Będzie polska edycja popularnego „The X Factor”!

Jak donosi serwis internetowy wirtualnemedia.pl, Polacy w końcu doczekają się następcy pamiętnego „Idola”. Nie będzie to jednak kontynuacja tamtego formatu, a zupełnie nowe show. Chodzi oczywiście o program „The X Factor”, którego pomysłodawcą jest Simon Cowell, a właścicielem praw FremantleMedia. Podczas gdy w USA od lat triumfy święci „American Idol”, dzięki któremu Ameryka (i nie tylko) otrzymała takich artystów, jak Kelly Clarkson, Jennifer Hudson czy Adam Lambert, równocześnie swoją – wcale nie gorszą – rozrywkę mają Brytyjczycy, którzy bawią się w najlepsze przy mającym podobne cele, aczkolwiek odbywającym się według nieco innych reguł „The X Factor”. Mimo tego, że brytyjskie show liczy sobie już 8 sezonów, cały czas zyskuje na popularności. Pierwszą edycję oglądało na Wyspach średnio 7,4 miliona widzów, a siódmą już 13 milionów (przy czym finał szóstej edycji zgromadził prawie 20-milionową widownię)! O potrzebie powstania w Polsce takiego programu mówiło się już od dawna. Jakiś czas temu chodziły głosy, że Polsat planuje przywrócić program „Idol”. Nic jednak z tego nie wyszło. Choć do widowisk tego typu należy podchodzić z pewnym dystansem, to z całą pewnością, promując nieznane dotąd szerszej publiczności wokalne talenty, są one o niebo lepsze i dużo wartościowsze niż serwowane nam w ostatnich latach przez Polsat „Jak oni śpiewają” czy – jeszcze bardziej żenujące – „Tylko nas dwoje”. Znaczenie lepiej zapowiadał się program „Fabryka gwiazd” (odpowiedź na zagraniczne „Star academy”, a właściwie na hiszpańskie „Operación triunfo”), ale również i to show nie spełniło pokładanych w nim nadziei, toteż doczekało się tylko jednej edycji. Trudno pocieszać się istnieniem „Szansy na sukces”, której formuła zasadniczo odbiega od tej znanej nam choćby z „Idola” i – jak sądzę – nie do końca jest ona w stanie sprostać oczekiwaniom młodej widowni.

O tym, że Polacy czekają na program, w którym mogliby śledzić losy ludzi pretendujących do miana gwiazd estrady, przekonuje nas trzecia edycja „Mam talent”. Do finałowego odcinka rzeczonego show stacji TVN na 10 wolnych miejsc zakwalifikowało się aż 8 miłośników śpiewu (a właściwie 10, jako że wśród artystów znajduje się 7 solistów i 1 trio). A i pozostali finaliści z muzyką mają co nieco wspólnego – specjalizują się bowiem w tańcu. Można zatem odnieść wrażenie, że format „Mam talent” powoli się wyczerpuje, skoro na widzach nie robią już takiego wrażenia, jak np. w pierwszej edycji, mistrzowie akrobacji czy komicy. Największą sympatią, a co za tym idzie – największą liczbą głosów widzów, cieszą się muzycy, którzy, przechodząc dalej, pozbawiają szans na finał osoby mające talenty w innych dziedzinach. Zdaje się, że w TVN zauważono tę tendencję (dla założeń programu „Mam talent” stanowiącą coraz większy problem) i dlatego podjęto decyzję, która – jak sądzę – wcześniej czy później musiała zapaść. Nierozstrzygniętą kwestią było tylko to, która stacja jako pierwsza odważy się na ten krok. Po raz kolejny to właśnie TVN okazało się najszybsze i dlatego wiosną 2011 r. na jego antenie zagościć ma pierwsza polska edycja programu „The X Factor”. Obiektywnie przyznać należy, że TVN w programach rozrywkowych, które oglądać mogą całe rodziny, mocno się wyspecjalizował, zostawiając daleko w tyle inne kanały telewizyjne (nie zliczę, ileż w tym czasie niewypałów zaliczył Polsat). Po cieszących się ogromną popularnością: „Tańcu z gwiazdami”, „You can dance – Po prostu tańcz” i „Mam talent”, a nawet i będącym przedmiotem wielu towarzyskich rozmów „Top model” (czytaj: „tap madl”), przyszła pora na kolejny potencjalny hit oferty programowej. Istnieją jednak pewne problemy, które moim zdaniem – nim program trafi na antenę – należałoby wpierw rozważyć.

