Kolekcja Muzykoblogera #3: moje kolekcjonowanie…

  • Moje kolekcjonowanie…

Jeżeli ogarnia Was niekiedy „żądza posiadania”, domyślam się, że jesteście w stanie zrozumieć osobę, która kolekcjonuje fonogramy – czy to nadal cieszące się względną popularnością płyty kompaktowe, czy to odradzające się stopniowo winyle, czy też zupełnie dziś odrzucane kasety magnetofonowe.

Mnie chęć posiadania, a w konsekwencji powiększania domowej kolekcji, powoli ogarniać zaczęła tuż po tym, jak zacząłem świadomie słuchać muzyki (przypominam – był to rok 1994). Przez „świadomie” rozumiem: „interesując się tym, kto co do mnie śpiewa lub gra”. Zaczęło się niewinnie (historia mojej pierwszej wymarzonej kasety to temat na osobny wątek). Później ciągle było mi mało (pamiętam, że kasetę Varius Manx „Elf” w 1995 r. można było kupić już za 9 zł – w takich warunkach to aż miło było kupować!). Ale gdzieś na początku studiów przyszedł kryzys mojej „filozofii”. Coraz częściej miałem wątpliwości, czy w istocie sens ma regularne wydawanie pieniędzy na płyty (wtedy kaset już nie kupowałem), robienie w domu „składziku”, podczas gdy to z komputera, kosztem wieży hi-fi, coraz częściej słuchałem muzyki (nie licząc jazdy samochodem, podczas której komputer nieszczególnie był przydatny, podobnie zresztą jak wieża). W tym czasie ograniczyłem kupowanie tylko do specjalnych okazji oraz takich tytułów, których posiadania nie potrafiłem sobie odmówić. Ów kryzys długo jednak nie trwał, a od kilku lat pozostało po nim jedynie wspomnienie. Niemała w tym zasługa, tak – zgadliście, mojego bloga, który powstał jesienią 2009 r.

Po tym, jak odrodziła się we mnie muzyczna chęć posiadania, czy – mówiąc jaśniej – wzbogacania mojej kolekcji muzycznej, stawałem się jednak bardziej wymagający. Może nie tyle chodzi mi tutaj o wygórowane wymagania co do muzyki (choć wiadomo, że postępujące „osłuchanie” na gust i dokonywane wybory ma wpływ niebagatelny), lecz o wymagania co do zakupowanych wydań fonogramów (pozwólcie, że będę posługiwał się tą nazwą, którą sprytnie można wymigać się od podziałów na CD, kasety, winyle, a także na longplaye, EP-ki, single czy maxi single). W ramach tychże „wymagań” na przykład niechętnie kupuję zagraniczne płyty objęte akcją „zagraniczna płyta, polska cena” – przede wszystkim dlatego, że to albumy z podstawową tracklistą, pozbawione przy tym wkładki z prawdziwego zdarzenia. Ale także dlatego, że denerwuje mnie okładka, na której informacja o „polskiej cenie” tego artykułu bezczelnie atakuje mnie z wszystkich stron. Choć wypada sprecyzować, że od pewnego czasu nierzadko można już zaopatrzyć się w płytę objętą tą akcją, a mimo tego posiadającą bogatszą wkładkę; wówczas do przezwyciężenia pozostaje tylko drugi z podniesionych przeze mnie zarzutów… Niestety niektórych tytułów w polskich sklepach muzycznych nie da się kupić w pełnej, „niepolskiej” wersji. I tu pozostaje nam albo zadowolenie się tym, co oferują lokalne sklepy, albo szukanie atrakcyjniejszej wersji tego produktu w internecie, a następnie sprowadzenie go z odleglejszych terytoriów.

Oczywiście przy kupowaniu płyt staram się postępować rozsądnie i zachowywać czujność. Czasem co prawda nie umiem się powstrzymać i jakieś wydanie chcę mieć jak najszybciej (patrz: specjalne 2-płytowe wydanie albumu „Big TV” White Lies), ale w wielu przypadkach staram się być cierpliwy, dzięki czemu wyczekany tytuł jestem w stanie zdobyć nawet i za symboliczną kwotę.

