Co nowego w muzyce: single 7/2014

Zbliża się koniec wakacji, przynajmniej tych rozumianych najbardziej tradycyjnie – wakacji szkolnych. Od kilku lat okres wakacji wieńczę wpisem podsumowującym, czego w tym czasie słuchał Muzykobloger. Poczułem jednak potrzebę, żeby wcześniej zebrać na blogu te spośród tegorocznych singli, które podrzucałem Wam w mediach społecznościowych od czasu, gdy na blogu ukazała się poprzednia część singlowego „Co nowego w muzyce”.

Gdy teraz spoglądam na ten zestaw utworów, okazuje się, że o kilku piosenkach na przestrzeni 2 miesięcy prawie już zapomniałem… Ale dziś odświeżam pamięć sobie i być może także Wam. Jeżeli natomiast przeoczyliście te piosenki, nic straconego – teraz możecie je poznać.

Wpis podzieliłem na dwie części.

Alpines „No other lover”: Brytyjski duet Alpines (ona: Catherine Pockson – wokal, klawisze, on: Bob Matthews – gitara, produkcja) z energicznym singlem „No other lover”, który promuje wydany końcem maja br. debiutancki album „Oasis”, wdarł się do mojego playera dopiero w lecie, choć wideo do piosenki krążyło w sieci już od końca kwietnia. Singiel może się podobać w szczególności za sprawą przebojowego, electropopowego brzmienia i charakterystycznego, nieco plumkającego motywu (mnie kojarzy się on z dynamicznie odbijającą się od ścian piłeczką pingpongową), który uwydatniono w refrenach. Do wspomnianego plumkania doprowadza nas narastający i intensyfikujący się w zwrotach (również) syntetyczny podkład, który w dyskotekowym anturażu może się okazać wystarczający, żeby nas odpowiednio ośmielić, rozkręcić i wyciągnąć na parkiet (o ile, rzecz jasna, ktoś w klubie odpali nam ten numer).

fot. Alpines (colorising.com)

Alt-J „Hunger of the pine”: Alt-J meets Miley Cyrus (sample z „4×4”). Nie wydaje się jednak, by okoliczność ta pozostawała w jakimkolwiek związku z powiedzeniem, że tonący brzytwy się chwyta. Jak dla mnie piosenka za bardzo rozwleczona, rozlana, rozklejająca się, choć przy odpowiednim nastroju może i byłbym w stanie się w tych dźwiękach zanurzyć, gdyby nie ów wciśnięty na siłę sampel z głosem Cyrus. Do tej pory Alt-J nie zdołali jeszcze dostać się do mojej duszy (najbliżej byli z utworem „Taro”). Pierwszy singiel z albumu „This is all yours” tego stanu rzeczy nie zmieni. Niech zatem dalej próbują.

Angus & Julia Stone „A heartbreak”: Refleksyjny utwór z pogranicza folku i melancholijnego rocka, który być może skusi mnie, by sięgnąć po cały album duetu Angus & Julia Stone o tytule odpowiadającym nazwie grupy. Niech dodatkową zachętą dla mnie i dla Was będzie okoliczność, iż produkcji podjął się Rick Rubin.

Basement Jaxx feat. ETML „Never say never”: Aktualna propozycja duetu Basement Jaxx skrojona została wedle obowiązujących w tym sezonie standardów dla tanecznego przeboju z list sprzedaży (deep house, hook z pianinem, chwytliwy pokład, „ludzki” wokal). Mam przeczucie, iż wielu miłośnikom grupy to wygładzone i nasiąknięte mainstreamem wydanie jednej z ikon brytyjskiej elektroniki nie przypadło do gustu. Paradoksalnie, w moim przypadku owo pójście Basement Jaxx w mainstreamem dało właśnie najwięcej. W ostatnich tygodniach „Never say never”, z wokalem dostarczanym przez młodego artystę z Londynu (ETML), było jednym z moich ulubionych imprezowych kawałków. Pora na nowy album – „Junto”.

Bernhoft „Come around”: Piosenka, którą z czystym sumieniem mogę polecić na słoneczne przedpołudnie. Jest to pogodny utwór pewnego Norwega obdarzonego głosem stworzonym do śpiewania neosoulowych kawałków. Patrząc jednak przez pryzmat tego utworu, w bardziej popowej oprawie z takiego wokalu również można zrobić pożytek. „Come around” (często podawane w dłuższej wersji z dodanym „with me”) pochodzi z albumu „Islander”.