Zgodnie z informacjami pochodzącymi z portalu wirtualnemedia.pl, „The X Factor” ma znajdować się w ramówce TVN w tym okresie, gdy nie ma w niej „Mam talent” (przewidywany czas emisji to sobotnie wieczory). Uściślając, „Mam talent” pozostanie programem sezonu jesiennego, natomiast „The X Factor” prezentowany będzie wiosną. Oba show nie będą zatem emitowane w tym samym czasie. Zastanawia mnie jednak, czy wprowadzenie programu, w którym będą wyłapywane wokalne talenty, niejako oczyści „Mam talent” z dominujących w nim ostatnimi czasy wokalistów, którzy ustąpiliby w ten sposób pola osobom posiadającym inne talenty. Mam co do tego poważne wątpliwości. Może się skończyć na tym, że jesienne „Mam talent” będzie stanowić kontynuację wiosennego „The X Factor”. W obu programach będą pojawiać się wokaliści i jeżeli w „Mam talent” zostaną dopuszczeni do półfinałów, nadal będą mieli niemałe szanse, by zdominować finałową dziesiątkę – chyba że widzowie nie będą na nich zbyt chętnie głosować, pamiętając o tym, że poświęcono im już osobne widowisko. Jeszcze większym problemem jest moim zdaniem możliwość pokrywania się finalistów czy choćby półfinalistów obu programów. Możliwe jednak, że w umowach z TVN uczestnicy jednego show będą oświadczać, że w określonym przedziale czasowym nie pojawią się w konkurencyjnej produkcji. Jeżeli taki zapis nigdzie się nie pojawi, wtedy wiele zależeć będzie już od samego jury „Mam talent”. Można się bowiem zastanawiać, czy jurorzy będą w stanie odrzucić jakiś śpiewający talent, tłumacząc się tym, że został on już wcześniej poddany ocenie w „The X Factor”. Poruszane przeze mnie kwestie mogą wydawać się niczym więcej, jak tylko błahostkami, niemniej dla prawidłowego funkcjonowania obu programów warto byłoby je jakoś sensownie rozstrzygnąć. Zawsze istnieje możliwość radykalnego posunięcia w postaci zakazu pojawiania się wokalistów w „Mam talent” – miałbym jednak pewne obiekcje co do takiego drastycznego rozwiązania. Należy wierzyć, że TVN sprosta zadaniu, którego się podejmuje. Dodam jeszcze, że w Wielkiej Brytanii wokaliści w „Mam talent” się pojawiają, choć wśród tych z największymi sukcesami na koncie znajdują się tylko ci spośród nich, którzy mogli się sprawdzić tylko w tym formacie, tj. Paul Potts i Susan Boyle.

Przedmiotem moich rozważań chciałbym uczynić również kwestię doboru jurorów. Skoro w przypadku Michała Piróga stacji TVN nie przeszkadza to, że jesienią występuje on w pierwszej edycji „Top Model”, a wiosną pojawi się znów w „You can dance”, to jak najbardziej można spodziewać się, że oceniający obecnie uczestników „Mam talent” Kuba Wojewódzki (tym bardziej, że mocno kojarzony jest z dawnym „Idolem”, w którym sprawdził się jak nikt inny) zostanie uwzględniony w jury nowego „The X Factor” (choć różnica między tymi dwoma sytuacjami sprowadza się do tego, że Michał Piróg w „Top model” nie pełni funkcji jurora, przez co trudno tu mówić o pełnej analogii). Zdaje sobie sprawę z tego, że dla Kuby Wojewódzkiego byłaby to kolejna doskonale dopasowana rola, jednakże mam ogromną nadzieję, że w muzycznym show TVN pojawią się nie tylko utalentowani wokaliści, ale i świeże jury. Czy naprawdę nie ma w Polsce innych osób, które jednocześnie znają się na muzyce i potrafią błyskotliwie komentować poczynania uczestników?

