej obeznany w tych kryteriach Piotr Siejka (producent jej nadchodzącej płyty). Można zarzucić tej piosence, że jest przewidywalna, podobna do innych, choć produkcyjnie na dobrym poziomie. Nawet jeżeli trudno będzie zbić te argumenty, jej niewątpliwym walorem jest sama wokalistka i jej głos, który lubię, który dodaje singlowi klasy i bardzo umila odbiór, mimo że Kasia wcale się nim tu nie popisuje. Ten singiel przy odpowiedniej promocji mógłby nawet dorównać popularnością „Na chwilę” Grzegorza Hyżego i TABBa (zresztą chórki w refrenie i pewien ogólny rys piosenki same nasunęły mi to skojarzenie), choć wydaje mi się, że powinien być o jakieś 30 sekund dłuższy. Kiedy bowiem „Między słowami” na dobre przekonuje mnie do siebie na poziomie drugiego refrenu, zwłaszcza gdy Kasia fajnie wibruje swoim głosem, piosenka już się kończy… Nawiasem mówiąc, wiosna to najodpowiedniejszy czas na promocję tego utworu (być może przedłuży się ona do wczesnego lata).
fot. okładka singla: Kasia Cerekwicka „Między słowami” (radiozet.pl)
Kiesza „Sound of a woman (AKA Orange remix)”: Odświeżona wersja tytułowego utworu z debiutu Kieszy. Chodzą słuchy, iż jest to właśnie edycja singlowa tego utworu. Soulowo-popową balladę zamieniono tu w utwór podkręcony drumandbassową rytmiką.
KRÓL „Zaklęcie”: Bardzo odpowiadał mi „Nielot”, tj. wprowadzający w letarg, ubiegłoroczny album Błażeja Króla. Dlatego z ciekawością wypatruję jego następcy. Album „Wij” ukaże się lada dzień – 13 kwietnia br., a póki co możemy już obcować z singlem (i teledyskiem) pilotującym to wydawnictwo. Żwawsze niż „Szczenię” czy „Powoli”, ale również klimatyczne „Zaklęcie” rozbudza apetyt.
Lord Huron „Fool for love” + „The world ender”: Folkowe kapele (z magicznym słówkiem-wytrychem na przodzie – „indie”), czy może nawet folkowo-rockowe, dzięki przebojom „Ho hey” The Lumineers, sukcesom i wyróżnieniom dla Mumford & Sons czy popularności Of Monsters And Men mają obecnie stosunkowo silną pozycję na rynku, a już na pewno spore grono odbiorców. Ja zagorzałym zwolennikiem katalogu takich nagrań nie jestem (wolę inne estetyki), ale nie oznacza to, iż nie mogę czasem po takie nagrania sięgnąć. Nie lubię tylko być nimi katowany (patrz przykład „Ho hey”) ani usilnie przekonywany, że obcuję z geniuszami (patrz przykład Mumford & Sons i ogólna ekscytacja każdym ruchem tego zespołu). Tę lukę uzupełniają w ostatnich dniach Amerykanie z Lord Huron. Ich dwóm utworom daleko do podboju mego serca, ale coś mnie jednak do nich przyciągnęło.
Lucy Rose „Our eyes”: Folkująco-popowo-rockowa Lucy w lipcu br. uraczy nas nowym (drugim w karierze) longplayem pt. „Work it out”. Póki co od początku marca możemy słuchać dosyć zwiewnego utworu „Our eyes”. Wygląda na to, że Lucy pozostaje wierna dotychczasowej stylistyce, stąd też być może brak ekscytacji podczas słuchania, ale i brak zawodu.
Madonna „Ghosttown”: Królowa Pop w obliczu apokalipsy oraz (może to być jednak moja nadinterpretacja) jako bohaterka alegorycznego danse macabre – ten symboliczny i wciągający teledysk otworzył mnie na „Ghosttown”, które początkowo odbierałem jako zwykły popowy utwór. W moim przypadku zadziałał efekt, który od czasu pamiętnego wideo do „Thriller” Króla Pop nadawał głębokiego sensu sztuce teledysku. Kiedy byłem młodszy, to nierzadko teledyski przekonywały mnie do piosenek. Dzisiaj zdecydowanie częściej niż wtedy oglądam je, kiedy lubię już piosenkę. Wracając jednak do drugiego singla z albumu „Rebel heart”, można postawić hipotezę, że chociaż to naszpikowane chwytliwymi bajerami (jak deephouse’owe progresje akordów czy chórki niczym z „Like a prayer”) „Living for love” skalkulowano na pochód po listach przebojów (niestety pochód ten okazał się jedynie spacerkiem na odległość dom–najbliższy spożywczak), może się okazać, iż bardziej stonowana produkcja człowieka o pseudonimie Billboard (oby było to jakieś proroctwo w kontekście odbioru piosenki w USA) okaże się jaśniejszym punktem promocji tegorocznego longplaya Madonny. Warto dać „Ghosttown” kolejną szansę, jeżeli kilka pierwszych odsłuchów nie przekonało Was do tego, że za tym utworem coś się jednak kryje. A tak na marginesie, czy to nie zrządzenie losu (a może to świadomy ruch?), iż partnerem Madonny w klipie jest Terrence Howard, bohater serialu „Empire”, który pozbawił ją szansy debiutu z „Rebel heart” na 1. miejscu The Billboard 200?
fot. okładka singla: Madonna „Ghosttown” (mcm.fr)
[C.D.N.]