Co nowego w muzyce: single 2/2012

  • Bon Iver „Towers”

Nagroda Grammy w kategorii „najlepszy nowy artysta”. Na taki obrót spraw liczyli wszyscy ci, dla których kompozycyjne piękno utworów, szczerość artystycznego przekazu oraz podążanie własną drogą, bez oglądania się na innych, są wartościami nadrzędnymi względem kalkulacji, potrzeby bycia zawsze w centrum uwagi i usilnego trzymania się aktualnych trendów. Obranie przez artystę tak pierwszego, jak i drugiego kierunku, ma swoje jasne i ciemne strony; jednak gdy postawimy je na szali, wskazanie może być tylko jedno…

Muzyka Justina Vernona (centralnej postaci projektu „Bon Iver”) sprowadza się do budowania za jej pomocą własnego świata – świata odpowiedniego zwłaszcza dla tych, którzy czują potrzebę trzymania się gdzieś na uboczu, z dala od miejskiego zgiełku, nie zawsze życzliwych nam ludzi i ciągłych wyzwań, których podejmowanie narzuca nam nasza ambicja. Od takich stresów pozwala nam odpocząć Bon Iver podczas krótkiej przygody (bo zaledwie 3-minutowej) z utworem „Towers”. Byśmy na własnej skórze najpełniej odczuli uspokajającą, unikalną aurę tej pięknej, folkowej (w najlepszym tego słowa znaczeniu) kompozycji, winniśmy wyłączyć światło, wygodnie ułożyć się na kanapie, założyć słuchawki na uszy, zamknąć oczy a po wciśnięciu „play” oddać się wydobywającym się z odtwarzacza stonowanym dźwiękom. Tajemnicza siła tkwiąca w muzyce Bon Iver zacznie wówczas powoli oplatać nasze zmysły. Dla takich doznań warto zrobić sobie przerwę – bez względu na to, jak ważne sprawy w danej chwili zaprzątają nasze myśli. A jako dopełnienie obrazu, jaki najprawdopodobniej wytworzy się w naszej świadomości podczas słuchania w skupieniu singla „Towers”, niech posłuży nam wypuszczony do tego nagrania 27 lutego br. malowniczy, niepozbawiony symbolicznych scen teledysk.

Nie będę ukrywał, że na zeszłorocznym albumie Bon Iver „Towers” nie jest moim faworytem. W opisany, specyficzny stan najmocniej wprowadzają mnie bowiem 2 inne utwory: singlowe (cudowne) „Calgary” oraz zamykające krążek „Beth/rest”. „Towers” ustępuje im jednak tylko nieznacznie. Moim małym marzeniem jest, by niesinglowe „Beth/rest”, podobnie jak pozostałe dwójka, otrzymało w końcu należne mu honory.

(posłuchaj)

fot. okładka singla: Bon Iver „Towers” (prettymuchamazing.com)

  • Iza Lach „Chociaż raz”

Szczerze powiedziawszy, byłem zdziwiony, że najbardziej przebojowego kawałka z albumu „Krzyk” w czasie jego rynkowej premiery nie uczyniono centralnym punktem promocji tego wydawnictwa. Na pierwszy singiel wybrano bowiem utwór „Nic więcej”, który moim zdaniem nie był w stanie należycie rozpędzić całej machiny promocyjnej. Warto odnotować, że jesienią w programach „Kuba Wojewódzki” oraz „Dzień Dobry TVN” (a takich telewizyjnych występów Iza za wiele nie miała; ja widziałem tylko te dwa) panna Lach wykonała właśnie „Chociaż raz”. Najwidoczniej już wtedy ona (albo ktoś z wytwórni) miała świadomość, że najlepszy materiał na singla marnuje się w roli ścieżki z albumowej tracklisty. Błąd ten szybko zatem naprawiono i wspomniany utwór w styczniu br. w końcu doczekał się teledysku, oficjalnie stając się singlem promującym „Krzyk”. Obawiam się jednak, że to niepotrzebne przetrzymanie dużo Izę kosztowało. „Chociaż raz” najbardziej przysłużyłoby się albumowi w czasie, gdy ten pojawił się na rynku. Teraz, chociaż Iza cały czas zyskuje fanów, piosenka ma już niewielki wpływ na sprzedaż longplaya. Niemniej wydaje się, iż w przypadku tej wokalistki miarą jej popularności nie jest sprzedaż. Jest to wszak artystka, której zwolenników szukać winniśmy zwłaszcza w kręgach osób preferujących słuchanie muzyki za darmo (osób, które nierzadko piosenki swoich ulubieńców znają dużo lepiej niż ci, którzy nadal optują za regularnym zaopatrywaniem się w legalne nośniki).