Pisząc o programie, którego podstawowym założeniem wydaje się odkrycie i następnie wypromowanie muzycznych talentów (w przypadku „The X Factor” mogą to być tak soliści, jak i zespoły – co stanowi jedną z zasadniczych różnic między tym programem a „Idolem”), nie sposób nie wspomnieć pokrótce o jego minusach, całkiem zresztą licznych. Przykład „Idola” pokazał nam, że finaliści takiego telewizyjnego konkursu, mimo niemałego wokalnego talentu, w większości nie są w stanie sprostać postawionemu przed nimi odpowiedzialnemu zadaniu – nagrać dobrej, zgodnej z preferowaną przez siebie muzyczną estetyką płyty i zagrzać miejsca na dłużej w muzycznym światku, osiągając w tym czasie sukcesy dzięki własnym muzycznym dokonaniom oraz zdobywając przychylność przynajmniej części krytyków. Przejdźmy do konkretów. Ala Janosz popełniła sceniczne samobójstwo, decydując się na śpiewanie o jajecznicy, z którą utożsamiana będzie po wsze czasy. Szymon Wydra – jak na „prawdziwego” artystę przystało – całował się z foką w żenującym „Gwiezdnym cyrku”, a jak już zechciał coś dla nas zaśpiewać, to albo dręczył słuchacza nieumiejętnie wyeksponowanym „ę” w „Bezczasie” albo żałosnym tekstem w „Jak ja jej to powiem” traktującym o potrzebie wolności rozumianej jako niczym nieskrępowane prowadzenie życia towarzyskiego (aczkolwiek kilka hitów wylansował, szkoda tylko, że mało ambitnych). Ewelina Flinta, mimo dobrego startu z płytą „Przeznaczenie”, od ponad 5 lat nie nagrała nowego albumu, a na swoim koncie ma właściwie tylko 2 duże przeboje – debiutanckie „Żałuję” i jak na razie ostatnie w jej dorobku „Nie kłam, że kochasz mnie” (wszystkie pozostałe – notabene, nieliczne – single cieszyły się popularnością jedynie przez krótki czas). O zwycięzcy drugiej edycji „Idola”, Krzysztofie Zalewskim, chyba nikt z głosujących wówczas na niego dziś już nie pamięta, może poza garstką znajomych i jeszcze kilkoma jednostkami. Hania Stach zrezygnowała z „Idola”, ponieważ miała już podpisany kontrakt na nagranie debiutanckiego albumu, który ukazał się 6 lat temu i jakoś nie może doczekać się następcy. Maciej Silski nagrał w 2007 r. 2 przebojowe, grane w radiostacjach utwory oraz słabo sprzedającą się płytę „Alodium” i na razie nie potrafił przekuć tego w większy sukces. A co się stało z obdarzonym świetnym, soulowym głosem Sławkiem Uniatowskim, który pojawił się w ostatniej edycji „Idola”, zajmując 2. miejsce – tuż za wspomnianym Silskim? Duet z Marylą Rodowicz i 2 średnio popularne single to chyba trochę mało, jak na taki talent… Należy wspomnieć jeszcze o tym, że Bartek Król został wokalistą wypalonego już kilkanaście lat temu zespołu Mafia, a Bartosz Szymoniak reaktywowanej i chyba niezbyt w tym momencie popularnej grupy Sztywny Pal Azji. Z kolei na udział Patrycji Wódz w tandetnym projekcie o nazwie Queens najlepiej spuśćmy zasłonę milczenia. Kolejne niewykorzystane w pełni talenty to Marta Smuk, Gosia Stępień i Paweł Kowalczyk. Chyba nie tak miały wyglądać te wielkie muzyczne kariery, na które liczyli uczestnicy „Idola”… Na szczęście kilku z nich miało w sobie na tyle determinacji, pomysłu na siebie i Bóg wie czego jeszcze, by przetrwać na rynku i w naszej świadomości dłużej niż przez 1 czy nawet 2 sezony. „Idol” pomógł wybić się przede wszystkim Ani Dąbrowskiej i Monice Brodce, które – bez względu na to, co same myślą teraz o tym programie – zaistniały właśnie dzięki temu, że zdecydowały się kiedyś w nim pojawić. Dzielnie trzyma się także, choć na wielki sukces liczyć nie może, Tomek Makowiecki, który realizuje się ciągle w nowych