Koncert Brodki w krakowskiej „Rotundzie” („Granda Tour”, 16.12.2010 r.) – relacja!

W czwartek 16 grudnia 2010 r. w krakowskiej „Rotundzie” gościła ciesząca się ostatnimi czasy sporym zainteresowaniem mediów, a przede wszystkim słuchaczy – Monika Brodka. Gdy przedstawia się tę wokalistkę, zwykle uwydatnia się to, iż przed laty przypadł jej w udziale laur zwycięstwa w trzeciej edycji „Idola”. Najwyższa pora, by przestać oceniać ją przez pryzmat sukcesu w tym popularnym niegdyś programie. Swoim najnowszym muzycznym dziełem Brodka pokazała nam, jak bardzo dojrzała artystycznie od tamtego pamiętnego triumfu (moją recenzję tego wydawnictwa można przeczytać tutaj). Nadszedł czas, by mówić o niej wyłącznie jako o niebojącej się wyzwań, ambitnej i intrygującej artystce, nie zaś pewnym produkcie muzycznym (za który zresztą nigdy jej nie uważałem, ale wielu chyba nie podzielało mojej opinii). Krakowskim koncertem odbywającym się w ramach „Granda Tour” wokalistka mnie w tym utwierdziła. Wygląda na to, że w przyszłości jeszcze nie raz nas czymś zaskoczy i będzie dostarczać nam wielu pięknych muzycznych doznań.

Początkowo występ Moniki planowany był na niedzielę 12 grudnia. Organizatorom i samej gwieździe plany pokrzyżowała jednak jej choroba. Koncert na szczęście nie został odwołany, a i fakt jego przesunięcia nie miał żadnego przełożenia na frekwencję, bowiem ta była wzorowa. Najwidoczniej tak miało być – stwierdziła Brodka, dodając, że podczas rekonwalescencji miała wprawdzie czas na to, by odpocząć w komfortowych warunkach, ale tych kilka dni spędzonych w domu uzmysłowiło jej, że największą frajdę zapewniają jej występy przed publicznością – taką, jak ta krakowska, która – nawiasem mówiąc – zgotowała stęsknionej za sceną wokalistce owacyjne przyjęcie.

Pomimo tego, że widowisko miało rozpocząć się punktualnie o godz. 20, pierwsze dźwięki „Hejnału” zaczęły rozbrzmiewać dopiero 37 minut później. Przyznam, że stojąc tuż pod sceną i widząc, że jest ona dekorowana w tym momencie, gdy koncert powinien już trwać, byłem nieco poirytowany. Ale wszystkich negatywnych emocji wyzbyłem się po kilku minutach imprezy. Monika miała na sobie kolorowe, uszyte z wielu kawałków materiału, urocze wdzianko, a dokładniej pasującą do skromnego, acz pstrokatego wystroju sceny sukieneczkę. To jednak nie ten element wizerunku Brodki przykuł moją uwagę, a jej fluorescencyjny, świetnie obmyślony i jeszcze lepiej wykonany makijaż oraz pofarbowane tu i ówdzie na pomarańczowo włosy. Efekt był piorunujący – ta drobniutka, filigranowa wręcz dziewczynka (bo chociaż Monika jest już 23-letnią kobietą, nadal wygląda wyjątkowo dziewczęco) dzięki kilku dobrym pomysłom na swój sceniczny image prezentowała się tego wieczora wybornie. A co najważniejsze, przymusowy wypoczynek, który ledwo co zakończyła, pomógł jej naładować akumulatory, bo na scenie była swoistym wulkanem energii. Zarażała nią publikę z każdą kolejną piosenką. A kulminacyjny moment przypadł na wykonanie tytułowej „Grandy”.

Chwali się jej również to, że potrafiła bez problemu nawiązać kontakt ze zgromadzoną w „Rotundzie”, liczącą mniej więcej tysiąc osób, widownią. Ta z minuty na minutę bawiła się coraz lepiej, reagując bardzo entuzjastycznie na większość wypowiadanych przez Monikę słów – a było ich podczas koncertu całkiem sporo. Prócz tego fajne było to, że między nią a jej zespołem wyczuwalna była specyficzna więź – pewnego rodzaju chemia. Gołym okiem dało się zauważyć, że im się po prostu dobrze ze sobą współpracuje. Czuło się, że materiał z ostatniej płyty wszystkim bardzo pasuje, dzięki czemu wykonywanie go przez zespół na żywo daje radość nie tylko tym, którzy przyszli posłuchać go w klubowych warunkach, ale także samym muzykom. Przyznam, że bardzo mnie to urzekło. Skądinąd, jak się wykonuje takie kawałki, nie sposób się do nich nie przywiązać.

