Eurowizja 2011 – komentarz

Eurowizja. Pierwsze skojarzenia? Lepiej nie wypisywać. Gdyby jednak podjąć próbę podsumowania tego festiwalu w jednym zdaniu, na pewno przeważałyby w nim słowa o pejoratywnym znaczeniu. Z tej imprezy nabija się cała Europa. Mało kto traktuje ją poważnie. Jest w tym jednak trochę hipokryzji, bo jak przychodzi co do czego, to krytykowana powszechnie Eurowizja przyciąga przed ekrany telewizorów miliony Europejczyków, w tym także (o ile nie głównie) rzekomych sceptyków tej formuły. Taki już urok tego festiwalu…

Najwidoczniej jest w nim coś magnetycznego, skoro mimo nieprzychylnych recenzji płynących z różnych zakątków Starego Kontynentu (wydaje się, iż Amerykanie, którzy słyszeli o tym widowisku, przeceniają jego znaczenie), od lat organizuje się kolejne edycje. I nie zanosi się na to, by coś w tej materii miało się zmienić. Cóż, zamysł konkurowania ze sobą muzyków reprezentujących różne kraje Europy (i – czego nigdy pojąć nie zdołam – kilku pozaeuropejskich państw) wydaje się interesujący. Problem pojawia się na etapie selekcji reprezentantów. Okazuje się bowiem, że najczęściej są to wykonawcy, z którymi nawet ich rodacy niekoniecznie sympatyzują. Szanujący się artyści zazwyczaj nie chcą mieć z tym festiwalem nic wspólnego. Trudno im się jednak dziwić – w razie porażki, która jest dużo bardziej prawdopodobna niż sukces, ich kariera może zawisnąć na włosku. Czasem mówi się także o wysyłaniu artystów, którzy z założenia mają wrócić do kraju na tarczy, bo przecież zorganizowanie Eurowizji (a to zadanie, które czeka zwycięzcę poprzedniej edycji) to nie lada wyzwanie, zwłaszcza logistyczne. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że ten tok myślenia towarzyszy głównie Polakom – wszak przed kilkunastu laty niewiele brakowało, by Edyta Górniak zrzuciła na nasze barki misję przygotowania największego we współczesnym świecie festynu z wątpliwą jakościowo muzyką. Strach był tak duży, że rok później na imprezę wysłano utalentowaną wprawdzie wokalistkę – Justynę Steczkowską, ale z taką piosenką („Sama”), która nie podobała się prawie nikomu. Stan gospodarki Azerbejdżanu nie spędza mi snu z powiek, ale mniemam, że jest z nim nieco gorzej niż w kraju Piastów, a jakoś nie stanowiło to przeszkody, by kraj ten wysłał na Eurowizję piosenkę, której od początku dawano spore szanse na wysoką lokatę (media, zarzekając się teraz, że utwór Azerów nie był jednym z faworytów, mijają się z prawdą, bo przed Eurowizją wielokrotnie czytałem coś zgoła odmiennego).

Wróćmy jednak do problemu kiepskiego wyboru przedstawicieli poszczególnych państw. Skoro przeważnie dokonywany jest on spośród gwiazdeczek klasy C, nie można oczekiwać, iż poziom artystyczny imprezy będzie wysoki. Przyjęło się ponadto, że na Eurowizję należy wysłać tzw. „eurowizyjną” piosenkę. A pod tym magicznym określeniem kryje się wszystko to, co poza ewentualną rozrywką nie jest w stanie zapewnić nikomu (no, może poza garstką osób) ani grama szczerych, głębokich emocji. Można jednak wysłać na Eurowizję utwór, który brzmi „eurowizyjnie”, ale przy tym nie przekracza granicy dobrego smaku. Tak było z tegoroczną propozycją Polski. W moim odczuciu „Jestem” Magdaleny Tul, choć jest to kompozycja przeciętna do bólu, nie brzmi tak tandetnie, byśmy wysyłając ją do Düsseldorfu (gdzie odbyła się ostatnia Eurowizja), winni czerwienić się ze wstydu. Cóż nam jednak z tego, skoro Polka – o dziwo – zajęła ostatnie miejsce w pierwszym półfinale. O tym jednak przeczytacie nieco więcej w dalszej partii tekstu. Piosenka „Jestem” to majstersztyk w każdym calu, gdy porównanym ją z – dajmy na to – muzycznymi wymiocinami Armenii. Jak bowiem inaczej określić ociekający tandetą w najgorszym wydaniu występ reprezentantki tego kraju, która radośnie wypinała do nas swoje pośladki, szczerzyła zęby, wyśpiewując pioseneczkę o wymownym tekście: „boom boom, chaka chaka” i „so there’s no need to cry – ay ay ay”. Czy słyszeliście kiedyś coś bardziej żenującego?! Nawiasem mówiąc, Armenka – o zgrozo – zdołała wyprzedzić Polkę. A co dobrego można powiedzieć o występie nigeryjskiej Norweżki (brzmi niecodziennie, prawda?), która – jak sądzę – przygotowała własną odpowiedź na „Waka waka” Shakiry o tytule „Haba haba” – szkoda tylko że o 10 klas niższą. Prócz tego na myśl przychodzą mi w tej w chwili wyglądający jak banda przygłupów Portugalczycy, których piosenka, a zwłaszcza „show”, śmiało może się ubiegać o miano największej żenady w 56-letniej historii imprezy.

