Ulubione piosenki #10: Pink Floyd „High hopes”

Pink Floyd „High hopes”

„Są wielkie zespoły i jest Pink Floyd” – mawiają. Członków legendarnej kapeli uważają za bogów, a ich muzykę za najwspanialsze uzewnętrznienie ludzkiego umysłu. Fanatyków Pink Floyd jest na świecie miliony. Być może ja nie dojrzałem jeszcze do tego, by bezgranicznie pokochać ten zespół, oddając mu całkowicie swoją sympatię i serce. Nigdy jednak nie polemizuję z osobami, które ogromnie cenią Pink Floyd, ponieważ w pewien sposób podziwiam je za to, że udało im się odnaleźć artystę, który wdarł się w głąb ich duszy, wprowadzając w nim nowy, rewolucyjny ład, gdzie na czele piramidy muzycznych idoli stoją podniesieni do rangi nadludzi twórcy takich klasyków, jak „The wall” czy „The dark side of the moon”. Ja, mimo że jest kilku artystów, którym jestem bardzo oddany, żadnego z nich nie wielbię na tyle, by mój umysł stał się świątynią, w której nieustannie rozchodzą się dźwięki muzyki któregokolwiek z nich (nawiasem mówiąc, muzyków, którzy mają tak superwierną grupę fanów, jak Pink Floyd, jest de facto niewielu; wydaje mi się, że do podobnego statusu coraz pewniej zmierza Radiohead).

Jednakowoż jest pewien utwór Pink Floyd, przy którym czuję się, jakbym obcował z kompozycją noszącą znamiona dzieła boskiego. Dzieło to prezentuje niewyobrażalną wręcz paletę emocji. Ja jako osoba uważająca się za laika w temacie muzyki Pink Floyd (wydaje mi się, że to, co wiem o dorobku zespołu, to zbyt mało, by uważać siebie za kogoś obeznanego w tej dziedzinie) nie zamierzam się tu popisywać posiadanymi wiadomościami czy Bóg wie jak głębokimi przemyśleniami, które towarzyszą mi podczas słuchania tego czy jakiegokolwiek innego ich utworu. Tym razem chcę przede wszystkim wysłać do Was czytelny komunikat. Chcę bowiem, by każdy, kto wejdzie na mojego bloga i dostrzeże mój najnowszy wpis, wiedział, że: uwielbiam „High hopes”!!! I to właśnie temu wyznaniu dedykowany jest dzisiejszy post.

Miałbym trudności ze wskazaniem Wam początku mojej fascynacji tym nagraniem. Mam jednak pewność co do tego, iż na „High hopes” uwagę zwróciłem dzięki Topowi Wszech Czasów prezentowanemu co roku na antenie radiowej Trójki. Rzeczona kompozycja wielokrotnie na liście plasowała się nadzwyczaj wysoko, mimo tego, że kilka lat temu wydawało mi się, iż nie jest to flagowe dzieło Pink Floyd. To niezrozumienie i zwykła ciekawość zmusiły mnie do tego, by zagłębić się w temat i spróbować odkryć, cóż takiego kryje się w tym nagraniu, skoro w Polsce przez pewne środowiska jest ono aż tak doceniane. Nie od razu otrzymałem odpowiedź na to nurtujące mnie pytanie. Niedająca mi spokoju tajemniczość „High hopes” spowodowała, że czułem potrzebę częstego powracania do tej kompozycji. Z czasem moje przywiązanie do niej się intensyfikowało, przeradzając się ostatecznie w fascynację, która trwa do dziś.

Nowego wymiaru utwór ten nabrał dla mnie w 2005 roku. 21:37, 2 kwietnia 2005 r. – to wtedy według oficjalnego komunikatu zmarł Jan Paweł II. Dowiedzieliśmy się o tym niecałe pół godziny później, około godziny 22:00. Wtedy, ucząc się do matury, starałem się śledzić wszystkie doniesienia medialne na temat stanu zdrowia papieża. W tym czasie szczególnie ciekawiło mnie zachowanie stacji radiowych, które w obliczu poważnych wydarzeń najczęściej w nietypowy sposób modyfikują swoją ramówkę. Gdy tylko w telewizji przekazano nam smutną informację, że papieża nie ma już wśród nas, moje uszy próbowały wyłapać, co w tym czasie dzieje się w radiu RMF FM. Krakowska stacja 2 kwietnia wskazanego powyżej roku przez wiele godzin nadawała wyłącznie „Fakty”, stroniąc od muzyki. Gdy jednak przyszedł ten najsmutniejszy moment, radio zamilkło i z tej ciszy po chwili wyłoniły się dźwięki, którymi rozpoczyna się „High hopes”. To właśnie tą unikalną kompozycją redakcja muzyczna RMF FM postanowiła pożegnać wielkiego Polaka.