Podczas koncertu usłyszeliśmy całą tracklistę wydanej we wrześniu br. platynowej „Grandy”. Niektóre kawałki – te najlepiej przyjęte przez publiczność – zagrano więcej niż raz. Monika była w swoim żywiole. Okazuje się, że eksperyment polegający na połączeniu motywów ludowych, w tym choćby dźwięków wydawanych przez oryginalne, nieużywane na co dzień w muzyce popularnej, instrumenty, z elektroniką i przebojowym popem, zaowocował stworzeniem pełnej wyrazu, niepozbawionej odrobiny pikanterii, wybuchowej mieszanki muzycznej, która doskonale sprawdza się podczas występów na żywo. Artystka dużo się na scenie ruszała, momentami dawała się ponieść pląsom przypominającym plemienny taniec, a wszystko to bardzo udzielało się widowni. Nie minęło wiele czasu, jak zgromadzony w „Rotundzie” tłum podskakiwał do dźwięków granych kolejno szlagierów z „Grandy”, odśpiewując razem z Moniką tekst większości utworów. Po raz pierwszy słyszałem ten materiał na Orange Warsaw Festival 2010 w sierpniu i już wtedy byłem oczarowany tak muzyką, jak i anturażem całego występu. Widzę, że przez te kilka miesięcy wokalistka i jej kapela mocno przywiązali się do tych piosenek i pozwalają sobie na jeszcze więcej ekspresji, zabawy z dźwiękiem, niż podczas letniej warszawskiej imprezy. Ponadto miło było zobaczyć, że przez ten stosunkowo krótki czas tak bardzo zmieniła się reakcja publiczności na kompozycje z „Grandy”. W lecie słuchało się ich z zaciekawieniem, ale nie czując przy tym jeszcze (przynajmniej nie do końca) ich wielowymiarowego charakteru, dlatego przyjęcie ich przez widownię było wtedy znacznie chłodniejsze niż ma to miejsce w chwili obecnej. Teraz bowiem łatwo dostrzec ogromną radość, jaką ta muzyka daje odbiorcom – aż chce się tańczyć, śpiewać, a wszystko inne schodzi w danej chwili na dalszy plan. I o to przecież w muzyce chodzi.

Rzecz jasna, były i spokojniejsze momenty, bo i takich na „Grandzie” nie brakuje. Publiczność również i przy stonowanych utworach pozytywnie odbierała docierające do niej dźwięki, podśpiewując sobie pod nosem, a czasem i na cały głos, razem z wokalistką. Na mnie ogromne wrażenie wywarło cudowne „Excipit” – to genialny kawałek, a wieńczące go wokalizy Moniki przenoszą mnie w zupełnie inną rzeczywistość. Największe zaskoczenie rysowało się na twarzach zgromadzonej pod sceną widowni, gdy Brodka zapowiedziała, że wykona przebój polskiej wokalistki, tyle że w przearanżowanej, lepszej jej zdaniem, wersji. Każdy obstawiał, o jaką piosenkarkę może tu chodzić, po czym okazało się, że Monika zaprezentowała nam swoją „Dziewczynę dla mojego chłopaka” w zupełnie nowej, przez jakiś czas nawet trudnej do poznania, odsłonie. Nie była to wszak jedyna niespodzianka podczas krakowskiego show. Brodka podkreślała, że jest dumna i bardzo lubi swój ostatni longplay, ale – chociaż jest to płyta długogrająca – jest zbyt krótka, by zbudować z niej repertuar całego koncertu. Dlatego, poza wspomnianym przebojem z debiutanckiego „Albumu”, usłyszeliśmy 3 covery zagranicznych hitów. Na pierwszy ogień poszło „We used to wait” grupy Arcade Fire. Zrobiło się bardzo melancholijnie – wszyscy byli ciekawi, jak gwiazda wieczoru wypadnie w tak zaskakującym repertuarze (aczkolwiek, jak mniemam, wielu tego nagrania najzwyczajniej nie znało, co jednak nie miało tu chyba większego znaczenia, bo i tak czysta ciekawość zmuszała do słuchania go w skupieniu). Myślę, że Monika dobrze sobie poradziła z tym klimatycznym numerem. Z kolei z rewelacyjnie wykonaną „Grandą”, która gwałtownie podniosła temperaturę w „Rotundzie”, połączony został klubowy hicior końca lat 90. – „King of my castle” projektu Wamdue Project. Można powiedzieć, że nowe wykonanie tego przeboju „chwyciło” i zabawa nadal była przednia. Ciekawie wypadł także ostatni cover – utwór „2 times”, który kilkanaście lat temu wyśpiewała nam irytująca Ann Lee. Na szczęście nowe wykonanie było znacznie fajniejsze niż, delikatnie mówiąc, nie najlepiej oceniany przeze mnie oryginał.