Oczywiście były też i mocniejsze akcenty, których można było wysłuchać bezstresowo. Nie jestem jednak w stanie wskazać jednego wykonania, które z czystym sumieniem mógłbym Wam polecić. Wygląda to trochę tak, jakbyśmy przez cały dzień słuchali Radia Maryja, a potem mieli wytypować najciekawszą naszym zdaniem audycję toruńskiej stacji. Teoretycznie da się to zrobić, ale w praktyce byłoby to zadanie iście karkołomne i przy tym o wątpliwym sensie… Przyznam, że bez zażenowania obejrzałem na przykład występ Leny Meyer-Landrut z wyróżniającym się ze względu na oryginalny, trochę niepokojący podkład „Taken by a stranger”. Niemka, której w udziale przypadło pojawić się na scenie w roli zeszłorocznego zwycięzcy, tym razem – mimo zaawansowanych działań opiekującego się nią sztabu i ogólnonarodowego poruszenia, by wybrać dla niej na tyle dobry utwór, by odniosła z nim kolejne dla Niemców zwycięstwo, musiała pocieszyć się 10. miejscem. Występów wyróżniających się w jakiś sposób na tle innych było, rzecz jasna, nieco więcej. M.in. Francja postawiła na śpiewaka operowego, Serbia na muzykę inspirowaną latami 60., a Gruzja zaserwowała nam wariację na temat zespołu Linkin Park. Na nic im się to jednak zdało, bo żadne z nich nie wróciło do domu z głównym trofeum. Ryzyko podjęli także ostatni raz obecni na Eurowizji w roku 1997 Włosi. Ich nieprzystająca do eurowizyjnych standardów piosenka spodobała się w wielu krajach Europy (w tym w Polsce) i niespodziewanie poszybowała na 2. miejsce ogólnego rankingu, zrzucając na 3. miejsce prowadzącą przez pewien czas Szwecję. Ta ostatnia (reprezentowana przez Erica Saade) z miejsca na najniższym stopniu podium powinna być i tak bardzo zadowolona, zważywszy że wysłana przez nią do Düsseldorfu piosenka „Popular” trąciła banałem (może zatem zadziałał tu chłopięcy urok wystylizowanego na idola nastolatek wokalisty?).

W moim luźnym wywodzie na temat Eurowizji chciałbym odnieść się jeszcze do 3 rzeczy, które ładnie teraz wypunktuję.

