Co nowego w muzyce: single 13/2014

Schyłek grudnia jest ostatnim momentem na to, by opublikować na blogu finalny epizod cyklu dedykowanego singlom z roku 2014. Tym razem tekst zawiera także kilka piosenek, które singlami jak na razie nie były.

2 opublikowane ostatnio wpisy z cyklu „Co nowego w muzyce: single” znajdziecie tutaj:
– „11/2014” (przeczytaj),
„12/2014” (przeczytaj).

fot. okładka singla: Oh Land „Head up high” (scandipop.co.uk)

Oh Land „Head up high”: O ile pamięć mnie nie zawodzi, piosenek tej nieco ekscentrycznej Dunki jeszcze na blogu nie polecałem, mimo że słuchałem jak dotąd 3 jej albumów. Tymczasem aktualny, electropopowy singiel Oh Land, mający być wizytówką wydanego w listopadzie br. albumu „Earth sick”, wpadł mi w ucho z dużą łatwością, z czasem nieco jeszcze zyskując w moich oczach (czy raczej uszach). W istocie jednak, choć był to oczywisty kandydat na singla, ponieważ piosenka jest przebojowa i zawiera fragmenty, które szybko się zapamiętują, „Head up high” nie oddaje charakteru płyty czy – patrząc z szerszej perspektywy – repertuaru Oh Land.

Oliver Heldens feat. KStewart „Last all night (koala)”: Kolejny po „Gecko (overdrive)” klubowy banger tego holenderskiego DJ-a, który może i jest mniej od swojego poprzednika charakterystyczny i wyrazisty, ale mnie bardziej się podoba – m.in. dlatego, że brzmi trochę mniej nachalnie. Niemniej przy obu byłbym w stanie wyjść na dancefloor (choć przy chaotycznym „Gecko” trudniej byłoby mi tańczyć). Co ciekawe, na liście twórców obu singli obok Olivera pojawiają się: MNEK oraz głos z pierwszego hitu – Becky Hill.

ØRGANEK „Głupi ja”: Zabawny (choć przy tym gorzki) tekst, sposób prowadzenia wokalu przez Tomka Organka (zwłaszcza wykańczanie fraz) oraz naszpikowanie kompozycji surową estetyką starego bluesa – te elementy spowodowały, że aktualny singiel zespołu ØRGANEK uznałem za propozycję zaskakującą i ciekawą. Ale na albumie „Głupi” moim faworytem pozostaje dziarska, szorstka i zadziorna „Kate Moss”!

Oxford Drama „Limbo”: Czas poznać kolejnych podopiecznych stawiającego na elektronikę, łódzkiego labelu Brennnessel – duet Oxford Drama, który tworzą: Małgorzata Dryjańska i Marcin Mrówka. Zespół w połowie grudnia br. pochwalił się singlem będącym zapowiedzią EP-ki i sądzę, że fani rodzimej elektroniki powinni tej pochwale stawić czoła. Niech zachętą będzie okoliczność, że w katalogu artystów Brennnessel znajdziemy obecnie: trio Kamp!, duety Rebeka i We Draw A oraz solowy projekt wokalisty Kamp! – Prince Of Livia.

fot. Oxford Drama (turntablekitchen.com)

Paolo Nutini „One day”: Ten utwór jest czwartym regularnym (nie licząc utworu „Diana”) singlem Paolo Nutiniego z albumu „Caustic love”. 4 single, 4 dobre strzały. A w „One day” Nutini znowu się nie patyczkuje (czy – jak to mówią – nie bierze jeńców). Co mam na myśli? Wystarczy posłuchać, jak ten gość śpiewa.

Philip George „Wish you were mine”: Klubowy numer (tak, to znowu deep house), którego brzmienie ubrałbym raczej w nocne barwy, ale jak wynika z nakręconego do niego teledysku – poranne klimaty dodały mu nowego wymiaru. Philip George jest 21-letnim, brytyjskim DJ-em, dla którego „Wish you were mine” ma być przełomowym utworem na Wyspach. Wideo swoją premierę miało w Boże Narodzenie, a piosenka przez sylwestrowo-noworoczny tydzień walczy o dobrą pozycję startową na The UK Singles Chart i miano pierwszego w 2015 r. klubowego singla notowanego w top 10 listy. Ja mocno trzymam za nią kciuki, ponieważ w jej towarzystwie chętnie bawiłbym się na niejednej karnawałowej imprezie.