Niemałą część krakowskiej imprezy stanowiły utwory wykonywane na bis. W pewnej chwili publiczność, domagając się powrotu Moniki na scenę, zaczęła nawet spontanicznie tupać. Na koniec koncertu wokalistka wykonała dla nas najbardziej sprawdzone tego wieczoru kawałki: „W pięciu smakach”, „Krzyżówkę dnia” i „Grandę”. Największe szaleństwo wywołał ten ostatni (notabene, grany w sumie 3 razy!), bowiem Monika niespodziewanie zeszła ze sceny i zaczęła przemieszczać się po sali, wchodząc w rozhulany tłum. Jako że wysoki wzrost nie jest tym, co ją cechuje, stojąc pod sceną trudno było dostrzec, gdzie w danej chwili znajduje się artystka. Publiczność była tym zachowaniem Brodki pozytywnie zaskoczona. Nie ma się jednak temu co dziwić – inny jest odbiór koncertu, gdy gwiazda bawi się razem z publicznością, nie bojąc się nawiązać z nią bezpośredniego kontaktu. Finał koncertu spowodował zatem, jak zresztą łatwo się domyślić, wybuch resztek energii, która jeszcze drzemała w tłumie. Wydaje się, że mało kto spodziewał się, że to będzie aż tak udany koncert. Jedyną niewzruszoną osobą pozostawał umięśniony ochroniarz, który z nietęgą miną ocierał z twarzy krople wody, którą Monika dwukrotnie spryskała rozgrzaną do czerwoności publiczność.

Po zakończeniu show tłum ruszył w kierunku szatni. Ja jednak, zamiast stać godzinę w kolejce, wolałem cierpliwie poczekać przed salą, w której przed momentem bawiłem się w takt piosenek Brodki. Jak się szybko okazało, było to z mojej strony bardzo dobre posunięcie, które poskutkowało wspólną fotką z gwiazdą wieczoru i podpisem na moim egzemplarzu albumu „Granda”. Monika była dla garstki fanów, która pozostała pod salą, bardzo miła. Chętnie dawała autografy i pozowała do zdjęć. Nie dało się odczuć, by jakoś dystansowała się do otoczenia. Co ciekawe, z troską pytała się osób, które podjęły się fotografowania jej z kolejnymi wielbicielami, czy zdjęcie wyszło. Jak nie wychodziło, to nie było problemu, by zrobić następne. U gwiazd takie zachowania nie są raczej czymś powszechnym (czyż to nie kolejny dowód na to, że Monika cały czas, mimo tej wrzawy wokół niej i jej muzyki, pozostaje normalna?). Ja jednak nie byłem aż tak zachłanny i zadowoliłem się fotografią, którą zrobiono mi za pierwszym razem. Osobie fotografującej serdecznie dziękuję – tym bardziej, że dzielnie znosiła mnie przez cały koncert, dotrzymując mi towarzystwa i bawiąc się razem ze mną.

Krakowski koncert był przedostatnim widowiskiem sygnowanym nazwą „Granda Tour” (ostatni odbył się kilka dni później w Sopocie). Tymczasem ja z niecierpliwością wyczekuję kolejnego koncertu Moniki. Byłoby to już moje czwarte spotkanie z muzyką wykonywaną przez nią na żywo – i mam nadzieję, że nie ostatnie;-)

nagłówek i zdjęcia w tekście: zasoby własne