1. Zwycięzca

O zwycięstwie Azerbejdżanu wspomniałem już powyżej. Ell & Nikki to duet stworzony specjalnie na tegoroczną Eurowizję. Ich utwór „Running scared” od dłuższego czasu zbierał dobre opinie fanów festiwalu oraz dziennikarzy. Piosenka wyróżniała się subtelną linią melodyczną i mało tanecznym charakterem, chociaż przesadą byłoby lansowanie tezy, iż nie jest to festiwalowy utwór. Nie sposób też nie odnieść wrażenia, że jedną z inspiracji dla autorów tej kompozycji było „No more ‚I love you’s'” Annie Lennox. Niestety występy na żywo nie są najmocniejszą stroną żeńskiej połówki rzeczonego duetu. O ile wokalista radził sobie dosyć przyzwoicie, jego koleżanka momentami ślizgała się po nutach, próbując trafić – nie zawsze z sukcesem – w te właściwe. Przy bogatej oprawie festiwalu, przyprawiającej momentami o zawrót głowy, mogło to umknąć uwadze odbiorców, ale takie pojękiwanie zwycięzcy po prostu nie przystoi (no chyba że to mój telewizor szwankował)… Zastanawia mnie jednak, dlaczego azjatycki kraj pojawia się na festiwalu europejskiej piosenki. Do większego absurdu dojdzie jednak w roku 2012, gdy Eurowizja odbędzie się… w Azji! Może zatem i Chiną pozwólmy się w przyszłym roku zaprezentować? Co nam szkodzi – jak jedni mogą, to czemu inni nie? Indie pewnie też byłyby zainteresowane.

Tym razem walka o laur zwycięstwa rozgrywała się między kilkoma krajami niemal do samego końca. Przez długi czas nie było zdecydowanego lidera. Azerbejdżan, mimo tego, że ostatecznie wygrał cała imprezę, nie otrzymał żadnego punktowego wsparcia aż od 13 z 43 biorących udział w głosowaniu państw! Z kolei maksymalną liczbę punktów (12) przyznały mu tylko 3 kraje, a były to: Malta, Turcja i Rosja. Więcej dwunastek zgromadziły: Włochy (4) oraz Bośnia i Hercegowina (5); a tyle samo, co Azerbejdżan: Dania, Gruzja, Irlandia i Ukraina. „Running scared” nie jest zatem utworem, który pokochała cała Europa (Europa sensu largo).

2. Występ Polski

18 punktów – tyle otrzymała Magdalena Tul reprezentująca nasz kraj podczas pierwszego półfinału Eurowizji. Za tak słabym wynikiem musiało pójść i słabe miejsce rankingowe. I faktycznie Polka zajęła ostatnią lokatę podczas pierwszego koncertu. Wyprzedziły ją nawet 3 najbardziej żenujące występy tego dnia: Armenii, Norwegii i Portugalii. Przyznam, że tego nie rozumiem. Na pewno Magda miała pecha, występując jako pierwsza. Domyślam się, że wielu widzów po prostu przegapiło jej show. Do tego doszły rzekome problemy (donoszą o nich niektóre media) z wysyłaniem na nią SMS-ów z pewnych regionów Europy. Myślę, że barierę stanowił także język. Gdy spojrzymy na ranking finału, niemal brak tam innych języków niż angielski. Ponadto pamiętajmy o tym, że w grę wchodzi tu również polityczne głosowanie, które raczej Polsce nie służy (aczkolwiek w półfinałach państwa ułożono w taki sposób, by polityczne zagrywki ograniczyć do minimum). To wszystko to trochę szukanie dziury w całym, tym bardziej, że głosy mieszkańców Europy stanowiły tylko 50% finalnej punktacji, bowiem swój udział w zabawie miały także profesjonalne składy jurorskie (u nas zasiadał w nim m.in. Łukasz Zagrobelny). Faktem jest, że „Jestem” nie zabrzmiało na festiwalu zbyt dobrze. Pomimo tego, że w końcówce występu nasza rodaczka pokazała, że obdarzona jest dźwięcznym głosem, to z początku jej wokal nie przedzierał się przez mocno taneczny podkład. Bardziej niż ona zawiedli jednak realizatorzy widowiska. Przez to, iż Tul otwierała imprezę, musiała pogodzić się z tym, że robiła na niej za królika doświadczalnego (przy pierwszym występie można korygować wszelkie niedoskonałości obrazu i dźwięku). Dla przykładu, realizatorzy zamiast pokazać widzom kulminacyjny moment choreografii od przodu, skakali między kamerami, odwracając uwagę od układu tanecznego – tak jakby ważniejszym aspektem występu była sama scena, a nie występujący na niej artysta. Zupełnie poległ chórek Magdy, którego w wielu momentach kompletnie nie było słychać. Być może coś nie tak było w tym czasie ze sprzętem. Trudno mi bowiem uwierzyć, że podczas kilku prób, które odbyły się w Düsseldorfie, polska wokalistka i jej towarzysze nie przećwiczyli partii wokalnych. Te wszystkie niedociągnięcia mogły sugerować, że Polacy nie są po prostu przygotowani do swojego występu (chociaż nie sądzę, by tak faktycznie było), a to musiało się dla nich źle skończyć. Trochę szkoda, że znów utonęliśmy w oceanie kiczu tego jarmarcznego festiwalu, bo tym razem nasza propozycja wydawała się mocniejsza niż w latach poprzednich. Zresztą przez ostatnie miesiące w różnych plebiscytach często plasowała się bardzo wysoko i można było mieć nadzieję, że w tym roku ponownie będziemy w finale, a nawet jesteśmy w stanie powalczyć o miejsce w czołowej dziesiątce. Znów jednak coś poszło nie tak, dlatego musieliśmy obejść się smakiem. Najważniejsze, że nie musimy się niczego wstydzić. Nasza piosenka była o niebo lepsza od niejednej konkurencyjnej propozycji.