Rae Morris „Under the shadows”: Od czasu refleksyjnego „Cold” wokół Rae rośnie ciśnienie, a przekładając na nasze – jej status w branży sukcesywnie idzie w górę, czego dowodzić może nominacja do BBC Sound Of 2015. Rae przy okazji robi się także bardziej popowa, co słychać w jej obecnym singlu. Ale myślę sobie, że połączenie artystycznej duszy i refleksyjności z popową nośnością, o ile ktoś rozsądny będzie czuwał nad zachowaniem proporcji, może zaowocować wartym uwagi longplayem. Czekam.

fot. Rae Morris (wethebeat.com)

Real Lies „North circular”: Melorecytacja jest elementem, który niezbyt często odpowiada mi w piosenkach. Mówiąc wprost – wolę, jak śpiewają. Ale w tym utworze słowa wypowiadane przez męski głos składają się na miejską opowieść, która aurę tajemniczości zawdzięcza głównie mrocznej elektronice. A to w niej, zwłaszcza gdy głos milknie a ja pozostaję sam na sam z muzyką, odnalazłem największą siłę oddziaływania. Jest w tym utworze coś hipnotyzującego i refleksyjnego, co przekonuje mnie, by do niego wracać. Poszukiwania tego elementu radzę organizować w mroku.

Revolverheld „Lass uns gehen”: Czyżby niemieckie OneRepublic? Formacja Revolverheld pod tą nazwą funkcjonuje już od dekady. Zespół ma na koncie:
– 4 płyty notowane w top 10 niemieckiej listy sprzedaży albumów,
– 5 singli notowanych w top 10 niemieckiej listy przebojów.
3 ostatnie single grupy, które dotarły do top 10, pochodzą z albumu „Immer in Bewegung” (PL: „zawsze w ruchu”). Płyta do sprzedaży trafiła ponad rok temu i w ojczyźnie kwartetu jest platynowa. Przypomnę, że to do Revolverheld powędrowała w tym roku statuetka MTV Europe Music Awards w kategorii „Best German Act”. „Lass uns gehen” warto posłuchać z ciekawości, ale także dlatego, że to nie najgorsza propozycja do radia.

Röyksopp „Sordid affair”: Jeżeli potrzebujecie dzisiaj chwili wytchnienia, spokój i wyciszenie zapewnić Wam może stonowany, elektroniczny utwór „Sordid affair” norweskiego duetu Röyksopp. Piosenka stanowi jedną ze ścieżek muzycznych z albumu „The inevitable end”. Jedną z tych bardziej okazałych.

Selah Sue „Alone”: Belgijka porwała tłumy swoim wodzącym za zmysły i drapieżnym „This world”. W „Alone”, które idzie w parze z EP-ką o tożsamym tytule, drapieżności już nie uświadczymy. Za to jest to utwór odpowiedni na dobre rozpoczęcie dnia – pogodny, funkujący i chwytliwy. Mnie nie zachwycił, ale odbieram go pozytywnie.

Sharon van Etten „Your love is killing me”: Atmosfera może trochę przytłaczająca, ale warto się zatrzymać i wsłuchać. Piosenka promuje album „We are there”.

fot. Sharon van Etten (stereogum.com)

She & Him „Stay awhile”: Lekki, choć posiadający przy tym rozsądną dawkę elegancji, cover 50-letniego już utworu Dusty Springfield w wykonaniu duetu She & Him, któremu w „Stay awhile” udało się przenieść nas w czasie, dodając jednak staroświeckiemu brzmieniu pewnej świeżości. To nagranie przekonało mnie, że muszę posłuchać nowego albumu Zooey Deschanel i M. Warda – „Classics”, będącego zestawem 13 retro coverów.