projektach (ostatnio w zespole No! No! No!, którego singiel „Doskonały pomysł” dosyć często rozbrzmiewał w tym roku na antenie RMF FM). Co więcej, po latach przypomniał o sobie Mariusz Totoszko, obecnie wokalista zespołu Volver – szkoda tylko, że jego „Volveremos” to trochę kiczowate, radiowe romansidło. A pamięta ktoś jeszcze laureatów emitowanej w TVN „Drogi do gwiazd” (znanej potem jako „Twoja droga do gwiazd”)? Po niejakiej Emi słuch zaginął, natomiast operujący świetnym wokalem Jarek Weber występuje dziś jako jeden z wokalistów w „Jaka to melodia?”, ponieważ nikt nie umiał odpowiednio zająć się jego talentem. Z kolei zwyciężczyni jedynej edycji „Fabryki gwiazd”, Martyna Melosik, jak dotąd (a minęło już 2 lata od zakończenia show) nie zdołała nawet nagrać debiutanckiej płyty, a to – nawet przy braku sukcesu na listach sprzedaży – absolutne minimum, jakie osiągnęli zwycięzcy konkurencyjnych produkcji (zakładając, że samo nagranie płyty to już osiągnięcie). O dziwo, znacznie skuteczniejsza w promowaniu przyszłych gwiazd okazała się „Szansa na sukces” (świetny przykład to Justyna Steczkowska), choć często sam występ w programie nie wystarczał, a późniejszy sukces wynikał z nałożenia się na siebie kilku różnych czynników – tak było np. z Anią Wyszkoni, która wybiła się z zespołem Łzy raczej w niewielkim stopniu dzięki udziałowi w programie Elżbiety Skrętkowskiej.

Nie jest jednak tak, że Polska jest tu jakimś odosobnionym przypadkiem. Podobny los spotyka uczestników konkursów talentów z różnych krajów. Brytyjczyków, u których przenoszona na nasze realia formuła „The X Factor” sprawdziła się najlepiej, również charakteryzuje przelotna miłość do wykreowanych w programach typu talent show idoli. Zwykle wydawane przez finalistów „The X Factor” (czy innych podobnych produkcji) niedługo po zakończeniu programu albumy i nagrania sprzedają się na Wyspach znakomicie, bijając rekordy popularności, a potem jest już tylko gorzej. Weźmy za przykład Garetha Gatesa, który zajął 2. miejsce w pierwszej edycji programu „Pop Idol” – jego pierwszy singiel, będący coverem przeboju sprzed lat, „Unchained melody”, jest jednym z najlepiej sprzedających się singli minionej dekady. Niestety single pana Gatesa, które ukazywały się kilka lat po zakończeniu show, miały już niemałe trudności z tym, by dotrzeć chociaż do brytyjskiego tygodniowego top 10. Z kolei debiutancki singiel Willa Younga („Anything is possible”/”Evergreen”, double A-side), który we wspomnianym „Pop Idolu” odniósł triumfalne zwycięstwo, wyśrubował na tyle imponujący wynik sprzedaży (ok. 1,79 mln kopii), że przypadło mu w udziale zaszczytne miano najlepiej sprzedającego się singla ostatniego dziesięciolecia (w Polsce ze świecą szukać osób, które kiedykolwiek o panu Youngu słyszały). Rzecz jasna, potem Will Young nigdy już nie zbliżył się do tego wyniku, a liczni na początku kariery fani stopniowo zaczęli się wykruszać (chociaż nadal ma jakieś ich grono). Możemy poszukać przykładów z mniej odległych nam czasów. Leona Lewis, laureatka trzeciej edycji „The X Factor”, po spektakularnym wręcz sukcesie jej debiutanckiego albumu „Spirit” oraz doskonale przyjętego na świecie singla „Bleeding love” wydała drugi w karierze album „Echo”, który sprzedał się znacznie słabiej niż poprzednik, nie lansując żadnego wielkiego międzynarodowego przeboju (singiel „Happy” wypadł z obiegu niedługo po tym, jak się w nim pojawił). Można się zatem zastanawiać, czy jest sens, by pozwalać tym młodym, ambitnym, często jeszcze niedoświadczonym, a przez to jednak trochę naiwnym