Kto głosował na Magdalenę Tul? Spójrzmy (w 1. półfinale głosować mogło 19 krajów biorących w nim udział + Hiszpania i Wielka Brytania):
Norwegia – 3 pkt
Gruzja – 4 pkt
Węgry – 4 pkt
Litwa – 2 pkt
Wielka Brytania – 5 pkt

3. Artur Orzech

Pan Orzech jest jednym z pierwszych dziennikarzy muzycznych, których zacząłem rozpoznawać. Było to jakieś 17 lat temu w okresie popularności programu „Muzyczna Jedynka”. Jako że była to jedna z niewielu opcji poznawania nowej muzyki, od samego początku czułem respekt do osoby, która mi to umożliwiała. Gdy jednak zorientowałem się, w jakiej muzyce pan Artur na pewno nie gustuje, trochę nie mogłem się oswoić z faktem, że to właśnie on jest konferansjerem na wszystkich polskich eurowizyjnych koncertach preselekcyjnych oraz komentatorem finału (a później także półfinału) Eurowizji. Słuchając jego wypowiedzi, z których ironia aż się wylewa, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ten człowiek kpi sobie z tej imprezy. Trudno mu się wprawdzie dziwić, bo taką postawę reprezentuje wielu Europejczyków (żeby nie powiedzieć – większość); szacunek do widza, który przecież może tę imprezę bardzo lubić, wymaga jednak, by być bardziej powściągliwym w komentowaniu. Tymczasem wypowiedzi Artura Orzecha, chociaż niekiedy faktycznie można się pod nimi podpisać, często są po prostu nie na miejscu. W ten sposób wytwarza się atmosfera, w której pan Orzech jawi się nam jako ten, kto rości sobie prawo do mówienia społeczeństwu, czego warto słuchać, czegoś zaś nie, a widz czuje, że fakt, iż podoba mu się jakaś piosenka, która zdaniem dziennikarza Jedynki nie jest funta kłaków warta, to powód do wstydu. A przecież Artur Orzech nie pełni tam roli etatowego prześmiewcy, a osoby zdającej relację z wydarzenia – osoby, która pokrótce przedstawia nam profile poszczególnych artystów i przekazuje informacje o sposobie głosowania na naszych ulubieńców. Być może obecna formuła jego wypowiedzi by się obroniła, gdy były to komentarze w showmańskim stylu a’la Kuba Wojewódzki. Daleko im jednak do tego. Postuluję zatem, by Jedynka zastanowiła się, czy faktycznie osoba obsadzona w takiej roli powinna narzucać widzom swoje zdanie. Dyskusja w ironizująco-żartobliwym tonie co najwyżej mogłaby się toczyć w studiu po zakończeniu imprezy (ewentualnie w czasie przerw w transmisji) – tak jak dzieje się to np. podczas relacji ze skoków narciarskich czy Oscarów.