Shura „Indecision”: Niektórzy twierdzili, że to utwór „Touch” mamy z tyłu głowy, słuchając wydanego kilka miesięcy później singla „Tough love” Jessie Ware. Ja w to nie wnikam i wnikać nie zamierzam, a zamiast tego wolę posłuchać, co nowego przyszykowała dla nas Brytyjka występująca jako Shura. A jej „Indecision” wzgardzić nie powinni sympatycy nierzadkich obecnie, choć nadal pozostających poza mainstreamem, delikatnych, kobiecych wokali z eterycznie elektronicznym brzmieniem, które brata się z soulową filozofią muzyki. Jej utwór jest z pogranicza tych, które relaksują, ale i nadają się do tego, by pobujać się przy nich na parkiecie.

Susanne Sundfør „Fade away”: Po tegorocznej współpracy z Kleerup oraz Röyksopp Susanne wypuściła solowy singiel pt. „Fade away” – również nasączony elektroniką, ale przy tym nieprzesadnie popowo-radiowy, który po pierwszym przesłuchaniu pozostawił po sobie całkiem dobre wrażenie i zasugerował mi, że warto cierpliwie poczekać na planowany na luty 2015 r. nowy album Norweżki. A ten nazywać się ma „Ten love songs”.

fot. Susanne Sundfør (scandipop.co.uk)

The Pierces „The devil is a lonely night”: Pewnie niewielu z Was ich słucha. Ja słucham, lubię i promuję, dlatego spróbuję raz jeszcze zrealizować to ostatnie… Czwarty singiel sióstr Pierce z wydanego 1 września br. albumu „Creation” jest jeszcze jednym w ich wydaniu mało inwazyjnym, melodyjnym popem kłaniającym się w pas harmonijnemu folkowi. Na „Creation” najmocniej kciuki trzymamy jednak za „Honest man”.

The Six „Too much love”: Lubicie zespół Delphic? Jeden z członków tria, Richard Boardman, udziela się obecnie w projekcie o nazwie The Six. Próbkę rodzącej się twórczości stanowi singiel „Too much love”.

Thomston „Anaesthetic”: Pod tym tytułem kryją się wieczorne i koncentrujące uwagę dźwięki sprezentowane nam przez stacjonującego w Nowej Zelandii młodzieńca, który uprzejmie prosi, by nie porównywano go do muzycznej dumy tego regionu, znanej z hitu „Royals”. Oto Thomas Stoneman aka Thomston w częściowo podwodnym teledysku do utworu promującego jego EP-kę „Argonaut”. Rzeczony utwór stanowi kolejny przykład na to, że męski soul i elektronika idą w parze, tworząc wyjątkowo zgodny związek.

Tulisa „Living without you”Tulisa i Cheryl (kiedyś Cole) wykazują wiele podobieństw. I nawet nie chodzi o to, że obie były jurorkami w „The X Factor”. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że obie jako solistki bardziej nagrywają to, co w danej chwili warto nagrać, niż to, co gra im w duszy. Nie ma jednak w tym niczego złego. Tak działa biznes gwiazd i gwiazdeczek pop. Do tej pory częściej lepiej wychodziła na tym Cheryl, której jednak pomaga jeszcze kilka innych czynników. I tak na przykład Tulisa (bądź osoby, które kierują jej wyborami) wyczuła, że Brytyjczycy szaleją w tym roku za deephouse’owymi klimatami, więc dlaczego ona nie miałaby także po nie sięgnąć? W ten sposób powstał jej powrotny singiel, który miał swoją premierę 2 miesiące temu, ale do sprzedaży trafi dopiero na początku stycznia. Tulisa wygina się w klipie aż do przesady – tak jakby nie ufała, że muzycznie poszła w dobrym kierunku. Tymczasem jej klubowy numer ma wystarczające predyspozycje, by sprawdzić się w dyskotekowym anturażu. Czy zawojuje The UK Singles Chart – o tym zadecyduje również to, jaką w tym momencie Tulisa ma prasę, a że się informacjami o jej życiu nie interesuję, trudno mi ten czynnik zweryfikować.

fot. okładka singla: Tulisa „Living without you” (josepvinaixa.com)