Bobby The Unicorn „Ona ma broń”: Piosenka powinna wydać się znajoma tym, którzy w czerwcu oglądali TVN i nie zmieniali kanału za każdym razem, gdy zaczynała się przerwa reklamowa (zobacz spot). Oto Darek Dąbrowski aka Bobby The Unicorn. „Nocny” (w swym klimacie), garażowo rockowy utwór „Ona ma broń” z dosyć specyficznym (a dzięki temu intrygującym) wokalem i równie specyficzną artykulacją promuje jego debiutancki album „Utopia” wydany przez Thin Man Records – label, który wypuścił w tym roku wprowadzający w letarg, przenoszący w trójwymiar, ambientowy lek na chandrę, czyli album „Nielot” KRÓLa.

fot. Darek Dąbrowski aka Bobby The Unicorn (www.musicis.pl)

Broken Bells „After the disco”: Mało napastliwie taneczny singiel z pogranicza disco i space rocka z sympatycznym syntezatorkiem, który swoją premierę miał w pierwszych dniach stycznia tego roku. Jako że na mnie latem oddziałuje intensywniej, ja przy tym utworze zatrzymałem się dopiero w lipcu, zapodając go sobie np. wieczorami – na delikatne ożywienie. Wy też spróbujcie.

Chris Malinchak feat. Mikky Ekko „Stranger”: Nad tym numerem bez wątpienia roztacza się aura Michaela Jacksona sprzed 3 dekad! Najnowsza produkcja Chrisa Malinchaka z wokalem Mikky’ego Ekko oraz wyraźnymi wpływami funky i disco to jeden z najfajniejszych i najbardziej chwytliwych singli bieżącego sezonu letniego. Niech mnie teraz ktoś przekona, że ten numer obu panom kompletnie nie wyszedł…

Clean Bandit feat. Stylo G „Come over”: Utwór „Come over” pochodzi z debiutanckiego albumu kwartetu Clean Bandit – „New eyes”. Najpewniej tylko osoby przyglądające się karierze grupy doliczą się, że wspomniana piosenka jest już szóstym singlem promującym to wydawnictwo – po utworach: „A+E”, „Mozart’s house”, „Dust clears” (zdecydowanie mój ulubiony), „Rather be” (zdecydowanie najpopularniejszy) i „Extraordinary” (niektóre polskie stacje radiowe zainteresowały się nim tego lata), ale pierwszym wydanym bezpośrednio po premierze albumu. Podobnie jak we wszystkich wcześniejszych singlach, tak i w „Come over” na wokalu pojawia się gość. Tutaj jest nim urodzony na Jamajce przedstawiciel sceny reggae, Jason McDermott, występujący pod pseudonimem Stylo G. Autorami piosenki, obok Stylo G, są dwaj członkowie Clean Bandit: Grace Chatto i Jack Patterson. W piosence słychać również głos Grace. Teledysk Clean Bandit nakręcili i wyprodukowali samodzielnie, a sceny rejestrowano w marokańskim Marrakeszu i w Svalbard – norweskiej prowincji w Arktyce. Na tym kończą się ciekawostki. Sama piosenka wzorem 2 poprzednich singli jest zwiewna i radosna. Przez to jednak, że słoneczne reggae, którym podszyty jest ten numer, mnie zbyt bliskie nie jest, „Come over” zbyt długo w uszach grać mi nie będzie. Krótko mówiąc, średnio mi się podoba.