W mojej kolekcji niemały odsetek stanowią artykuły muzyczne zgromadzone dzięki udziałowi w konkursach. W tych zabawach, gdzie o wygranej decyduje ślepy los, nigdy nie jest łatwo wygrać. Ale jeśli już pojawiają się zadania konkursowe i wygrywa ten, kto najlepiej bądź najszybciej sobie z nimi poradzi, w takich przypadkach akcja „konkurs” często kończyła się dla mnie zdobyciem nagrody. Szerzej na ten temat wypowiem się ewentualnie innym razem…

Wróćmy jeszcze na moment do mojej historii. Kiedy to w końcu odrodziła się we mnie potrzeba zasilania własnej kolekcji, równocześnie przyszedł taki moment, że coraz bardziej przymilałem się do kolekcji winyli, która należy do moich rodziców. Z czasem nawet te płyty, których kiedyś nie byłbym w stanie w spokoju wysłuchać, bo „kto teraz słuchała czegoś takiego?!”, zaczęły stawać się dla mnie cenne. Mimo pewnego sentymentu do tej winylowej kolekcji, nie uważam jej w dalszym ciągu za swój zbiór fonogramów (no, może poza kilkoma wyjątkami), ale można rzecz, że w pewnym sensie sprawuję już teraz nad tym zbiorem pieczę. Dodatkowo zacząłem tę kolekcję wzbogacać. W ten sposób powiększyła się ona o pewne wartościowe, przynajmniej z mojego punktu widzenia, okazy – tak nowe, zakupiono w sklepie (np. w tym roku przepiękne wydanie „…Little broken hearts” Nory Jones z białymi winylami i plakatem albo singiel „Celebration” Madonny), jak i używane, kupione z drugiej ręki, np. w komisie (np. „Control” Janet Jackson).

Nie wiem jeszcze, jak głęboko chciałbym wpuścić Was w ten mój kolekcjonerski świat, ale skoro powołałem do życia ten cykl i opisałem Wam mniej więcej, jak przebiegała u mnie ta „mania zbierania”, możecie się domyślać, że nie chcę tego świata zostawiać w całości tylko dla siebie.

Jak się okazało wiosną 2013 r., ogromnie wzrosła wartość leżących w domu od lat winyli Anny German (zapraszam tutaj – do osobnego wpisu na ten temat). Być może za cenne uznane zostaną kiedyś nawet i te kasety magnetofonowe zgromadzone przeze mnie w latach 90. zeszłego stulecia, które dzisiaj mogą co najwyżej wywoływać uśmiech na twarzy, a wystawianie ich na aukcji internetowej nawet za 5 zł nie zostałoby uznane za atrakcyjną ofertę. Mam jednak nadzieję, że nigdy nie będę musiał przekonywać się, jaka jest faktyczna wartość tego czy innego fonogramu będącego w moim posiadaniu, ponieważ z żadnym z nich nie chciałbym bez potrzeby rozstawać się na dobre.

Pozwólcie, że dzisiaj – w ramach kontynuacji tego kolekcjonerskiego cyklu – przedstawię Wam kilka kolejnych pozycji z mojego fonograficznego archiwum. Wybór jest w zasadzie czysto przypadkowy.

  • Zdjęcie #1

W tym „segmencie” dostrzec możecie garstkę płyt, które zasiliły moją kolekcję dopiero w 2013 r. Choć powinienem w tym miejscu poczynić pewną istotną uwagę. Podwójny album z przebojami Whitney Houston o tytule „Whitney: the greatest hits” (pierwsze CD nosi podtytuł „Cool down”, a drugie – „Throw down”), którego data wydania przypada na rok 2000, dostałem w prezencie w roku premiery tego wydawnictwa (jest to wydanie europejskie i międzynarodowe; tracklista wydania amerykańskiego nieznacznie się różniła). Tak się jednak niefortunnie złożyło, że w ostatkowy wieczór 2012 r., czyli niedługo po śmierci artystki, album został mi skradziony (niestety, nie tylko on, choć jego było mi najbardziej szkoda).

