Co nowego w muzyce: single 5/2012

  • Jessie Ware „110%”

Brytyjska inwazja „Dżesik” na Wielką Brytanię trwa. Od półtora roku (za) głośno jest o Jessie J. Brytyjską niezależną scenę w tym czasie reprezentowała nadal mało rozpoznawalna Jess Mills, którą pochwaliłem zimą za singiel „Pixelated people” (tutaj). Tymczasem kilka miesięcy temu wystrzeliła kolejna wokalistka o tożsamym imieniu, dużo według mnie ciekawsza niż ta pierwsza i jednocześnie bardziej ekstrawagancka niż pierwsza i druga. Jessie Ware muszę dopisać do listy moich odkryć dokonanych dzięki stacji BBC Radio 1, gdzie w playliście gościł w tym roku jej singiel „Running” (posłuchaj) (choć de facto nie jest to jej pierwszy promocyjny singiel). Żałuję jednak, że brytyjska rozgłośnia preferowała jego zmiksowaną wersję (Disclosure remix), nie doceniając najwyraźniej liczniejszych walorów mistycznego, ale przy tym bardziej dostojnego oryginału (świetnie brzmi w tym kawału zwłaszcza motyw gitary elektrycznej, którego pojawienie się tutaj nie było ani trochę oczywiste).

Jessie Ware to dla mnie (choć może jeszcze trochę za wcześnie, by tak pisać) ktoś na miarę Sade XXI wieku, do czego doszedłem, słuchając „Running”. Wydaje się, że ma podobną wrażliwość i analogicznie zachęcającą „nudę”. Obie różni za to brzmienie, które – co zrozumiałe – u Ware jest wymodelowane na nowoczesną modłę. Co ciekawe, moje skojarzenie okazuje się mieć zakorzenienie w rzeczywistości, ponieważ Jessie wśród swoich inspiracji i idoli wymienia właśnie Sade (jest w tym gronie także Aaliyah, a to – jak wiecie – dużo dla mnie znaczy).

Kilka tygodni temu do obiegu trafił singiel „110%” i – wbrew tytułowi – nie spełnia 110% normy ustanowionej przez swojego poprzednika. Jest bardziej skoczny od „Running” (inna to jednakże „skoczność” niż ta znana nam choćby z „Moves like Jagger” Maroon 5 czy „I wanna go” Britney Spears), ale przy tym również trochę dziwny a przez to pociągający. Niestety nie sądzę, bym był w stanie przywiązać się do niego w takim stopniu, w jakim zauroczyłem się „Running”. Niemniej cała ta tajemniczość Jessie oraz bijący od niej chłód, dzięki któremu ma się poczucie, że wokalistka cały czas trzyma nas na dystans, tak mnie w niej intrygują, że mam coraz większą „zajawkę”, by regularnie słuchać kilku jej dostępnych w sieci kawałków, próbując odkryć w nich coś, czego za wcześniejszymi odsłuchaniami nie wyłapałem. Efekt tych „badań” jest póki co różny (najlepiej wyszło na tym wspomniane „Runninig”).

Jestem teraz mocno skoncentrowany na śpiewających paniach, w szczególności tych, które ujawniły się nam (a przynajmniej mnie) całkiem niedawno, a Jessie Ware będzie w tym roku jedną z liderek tego uroczego towarzystwa. Czekam na jej pełnowymiarowy album. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc im dłużej będę musiał czekać, tym na więcej będę zapewne liczył. W tym momencie brytyjska premiera jej LP zapowiadana jest na 20 sierpnia br. Muszę zatem uzbroić się w cierpliwość. A zainteresowanym na koniec chciałbym zasygnalizować, że głos Ware powinien być znany fanom SBTRKT, ponieważ wokalistka śpiewała w jego kawału „Nervous”.
(posłuchaj)

Jessie Ware – kadr z teledysku do piosenki „110%”

  • Little Boots „Every night I say a prayer”

Potwierdzeniem tego, iż ostatnio dominują u mnie kobiece głosy (tak naprawdę zawsze tak było…), niech będzie druga piosenka, o której chciałem dzisiaj napisać. Wypuściła ją okrzyknięta przez brytyjskich „speców” od tamtejszego rynku muzycznego (BBC Sound Of 2009) najlepiej zapowiadającą się artystką 2009 r. – Victoria Hesketh aka Little Boots. Jej hucznie zapowiadany pierwszy album pt. „Hands” rozczarował wielu jej wcześniejszych sympatyków (mój ulubiony kawałek z tego krążka: „Stuck on repeat”), ale mimo średnio przychylnych recenzji fonograficznego debiutu Little Boots nadal ma duży kredyt zaufania u osób lubujących się w muzyce zdolnych pań, które nie tylko śpiewają, ale i tworzą swoja muzykę, czerpiąc garściami z kultury – nazwijmy ją w ten sposób – electro (w przypadku Victorii wikipediowe określenie „singer-songwriter” nie jest zatem czystą kurtuazją). Już na przykładzie singla „Remedy” z albumu „Hands” dało się zaobserwować, że Little Boots to w pewnym sensie taka bardziej subtelna wersja Lady Gagi, tyle że to ona pierwsza wydała swój debiutancki album, przez co to porównanie staje się bezprzedmiotowe.

Obawiam się, że drugi album Brytyjki, jeżeli nawet zainteresuje brytyjskich nabywców wydawnictw muzycznych (cóż za techniczne określenie…), może podzielić los najnowszej płyty Marina And The Diamonds „Electra heart”, która co prawda wystartowała na The UK Albums Chart od najwyższej lokaty (niestety z bardzo niską sprzedażą – przekraczającą nieznacznie 21 tys. kopii), ale już po tygodniu znajdowała się poza czołową dziesiątką. A byłaby to sytuacja nie do zaakceptowania, jeżeli ten album ma brzmieć niczym singiel „Every night I say a prayer”. Dokładnie tak powinien bowiem prezentować się nowoczesny, hitowy, electropopowy numer. Mnie spodobał się od razu, nie musiałem się do niego przekonywać, katować się nim, jak to bywa z niektórymi piosenkami naszych ulubieńców (żebyście wiedzieli, jak bardzo próbowałem polubić „Give me all your luvin'” Madonny…).