Co-Sovel „Sorbetowy”Julii Marcell i Ramonie Rey wyrosła konkurencja. Utwór „Sorbetowy” to wypadkowa tego, co słyszeliśmy na albumie „June” tej pierwszej, oraz specyficznych wokaliz stosowanych przez obie panie. Teledysk zaś mógłby być firmowany przez grupę Die Antwoord, gdyby nieco go jeszcze podrasować. Pod nazwą Co-Sovel kryje się projekt muzyczny Izoldy Sorenson. Nazwa ta to skrót od „Cooperation with Kosovel”, a wzięła się stąd, że teksty Izoldy stanowią swobodne tłumaczenie, czy może raczej interpretację, wierszy słoweńskiego poety, Srecko Kosovela. Jest intrygująco, tajemniczo, alternatywnie, ale i popowo, zwłaszcza że piosenka wpadła mi w ucho już przy pierwszym odsłuchu. Niezależnie od niej wydana została pierwsza EP-ka Co-Sovel – koncertowe „Live in Studio” (do posłuchania tutaj).

fot. okładka: Co-Sovel „Live In Studio EP” (soundcloud.com)

Craig David „Cold”: Jego kariera to nagły „rise”, a potem stopniowy „fall”. On jednak nie mówi już: „I’m walking away”. Okazało się, że jest pewna „Hidden agenda”, by w tym roku, tym razem bez pytania: „What’s your flava?”, zaufać swojej intuicji (tak zatytułowany będzie nowy album!) i zaproponować fanom małe „Rendezvous” z utworem „Cold”. Tak, zgadliście. Powraca Craig David. Jego nieobecność trwała nieco dłużej niż „7 days”. Obawiam się jednak, że takie utwory, jak ten najnowszy, nie odwrócą już trendu, który dotknął Craiga i jego karierę. Mam nadzieję, że się mylę. Słuchałem tego kawałka kilka raz. Póki co nie pamiętam ani jednej sekundy.

Cro „Traum”: Zapoczątkowany (a właściwie odświeżony) w drugiej połowie 2013 r. trend na saksofon w piosenkach pop, house bądź R&B w 2014 r. osiąga istne apogeum. Jeden hit coraz bardziej przypomina drugi, a saksofonowe motywy w piosenkach widniejących na listach przebojów powoli zaczynają sprawiać wrażenie niemalże przeklejanych. Nie ma się zatem co dziwić, że również hiphopowcy w ten trend postanowili się wpisać. Pierwszy w kolejce stanął Niemiec Cro, a postąpił tak najpewniej dlatego, że właśnie w krajach niemieckich saksofonowa inwazja jest chyba najbardziej wyraźna. Jego w większości recytowany utwór „Traum”, notabene niemiecki „numer jeden”, jest w gruncie rzeczy utworem popowym, który niejednemu Niemcowi poprawia w tym roku nastrój. Może i Wam poprawi. Przekonajcie się na własnej skórze (i uszach).

Cut Copy „Meet me in a house of love”: Mistrzowie elektroniki z Australii zdecydowali się podnieść do rangi singla superenergetyczny (co w ich przypadku nie jest rzadkością) utwór „Meet me in a house of love”. Piosenka promuje wydany w listopadzie 2013 r. album „Free your mind” i trochę mi szkoda, że nie czyni tego ze skutecznością proporcjonalną do walorów, którymi dysponuje. Takim electro nigdy nie wzgardzę! Wypada wspomnieć, że „Meet me…” bazuje na saksofonowym hooku (z tym że Cut Copy po saksofon sięgali w swoich kawałkach już wcześniej).

Echosmith „Cool kids”: Co prawda piosenka „Cool kids” była singlem już w 2013 r., promując album „Talking dreams” (którego słuchałem niedługo po premierze), ale jako że do zestawienia The Billboard Hot 100 wskoczyła dopiero w połowie 2014 r., postanowiłem o niej wspomnieć teraz, pisząc o tegorocznych singlach. Kwartet Echosmith tworzy rodzeństwo o zabawnym (przynajmniej z perspektywy naszego języka) nazwisku – Sierota. Zespół nie jest jeszcze znany w Polsce, mimo że nagrywa muzykę, która i u nas miałaby do kogo dotrzeć. Ich brzmienie określiłbym jako połączenie łagodniejszej odsłony grupy Paramore z Katy Perry (choć Wy w facebookowych komentarzach – nie bez racji! – sugerowaliście, że będzie to bardziej Taylor Swift). „Cool kids” jest utworem, z którym zaprzyjaźnić mogłoby się wielu polskich radiosłuchaczy, zwłaszcza że piosenka jest melodyjna, tworzy całkiem miły nastrój, a wokalistka ma bardzo przyjemny głos.

fot. kwartet Echosmith (www.theyoungfolks.com)

Ferreck Dawn & Redondo „Love too deep”: W Wielkiej Brytanii zapanowała w tym roku moda na deep house, o czym przekonuje Was już od pewnego czasu. Kolejną propozycją pretendującą do miana wyspiarskiego, klubowego przeboju jakby żywcem wyjętego z dyskotek z połowy lat 90. jest utwór „Love too deep”. Kawałek stworzyli jednak Holendrzy – jednym z nich jest Ferreck Dawn, a wspomaga go kolektyw Redondo. W osiągnięciu celu pomóc ma wakacyjny, uliczno-imprezowy klip.