Od tamtej chwili „High hopes” jest dla mnie lekarstwem uśmierzającym ból. Z jednej strony już po kilku pierwszych sekundach staję się za jego sprawą bardziej posępny, chcę zapaść się pod ziemię, pogrążam się w smutku; z drugiej jednak po chwili zaczynam czuć, że złe myśli gdzieś odpływają, uchodzi stres, negatywne emocje przestają brać nade mną górę, oczyszczam się, odradzam, pojawia się nadzieja. Wprawdzie moja twarz jeszcze nie promienieje, ale na pewno pojawia się we mnie uczucie ulgi. Jako że jest to utwór wielowymiarowy, powiedzenie, że koniec końców przynosi on słuchaczowi wytchnienie, byłoby dużym uproszczeniem. Nie da się bowiem uciec od tego, że owa – roztaczająca się nad nim – aura tajemnicy potrafi poważnie zaniepokoić. Piosenka jeszcze przez długi czas po tym, jak przestaje wybrzmiewać z głośników, siedzi w mojej głowie i ani myśli z niej wyjść. Może właśnie coś takiego odczuwają najwierniejsi fani Pink Floyd przy innych owocach pracy zespołu?

fot. okładka singla: Pink Floyd „High hopes” (discogs.com)

Mówiąc o „High hopes”, należy umieścić ten utwór we właściwym punkcie dyskografii Pink Floyd. Tym nagraniem promowany był ostatni regularny (studyjny) album grupy o metaforycznym (i zapadającym w pamięć) tytule: „The division bell”. Trwający niewiele ponad 66 minut krążek ukazał się wczesną wiosną 1994 roku i był „numerem jeden” zarówno w USA, jak i Wielkiej Brytanii. Mimo nie zawsze pochlebnych recenzji krytyków znalazł spore grono nabywców i jeszcze większą rzeszę miłośników. „High hopes” było drugim po „Take it back” singlem wydanym z tego wydawnictwa i jak dotąd ostatnim singlem kapeli.

Longplay „The division bell” jest efektem współpracy Davida Gilmoura i Richarda Wrighta. W pisanie tekstów do piosenek zaangażowano również żonę tego pierwszego, Polly Samson. To właśnie ten duet napisał słowa do „High hopes”, a za skomponowanie utworu odpowiedzialny był już sam Gilmour (on ponadto spełniał się tu w roli współproducenta, pomagając przy tym Bobowi Ezrinowi). „High hopes” jako tytuł z numerem 11 zamyka tracklistę „The division bell”. Pomimo tego, iż jego albumowa wersja trwa aż 8 minut i 31 sekund, trudno oprzeć się wrażeniu, że tutaj każdy dźwięk, nawet luźno związany z tym, co nazwalibyśmy muzyką (choćby bzyczenie owadów), ma znaczenie i współtworzy klimat utworu. Najbardziej emocjonująca jest według mnie cudowna solówka Gilmoura, którą słyszymy od szóstej minuty. Tak mocne oddziaływanie tego elementu „High hopes” jest tutaj, jak sądzę, konsekwencją nastroju wytworzonego w poprzednich minutach. Ważną rolę odgrywa również wygrywany na klawiszach motyw, który po raz pierwszy wyraźnie słyszymy w pierwszej minucie tuż po otwierającym utwór biciu dzwonów, a także w połowie utworu, kilkadziesiąt sekund przed kulminacyjnym momentem (solówka). Zresztą owe dzwony mają tu znaczenie symboliczne i są kluczowe dla całego albumu.

Tekst kompozycji Gilmoura i Samson dał tytuł całemu albumowi (to tu pojawia się wyrażenie „the division bell”). Bicie dzwonów, które nie tylko otwiera, ale również wieńczy jedenasty utwór na płycie „The division bell”, to nic innego, jak sygnał oznaczający wezwanie do głosowania w Izbie Gmin. W piosence jednak prawdopodobnie ma być oznaką przemijania, przechodzenia w dorosłość. Utwór został ukończony jako ostatni z całej tracklisty. Jego wersja albumowa zawiera małą niespodziankę. Po finalnym biciu dzwonów zapada cisza, z której po kilkudziesięciu sekundach wyłania się mało wyraźnie słyszalny głos menedżera Pink Floyd, Steve’a O’Rourke’a. Jest to dźwiękowy zapis próby nawiązania przez niego kontaktu telefonicznego z synem Gilmoura i Samson (chłopak ma na imię Charlie). Ten jednak odkłada słuchawkę. Kto zna choć wybiórczo dyskografię zespołu, wie o tym, że tego typu odgłosy są jednym ze znaków rozpoznawczych legendarnej kapeli.

Do „High hopes” powstał ponadto doskonale oddający jego harmonię i symboliczny wydźwięk teledysk. O tym obrazie nie ma jednak sensu pisać zbyt wiele. Ten, kto poczuje siłę „High hopes”, na pewno sam zechce go zobaczyć, wchodząc dzięki niemu jeszcze głębiej w tę kompozycję. Dla mnie jest ona jednym z najwspanialszych nagrań, jakie znam. Jestem przekonany, że już do końca życia będzie zajmować szczególną pozycję w pokaźnym zestawie utworów, które lubię. I zupełnie nie przeszkadza mi w tym fakt, iż narzucana mi odkąd pamiętam wielkość Floydów częściej bardziej mnie przytłaczała, niż zachęcała do słuchania ich muzyki, bowiem „High hopes” to akurat idealna wizytówka grupy i solidny argument przemawiający za ową wielkością.

fot. kadr z teledysku: Pink Floyd „High hopes” (imdb.com)

nagłówek – fot. okładka albumu: Pink Floyd „The division bell” (spotify.com)