Dodam jeszcze, iż dla pana Orzecha 4 punkty od Polski dla Leny do dowód, iż jej piosenka nie przypadła nam do gustu. Cóż, moim zdaniem wygląda to inaczej. Lena, otrzymując owe 4 punkty, zajęła 7. miejsce w polskim głosowaniu, wyprzedzając 17 (nie licząc Magdy Tul, na którą nie mogliśmy oddawać głosów) innych wykonawców. Czy to aby na pewno oznacza, że piosenka się nie spodobała? Ponadto zdaniem pana Artura Eric Saade reprezentujący Szwecję nie ma się czym chwalić, ponieważ swoją karierę zaczynał od boysbandu. Najwidoczniej dziennikarz Jedynki zapomniał o tym, że też nie od razu był kimś. Co więcej, z boysbandów wywodzą się np. Justin Timberlake i Robbie Williams, czyli czołówka światowej muzyki pop. Czy mają się zatem zapaść pod ziemię, ponieważ splamili już swój honor, zaliczając pierwsze kroki w branży w roli członków chłopięcych grup?!

A na koniec załączam odrobinę statystyk.

Z pierwszego półfinału przeszły kolejno następujące kraje (w nawiasie podaję miejsce, jakie dany kraj zajął w finale – jak widać, nie zawsze sukces w półfinale przekładał się na sukces w całym konkursie):
10. Szwajcaria (25)
9. Rosja (16)
8. Serbia (14)
7. Węgry (22)
6. Gruzja (9)
5. Litwa (19)
4. Islandia (20)
3. Finlandia (21)
2. Azerbejdżan (1)
1. Grecja (7)
Co ciekawe, 5 krajów występujących na początku pierwszego półfinału nie przeszło do finału (w tym Polska). Być może europejska widownia przegapiła ich występy…

Z drugiego półfinału przeszły zaś:
10. Mołdawia (12)
9. Estonia (24)
8. Irlandia (8)
7. Austria (18)
6. Ukraina (4)
5. Bośnia i Hercegowina (6)
4. Rumunia (17)
3. Słowenia (13)
2. Dania (5)
1. Szwecja (3)

Jak głosowali Polacy w pierwszym półfinale, w którym występowała Magdalena Tul:
Norwegia – 1 pkt
Armenia – 2 pkt (szok!)
Szwajcaria – 3 pkt
Islandia – 4 pkt
Gruzja – 5 pkt
Serbia – 6 pkt
Grecja – 7 pkt
Azerbejdżan – 8 pkt
Finlandia – 10 pkt
Litwa – 12 pkt

Tak natomiast Polacy głosowali w finale:
Irlandia – 1 pkt
Ukraina – 2 pkt
Dania – 3 pkt
Niemcy – 4 pkt
Finlandia – 5 pkt
Serbia – 6 pkt
Gruzja – 7 pkt
Azerbejdżan – 8 pkt
Włochy – 10 pkt
Litwa – 12 pkt
Nie przyznaliśmy punktów m.in. faworyzowanej Szwecji oraz reprezentowanej przez znany Polakom boysband Blue Wielkiej Brytanii.

Oto ranking występów finałowych:
25. Szwajcaria – Anna Rossinelli „In love for a while”
24. Estonia – Getter Jaani „Rockefeller street”
23. Hiszpania – Lucia Perez „Que me quiten lo bailao”
22. Węgry – Kati Wolf „What about my dreams?”
21. Finlandia – Paradise Oskar „Da da dam”
20. Islandia – Sjonni’s Friends „Coming home”
19. Litwa – Evelina Sasenko „C’est ma vie”
18. Austria – Nadine Beiler „The secret is love”
17. Rumunia – Hotel FM „Change”
16. Rosja – Alexey Vorobyov „Get you”
15. Francja – Amaury Vassili „Sognu”
14. Serbia – Nina „Caroban”
13. Słowenia – Maja Keuc „No one”
12. Mołdawia – Zdob Si Zdub „So lucky”
11. Wielka Brytania – Blue „I can”
10. Niemcy – Lena „Taken by a stranger”
9. Gruzja – Eldrine „One more day”
8. Irlandia – Jedward „Lipstick”
7. Grecja – Loukas Giorkas feat. Stereo Mike „Watch my dance”
6. Bośnia i Hercegowina – Dino Merlin „Love in rewind”
5. Dania – A Friend In London „New tomorrow”
4. Ukraina – Mika Newton „Angel”
3. Szwecja – Eric Saade „Popular”
2. Włochy – Raphael Gualazzi „Madness of love”
1. Azerbejdżan – Ell & Nikki „Running scared”

fot. grafika promująca Eurowizję 2011 (vimeo.com)