Foster The People „Are you what you want to be?”: W tym utworze panowie z Foster The People brzmią zaczepnie i zawadiacko, nawiązując do wesołkowatości, która cechowała większość ich utworów z albumu „Torches”. Nie przekraczają jednak granicy, którą zdarza się przekraczać innym, dzięki czemu nie brzmią śmiesznie i mało poważnie, lecz luzacko i zabawowo. Dużo robi tu również swobodny i niemonotonny pokład.

Franz Ferdinand „Stand on the horizon”: Częsty kompan moich późnowiosennych i wczesnoletnich podróży samochodem. Tak się składa, że zaczepność i zawadiackość utworu, o którym pisałem wcześniej, cechują także ten utwór. Ja przy tym kawałku czuję i bawię się bardzo dobrze – tak jak przy singlu Foster The People.

George Ezra „Blame it on me”: Słuchając po raz pierwszy George’a Ezry, można odnieść wrażenie, że śpiewa jakiś brodaty gość koło czterdziestki, z preryjnych regionów Ameryki, w kapeluszu zdobiącym mało zadbaną, z lekka przerzedzoną czuprynę, styrany życiem, popijający jakiś – niekoniecznie najbardziej zacny – trunek. A tu zonk. Sam się sobie dziwię, że ta estetyka wydaje mi się z czasem coraz fajniejsza. „Blame it on me” – śpiewa George. Tak, to jego wina. A może raczej zasługa.

fot. George Ezra (earthboypress.com)

Grzegorz Hyży & TABB „Wstaję”: Wysyłając – z myślą o wakacjach – do stacji radiowych kolejną singlową propozycję Grzegorza Hyżego i jego producenta, liczono na powtórkę z rozrywki po bardzo dobrym przyjęciu singla „Na chwilę”. Już po pierwszym przesłuchaniu można było założyć, że piosenka w polskim eterze od razu nie zginie. Dlaczego? Najpewniej dlatego, że o ile „Na chwilę” miało wiele wspólnego z „Counting stars” OneRepublic, tak w utworze „Wstaję nader wyraźnie słychać inspiracje innym niepolskim hitem radiowym z roku ubiegłego, „Love me again” Johna Newmana (posłuchajcie w szczególności mostka i pojawiającej się tam sekcji dętej). Newman nie tylko Hyżego i TABBa zachęcił do obrania takiej estetyki na wakacje Anno Domini 2014. Tym tropem poszły również Ella Eyre w „If I go” i Pixie Lott w „Lay me down” (tyle że tej ostatniej jeszcze przed debiutem Newmana w zbliżoną stylistykę zdarzało się celować). Niemniej każdy z tych utworów to solidnie wyprodukowany, przebojowy pop, którego obecność w rozgłośniach radiowych bynajmniej mnie nie martwi.

I.O.Project „Freedom”: Jakiś czas temu dostrzegłem, że w Żyrardowie istnieje pewien band, założony przez siostry Szczepaniak, który zowie się I.O.Project. A że lubię wspierać polską muzykę, proponuję, żebyście również Wy zwrócili uwagę na tę formację. Eklektyzm – to słowo pasuje do I.O.Project, jeżeli posłucha się ich utworu „Freedom”. Stanowi on dosyć ciekawe połączenie rytmiki spod znaku drum & bass, elegancji instrumentów smyczkowych, trąbki i całkiem fajnego, wyrazistego wokalu. Myślę, że nad tym utworem mógłby jeszcze popracować jakiś producent, ale kierunek jest interesujący i mamy już jakąś sensowną podstawę.