Twin Shadow „Turn me up”: Słuchając tego utworu, pomyślałem, że ten pan, George Lewis Jr., ma wyczucie i wie, jak tworzyć muzykę, która nie tylko jest profesjonalnie wyprodukowana i już tym imponuje, ale dodatkowo potrafi oddziaływać na słuchacza, zatrzymać go i skłonić do jakiejś, choćby niezbyt głębokiej, refleksji. Jest w tym wszystkim czynnik, który próbuje odciągać nas od stwierdzenia: „to tylko muzyka”, popychając w kierunku tezy: „to sztuka”. Czy odciągnie, to już zależy od naszego nastawienia i czujności…

U2 „Every breaking wave”: Zawsze daleko było mi do statusu fana U2. Może, podobnie jak w przypadku kilku innych kapel, odstraszał mnie wytwarzany wokół tej kapeli kult, z powodu którego atmosfera robiła się trochę niezdrowa, a ja w takim środowisku nie czuję się najlepiej. Aktualny singiel irlandzkich gigantów mogę jednak dopisać do grona tych, które mi się spodobały.

Walk The Moon „Shut up + dance”: Mimo że świeżo wydanego albumu „Talking is hard” pochodzącej z Ohio grupy Walk The Moon słuchałem, nie mając wobec niego żadnych szczególnych oczekiwań, okazało się, że niemałą część tego materiału cechuje ogromny poprockowo-radiowy potencjał, który szkoda byłoby zmarnować. Dużo jest na tym albumie chwytliwego, pogodnego i skocznego grania, w czasie którego zespół rozsadza energia („Avalanche”, „Down in the dumps” czy singiel „Shut up + dance”), ale są i momenty, kiedy Walk The Moon powściągają swoją skłonność do emanowania pozytywną energią („We are the kids”), czasem nawet robią się nieco melancholijni („Aquaman”). Trudno mi wskazać kawałek, który powinien być wizytówką tej płyty. Ostatecznie postawiłbym na skoczne „Avalanche”, aczkolwiek „Shut up + dance” również definiuje jedno, akurat to dominujące, oblicze grupy. Na ten moment wynotowaną mam połowę tracklisty jako utwory, do których na pewno wrócę. I tak sobie myślę, że aktualnie Walk The Moon niczego nie brakuje, by konkurować ze stojącym w miejscu Maroon 5, nad którym mniej popularna grupa ma choćby tę przewagę, że jej wokalista, Nicholas Petricca, również potrafi wyciągać wysokie dźwięki (np. „Avalanche”), ale nie ma przy tym maniery, która w przypadku Adama Levine’a na dłuższą metę potrafi zamęczyć.

ZHU „Stay closer”: W przypadku singla „Faded”, który niespodziewanie stał się jednym z niemałych radiowych hitów w Polsce, działał efekt zaskoczenia. Przy „Stay closer” zaskoczenia już nie mamy, ale jeżeli ktoś wkręcił się w dziwny klimat „Faded”, przy „Stay closer” również męczarni przeżywać nie będzie. Więcej produkcji tajemniczego projektu o kryptonimie ZHU znajdziemy na EP-ce pt. „The nightday”.

fot. okładka singla: Walk The Moon „Shut up + dance” (lockerdome.com)

  • RZUTEM NA TAŚMĘ – utwory niesinglowe

Anberlin „Atonement”: Do tej pory jakąkolwiek piosenkę Anberlin, czyli istniejącej od 12 lat rockowej grupy z Florydy, słyszałem w życiu raptem kilka razy. W listopadzie coś mnie jednak tknęło i posłuchałem tegorocznego albumu zespołu pt. „Lowborn”, a tam – niespodzianka. Single („Stranger ways” i „Harbringer”) okazały się przystępne, całkiem wciągające i warte tego, by jeszcze do nich wrócić, ale najlepsze wrażenie zrobiła na mnie niepozbawiona uroku i przestrzeni, rockowa ballada „Atonement”.