Mimo że po śmierci Whitney sklepy muzyczne zostały zasypane albumami gwiazdy, na reedycję wydawnictwa „Whitney: the greatest hits” w tamtym czasie jakoś się nie zdecydowano. Reedycję, tym razem już w opakowaniu tekturowym, nie zaś w tradycyjnym, rysującym się i łamliwym pudełku (za to wyjątkowo otwieranym z dwóch stron), dorzucono do polskich sklepów dopiero jesienią 2013 r. (przynajmniej ja po raz pierwszy to wydanie wtedy dostrzegłem). Ja jednak, nie mogąc odżałować utraty tego wydania, odzyskałem album kilka miesięcy wcześniej dzięki jednemu ze sklepów internetowych.

Pozostałe albumy, których okładki widoczne są na fotografii, to wydawnictwa:
– Whitney Houston „I’m your baby tonight” (1990),
– Tina Arena „Don’t ask” (reedycja z 11 utworami, zawiera utwór „Show me heaven”, którego nie uwzględniała pierwotna wersja albumu) (1995),
– Gypsy & The Cat „Gilgamesh” (2010),
– Bon Iver „Bon Iver, Bon Iver” (2011),
– Anna Jurksztowicz „Dziękuję, nie tańczę” (1986).

  • Zdjęcie #2

Moje dzieciństwo byłoby z pewnością dużo smutniejsze, gdyby nie bajki do słuchania na kasetach magnetofonowych oraz piosenki dla dzieci na takich samych nośnikach! Nie wszystkie pozycje spośród tych, których wówczas słuchałem, widoczne są na zdjęciu poniżej, ale większości tych najważniejszych na fotografii nie zabrakło. Zdjęcie nie jest pierwszej jakości, ale wszystkimi tymi kasetami w tym momencie dysponuje moja chrześnica, toteż nowego na razie wykonywać nie będę. Oto spis kaset widocznych na zdjęciu:

– „Ania z Zielonego Wzgórza” na 5 kasetach,
– „Piosenki Pana Tik Taka”,
– Majka Jeżowska „Wszystkie dzieci nasze są”,
– Sylwia „Hity dla nastolatków” (cóż się z tą dziewczyną teraz dzieje?!),
– muzyczne słuchowisko Jerzego Dąbrowskiego pt. „Wielki Festiwal”,
– bajka „O królu Błystku i chłopie Skrobku”,
– Piotr Łosowski „O Maciusiu, który marzył, by w pożarnej służyć straży”,
– Jędrzej Bednarowicz „Baśń o złotym ptaku” (wg baśni braci Grimm),
– Ludwik Jerzy Kern „Ferdynand Wspaniały”,
– bajka „Stoliczku nakryj się”,
– Piotr Łosowski „Szczęśliwa lokomotywa”.

  • Zdjęcie #3

Kasety – może i dla mnie cenne, ale przecież znacznie wygodniej i przyjemniej jest słuchać muzyki na płycie kompaktowej. Stąd w mojej kolekcji niektóre fonogramy są zdublowane w taki sposób, jak widać to na załączonym zdjęciu. A widoczne są na nim albumy:

– Janet Jackson „Design of a decade: 1986/1996” (1995),
– Seal „Seal” (1991).


  • Zdjęcie #4

Kasety, których trochę się u mnie nazbierało, trzeba było na czymś słuchać, zwłaszcza w chwilach przemieszczania się, np. podczas podróży na wakacyjne kolonie. Niezastąpione, oczywiście tylko w swoim czasie, były walkmany. Później stopniowo, jak cena kaset niebezpiecznie zaczęła rosnąć, przez co coraz rozsądniejsze wydawało się dołożenie funduszy do lepszej z wielu powodów płyty kompaktowej, ich funkcje przejmował discman, którego zdjęcie pojawiło się już w tym cyklu (patrz: #1). Ale teraz i jedno, i drugie to przeżytek. Dla mnie to jednak kawał historii i bardzo miłe wspomnienie z lat dzieciństwa…