ludziom wierzyć, że drzwi do kariery muzycznej stoją przed nimi otworem, po czym życie szybko weryfikuje ich oczekiwania. Nawet jeżeli osiągają sukces, to przeważnie jest on jedynie krótkotrwały, a szanse na to, że los ponowne się odmieni – oczywiście na ich korzyść – są nierzadko wręcz znikome, jako że pozostaje przy nich źle postrzegana w branży łatka „idola” (pozwolę sobie użyć tu określenia, które w Polsce pojawia się najczęściej w kontekście uczestników omawianych konkursów). Próbując odpowiedzieć na to pytanie, powinienem zmodyfikować postawioną przeze mnie wcześniej tezę, iż podstawowym założeniem programów typu „The X Factor” jest odkrywanie talentów. Otóż wydaje się, że ważniejsze jest jednak to, by na tych talentach zarabiać krocie, oczywiście zapewniając przy tym rozrywkę telewidzom, do których kierowany jest dany program – bez względu na to, co się z tymi talentami stanie po zakończeniu telewizyjnego show. Trudno z tego tytułu czynić stacjom telewizyjnym jakikolwiek zarzut, ponieważ powszechnie wiadomym jest, że każda z nich stara się opracować swoją ofertę w taki sposób, by było to rentowne przedsięwzięcie. Tak samo nie mamy chyba podstaw, by oskarżać stacje o to, że pozwalają uczestnikom takich programów ślepo wierzyć w osiągnięcie sukcesu, który co do zasady ostatecznie nie następuje albo jest krótkotrwały. Każdy z nich przychodzi na casting na własną odpowiedzialność – powinien zdawać sobie sprawę z tego, że oczekiwany sukces może nigdy nie nadejść (jeśli nie jest tego świadomy, warto by było, aby ktoś jak najszybciej mu to uzmysłowił). Skoro jednak aspirujący do bycia gwiazdą wokalista decyduje się pojawić na castingu, to znaczy, że jest gotów na poniesienie tak pozytywnych, jak i negatywnych konsekwencji owej decyzji. Może więc to dobrze, że takie programy powstają – stacje telewizyjne sporo na nich zarabiają, widzom zapewniana jest ciekawa rozrywka (jest to przecież obcowanie z muzyką, a to zawsze mniej lub bardziej wartościowe doświadczenie), młodzi muzycy dostają szansę pokazania się szerszej publiczności, a to, czy ją należycie wykorzystają, nie jest już zmartwieniem stacji czy nawet kogoś z nas (wiadomo jednak, że trzymamy kciuki za naszych ulubieńców, licząc, że jednak uda im się coś w muzyce zdziałać). Niemniej nawet jeżeli artystów, którzy po „Idolu” czy innych tego typu programach zrobili wielką karierą, jest wyłącznie garstka, myślę, że właśnie z powodu tej grupy osób (i właśnie dla tej grupy) warto było takie widowiska wyprodukować. Tyle że ważna jest tu umiejętność zachowania umiaru w ich ilości, a właśnie tego czynnika zabrakło w przypadku programów bazujących na skrywanych umiejętnościach (albo ich braku) polskich celebrytów – całkiem niedawno było ich w Polsce na pęczki, a przeciętny widz nie orientował się już w tym, czym się owe programy od siebie różnią i kto w którym występuje… Mam ogromną nadzieję, że polska edycja „The X Factor”, którą już wiosną będziemy mogli śledzić na antenie TVN, zdoła wylansować przynajmniej jedną interesującą przyszłą gwiazdę, która na dłużej zagości na ekranach naszych telewizorów i w naszych muzycznych odtwarzaczach, zaskarbi sobie sympatię widzów i przekona do siebie – przeważnie sceptycznych wobec tego typu artystów – krytyków.

fot. okładka wydanego w połowie 2007 r. albumu „Pictures of the other side” finalisty pierwszej edycji brytyjskiego programu „Pop Idol”, Garetha Gatesa (album sprzedawał się na Wyspach Brytyjskich bardzo słabo i zgodnie z zapowiedziami wokalisty – ma to być jego ostatnie solowe dzieło) (blogspot.com)