Calvin Harris feat. All About She „Love now”: Słuchając utworu „Love now”, czyli ścieżki nr 4 na wydanym w połowie jesieni br. albumie „Motion” Calvina Harrisa, momentami mam wrażenie, że słucham nowego singla Clean Bandit. Ale to akurat fajny wzorzec… Ja „Love now”, przy którym z Harrisem współpracowało trio All About She (znane na Wyspach Brytyjskich z UK-garage’owego singla „Higher (free)”), proponowałbym na jeden z singli z „Motion” – najlepiej ten najbliższy. Warto wspomnieć, że All About She stworzyli remiks największego przeboju grupy, o której wspominam poniżej – „Rather be”.

Clean Bandit feat. Elisabeth Troy „Show me love”: House’owe „Show me love” w wykonaniu mało chyba pamiętanej dzisiaj Robin S śmiało można nazwać jednym z klubowych hymnów pierwszej połowy lat 90. Na potrzeby specjalnej edycji debiutanckiego albumu o tytule „New eyes” ten utwór wziął na warsztat brytyjski kwartet Clean Bandit, a wraz z nim gościnnie udzielająca się na wokalu Elisabeth Troy. Jak brzmi odświeżone, house’owo-smyczkowe „Show me love”? Przekonajcie się. Zdradzę, że obyło się bez rewolucji, ale za to zadbano o nadanie piosence pewnej lekkości. Mnie się podoba.

Francesca Battistelli „Giants fall”: Widzę, że spośród osób, które należą do grona moich znajomych na Last.fm, tylko mnie przyszło do głowy, by posłuchać jakiegokolwiek albumu Franceski Battistelli. Wokalistka wykonuje muzykę pop, ale zaliczaną do dobrze rozwiniętego na amerykańskim rynku nurtu chrześcijańskiego. W kwietniu br. Francesca wypuściła swój czwarty studyjny album (ale trzeci wydany przez dużą wytwórnię) – „If we’re honest”. Nie brakuje na nim radosnych, popowych melodii, które równie dobrze mogłaby mieć w swoim repertuarze np. Colbie Caillat. Album dotarł do 13. pozycji na liście The Billboard 200. A mnie wyjątkowo spodobał się na nim energetyczny numer „Giants fall”, który dobrze brzmi zwłaszcza o poranku.

fot. okładka albumu: Francesca Battistelli „If we’re honest” (vk.me)

Fwdslxsh „Fall”: Zapis w rubryce „wykonawca” może i trudny do zapamiętania, ale niesamowity nastrój utworu „Fall”, umieszczonego na EP-ce „The fall”, wydanej przez tego londyńskiego producenta, potrafi zapaść w pamięć i pięknie wejść w kontakt ze zmysłami.

K. Michelle „Judge me”: Ozdobiony odważną okładką drugi album K. Michelle, amerykańskiej przedstawicielki R&B, otwiera utwór, który sprawił, że do odsłuchu „Anybody wanna buy a heart?” przystąpiłem z dobrym nastawieniem. W brawurowo wyśpiewanym, nieco estradowo-teatralnym „Judge me” słychać wyraźne inspiracje kultowym „Feeling good”. Pozostałe utwory na longplayu utrzymane są już w duchu współczesnego R&B.

One Direction „Fireproof”: Dotychczasowe albumy One Direction cechował pewien charakterystyczny podział. Pełne euforii piosenki z nieco wykrzyczanymi, bo wyśpiewywanymi chórem przez wszystkich chłopaków, refrenami przeplatano pełnymi czułości balladami w iście boysbandowym stylu. Zaskoczyło mnie zatem, że na albumie „Four” odnalazłem zwłaszcza „Fireproof” – utwór z przygrywającą w tle gitarą oraz dającymi o sobie znać inspiracjami starą szkołą typowo amerykańskiego, rockowego grania spod znaku Bruce’a Springsteena, przy którym możemy poczuć się, jakbyśmy podążali przez pustynne tereny Ameryki słynną Route 66! Uwaga – proszę się nie zniechęcać słodkimi wokalami z pierwszej zwrotki. Szkoda, że piosenka nie jest dłuższa i że nie rozwinięto w niej tego ciekawego zarysu. Przyznam się jeszcze, że na „Four” polubiłem ponadto utwór „Stockholm syndrome”.

fot. okładka albumu: K. Michelle „Anybody wanna buy a heart?” (idolator.com)