Bez względu jednak na to, po której stronie barykady znajdują się sympatycy muzyki Izy Lach (ja od dawna mam w domu egzemplarz jej drugiego longplaya), pewne jest, że ta dziewczyna dzięki „Krzykowi” wystrzeliła jak rakieta, stając się jedną z ciekawszych postaci na polskiej scenie muzycznej – i to mimo znikomej promocji radiowej jej piosenek. Internauci pokochali jej muzykę, a singlowe „Chociaż raz” pretenduje do miana najbardziej przebojowego numeru z całego 13-tytułowego zestawu. To bez znaczenia, że nie jest to najbardziej odkrywczy punkt albumu. Dziecinny głos Izy, ckliwe wzdychanie, dająca się wyczytać z tekstu piosenki młodzieńcza naiwność urzekają w tym utworze tak bardzo, że nie sposób nie odebrać go pozytywnie i nie zaufać tej dziewczynie (aczkolwiek wielu rozdrażnić może maniera, z jaką swój tekst wyśpiewuje młoda wokalistka). Ja do polubienia „Chociaż raz” nie musiałem się jednak w żaden sposób przekonywać. Piosenka szybko wpasowała się w kryteria stosowane przez mój muzyczny „gustomierz” i to właśnie ją wskazywałbym w pierwszej kolejności osobom, które o Izie Lach wcześniej nie słyszały, a chciałyby poznać chociaż jedno jej nagranie. Posłuchajcie jej – chociaż raz!

(posłuchaj)

fot. okładka albumu: Iza Lach „Krzyk”, z którego pochodzi utwór „Chociaż raz” (onet.pl)

  • Lucy Rose „Red face”

Utwór „Red face”, który poznałem dzięki regularnemu śledzeniu playlisty BBC Radio 1, przykuł moją uwagę już po krótkim fragmencie, który można było wysłuchać na stronie brytyjskiej stacji. Poszukiwania odpowiedniego targetu dla tej piosenki przywiodły mnie do muzyki Sary Blasko i Laury Marling. Co więcej, przeprowadzony przeze mnie mały eksperyment na miłośniczce co najmniej jednego z utworów Sary Blasko utwierdził mnie w tym przekonaniu – „Red face” również spotkało się z jej aprobatą. Propozycja Lucy Rose, urodzonej u schyłku lat 80. zeszłego stulecia Brytyjki, rozpoczynającej dopiero swoją solową karierę, klimatem przypomina ponadto dokonania Bombay Bicycle Club, co jest o tyle oczywistym skojarzeniem, że to właśnie na albumach tej formacji mogliśmy wcześniej usłyszeć jej wokal. Na początku jest nostalgicznie, ale w którymś momencie dochodzi do małej erupcji – instrumenty grają bardziej agresywnie, a tempo i dynamika ulegają podkręceniu. Taka konstrukcja utworu powinna przypaść do gustu fanom zyskującego na znaczeniu indie folku.

(posłuchaj)

fot. Lucy Rose (safetyfunandlearning.com)

Przygotowany mam już kolejny wpis z tego cyklu (spodziewajcie się go w weekend), a w nim: obiecywane w części pierwszej „Happiness” Sama Sparro, a także kilka innych wartych uwagi singli – wśród nich „Happy pills” Nory Jones.