Teoretycznie jest w tym nagraniu wszystko, co potrzebne, by został przebojem, a nadto roztacza się nad nim aura niezależności artystycznej Little Boots. Bo chociaż z jednej strony jest to brzmienie, które – przynajmniej w 2012 r. – niebezpiecznie bliskie jest tzw. (rozumianemu pejoratywnie) mainstreamowi, to z drugiej przy słuchaniu tego kawałka towarzyszy nam świadomość, że nie jest to efekt kompromisu czy wręcz narzucenia artyście pomysłu przez wytwórnię, lecz wynik jego niczym nieskrępowanej woli. Jeżeli nawet się mylę, tzn. że panna Hesketh potrafi doskonale nabierać ludzi, a to też należałoby docenić.

„Every night…” nawiązuje ponadto do nu-disco, a dzieje się tak, ponieważ nad singlem z Little Boots pracował Andy Butler z Hercules And Love Affair, który tworzenie współczesnego disco ma opanowane do perfekcji (posłuchajcie np. „My house” albo „Step up”). A tak na marginesie: gdy patrzę na aktualne top 3 brytyjskiego zestawienia singli, gdzie znajdują się obecnie same kobiece kawałki (Rita Ora, Tulisa, Carly Rae Jepsen), co powinno mieć cieszyć, mam ogromną ochotę, by jednak wymienić je na piosenki innych, dużo fajniejszych kobietek (wśród nich znalazłaby się na pewno Victoria).

Dla mnie ten numer wybija się z grona innych, aktualnych propozycji także ze względu na mroczne wstawki wygrane na pianinie, które wywołują u mnie tęsknotę za garstką kawałków z końcówki poprzedniego stulecia, w których podobny motyw również był wykorzystywany. Tak sobie myślę, że nowy album Little Boots powinien być doskonałym prezentem dla fana nieprzaśnego electropopu… Ja na pewno go sobie nie odpuszczę.
(posłuchaj)

okładka singla „Every night I say a prayer” Little Boots

  • Dziun „A.M.B.A.”

(singiel sprzed 3 miesięcy, ale odkryty przeze mnie dopiero przed kilkoma tygodniami)

Orientalny motyw jakby zapożyczony od M.I.A., podkład niczym z „The way I are” Timbalanda, ale sposób śpiewania wydaje się być już bardziej oryginalny. Oto Dziun (nie mylić z pewexową „Dziunią”) i jej drugi singiel z albumu „A.M.B.A.”.

Mnie ten kawałek, choć z początku słuchany od niechcenia, coraz bardziej „leży”. Jest w tej dziewczynie coś fajnego i przyciągającego (ostatnio to zdanie pasuje mi do wielu wokalistek). Da się wyczuć luz, zabawną frywolność i znudzenie tym, co ugrzecznione, schematyczne, oczywiste. Zresztą, to kolejna przedstawicielka mocno zarysowującego się trendu większego niż do tej pory (nareszcie!) prezentowania w mediach (niestety w najmniejszym stopniu dzieje się to w telewizji) barwnych, nietuzinkowych solistek z naszego muzycznego podwórka (nie tylko Nosowska jest taka!). Wydaje mi się, że to przede wszystkim sukces brodkowej „Grandy” spowodował, że naród poczuł większą potrzebę urozmaicenia swojej muzycznej biblioteczki poprzez dodanie do niej fajnych śpiewających dziewczyn, które mają na swoją muzykę jakiś pomysł; i to właśnie ona – muzyka, a nie silna potrzeba lansowania siebie, leży w orbicie ich zainteresowań. Iza Lach, Julia Marcell, Natalia Lubrano to jedynie przykłady tej „kategorii” wokalistek – „kategorii”, którą mocno wspieram.

Co ważne, Dziun, podobnie jak wymienione „konkurentki”, nie jest debiutantką. To smutne, że podczas gdy np. w Wielkiej Brytanii debiutanci zawsze są w cenie (nierzadko bardziej niż artyści z kilkuletnim stażem), u nas najczęściej się ich bojkotuje (wychodzenie z cienia trwa u nas latami!). Internet coraz skuteczniej pomaga im jednak zaistnieć i gromadzić fanów, którzy potem meldują się na koncertach, mimo że często odbywa się to z niewielką pomocą radia i zerowym wsparciem telewizji. Bo przecież tam jest tylko miejsce dla wybranych, bardziej przystępnych. Jak to dobrze, że internetem nie da się już tak łatwo manewrować…
(posłuchaj)

okładka albumu „A.M.B.A.” Dziun, z którego pochodzi singiel o tym samym tytule

Obiecywałem, że w tym wpisie wspomnę o nowych singlach Madonny (nie chodziło mi o „Girl gone wild”, lecz o „Turn up the radio”) oraz Lany Del Rey („Summertime sadness”). Tak się jednak złożyło, że biorąc się za niego, nabrała mnie ochota, by napisać o czymś innym. Może skomentuję te piosenki w którymś z kolejnych postów, ale nie chcę Wam już tego obiecywać… Mogę jednak zdradzić, że zdecydowanie bardziej podoba mi się drugi z wymienionych singli, mimo że to Madonna, a nie Lana, jest moją idolką.

Następny wpis dotyczący nowych singli jest już w większości gotowy…