Jess Glynne „Right here”: Panna Glynne po sukcesach singli, w których była jedynie gościem (Clean Bandit „Rather be” i Route 94 „My love”), w końcu doczekała się swojego przeboju (choć mniejszego od tych wymienionych). Współautorami i producentami deephouse’owego „Right here” są dżentelmeni z Gorgon City, co dla mnie było już sygnałem, iż nie będzie to kolejna oczywista propozycja do tańca, ponieważ ktoś zatroszczy się o to, by był to jednocześnie numer o stylowym brzmieniu. Mimo że udało się ten cel osiągnąć, „Right here” nie przyciąga mnie jak magnes. Jest przyjemnie klubowe, ze „stąpającym” (bądź „skradającym się”) podkładem, w szczególności w refrenach, w które wpleciono mało narzucające się partie trąbki, ale nie czuję się tym utworem zmrożony.

Jessie Ware „Tough love”: Czytelnicy bloga domyślają się, że w przypadku tej artystki nie potrzebowałem żadnej zachęty. Równie dobrze mógłbym nic więcej nie pisać… Jessie stopniowo odsłania przed nami kolejne karty, których cała talia stanowić będzie opowieść o tytule „Tough love”. Pod tą nazwą kryje się zarówno jej drugi album, jak i pilotażowy singiel. Jeśli mam uczciwe podejść do sprawy, na mnie póki co ów singiel nie zadziałał aż tak magnetycznie, jak kilka moich ukochanych utworów z albumu „Devotion”. Nie mogę jednak odmówić Ware tego, że w „Tough love” po raz kolejny czaruje i uwodzi swoją delikatnością, wyczuciem smaku oraz tym intrygującym dystansem, którym rozkochała mnie w swojej muzyce w 2012 r. Ponownie też brzmi dojrzale i elegancko. Do tego jest to świetnie wyprodukowany utwór.

fot. okładka albumu: Jessie Ware „Tough love” (pitchfork.com)

Kelis „Friday fish fry”: Kelis postanowiła nagrać piosenkę, o której będą pamiętać miłośnicy piątków, a tych w Polsce jest chyba całkiem sporo. Najpierw jednak muszą się dowiedzieć, że taki utwór w ogóle powstał. „Friday fish fry” pojawia się u mnie przede wszystkim dlatego, że to rasowy numer, utrzymany w duchu dawnego soulu z lekko bluesowym zacięciem i funkowym luzem. „Piątkowa rybka” Kelis jest jednocześnie trzecim singlem z albumu „Food”. Głodnemu rybka na myśli? Uwaga – słuchać warto nie tylko w piątki.

Kiesza „Giant in my heart”: Podoba się Wam stylowy, deephouse’owy numer „Hideaway”? Jego następca, który swoją premierę miał dokładnie 13 czerwca br., często od tego czasu płynął z moich głośników i choć ma z „Hideaway” wiele wspólnego, brakuje mu już tej świeżości, której powiew poczułem, słuchając jeszcze zimą późniejszego brytyjskiego „numeru jeden” Kieszy („Hideaway” swój radiowy obieg, tyle że poza Polską, rozpoczęło bowiem już wtedy). Aczkolwiek „Giant in my heart” do tańca również świetnie się nadaje (ponownie modny środek klubowych lat 90. się kłania!), a goniącym za tegorocznymi trendami z europejskich list przebojów powinien wpaść w ucho.

Kove feat. Melissa Steel „Way we are”: W lipcu w uszach grać mi zaczął zarażający, taneczny banger czy też, mówiąc jaśniej, dyskotekowa bomba, która zasługiwała na to, by zamiast wybuchnąć raptem na 30. miejscu The UK Singles Chart, roznieść pierwszą dziesiątkę – zwłaszcza że Brytyjczycy mieli ostatnio nosa do house’owych numerów. Brytyjski producent i DJ, Kove, i tak ma powody do zadowolenia, ponieważ jest to jego pierwszy singiel notowany na liście. Jeżeli zebrać do kupy imprezowe numery z pierwszych 8 miesięcy tego roku, ten w moim rankingu plasowałby się na pewno dużo wyżej niż na miejscu 30. Ważnym czynnikiem „Way we are” jest wygrany na pianinie hook.

fot. okładka singla: Kiesza „Giant in my heart” (idolmag.co.uk)

[C.D.N.]