The UK Albums Chart: Take That w pełnym składzie gwarancją spektakularnego sukcesu

Gdy w lipcu br. oficjalnie potwierdzono krążące od tygodni plotki o powrocie Robbiego Williamsa do okrojonego składu Take That, fani tej męskiej formacji, których na Wyspach Brytyjskich można liczyć w milionach, z pewnością nie kryli zadowolenia, żeby nie powiedzieć – wzruszenia. W końcu to już 15 lat odkąd Robbie podjął, jak się szybko okazało, słuszną decyzję, by opuścić grupę, w której w tamtym czasie pozostawał jedynie tłem dla poczynań (zwłaszcza) liderującego nią Gary’ego Barlowa. Rozpoczęta później solowa kariera uczyniła z Williamsa najważniejszego brytyjskiego wokalistę przełomu wieków (a i pewnie jednego z najważniejszych w ogóle) – wszak żaden inny artysta o angielskim rodowodzie nie mógł w tym przedziale czasowym liczyć na tak ogromny komercyjny sukces, jaki przypadł w udziale rzeczonemu muzykowi. 9 krążków, które dotarły na sam szczyt brytyjskiego zestawienia sprzedaży longplayów, liczne multiplatyny (z czego jedna nawet 10-krotna), 6 płyt w zestawieniu 100 najlepiej sprzedających w historii brytyjskiego przemysłu fonograficznego wydawnictw długogrających, rekordowa liczba 15 nagród BRIT, a do tego mnóstwo przebojów (których wymienianie mija się z celem, ponieważ chyba każdy odbiorca muzyki z marszu jest w stanie wskazać choć jeden). Tak w skrócie można przedstawić to, co udało się niesfornemu (bo taki zawsze był) Robbie’emu zdziałać na rodzimym rynku muzycznym. A przecież kochają go nie tylko Brytyjczycy, ale właściwie cała Europa, a jakby tego było mało – także niektóre kraje pozaeuropejskie. W istocie tylko Stany Zjednoczone nadal pozostają całkowicie odporne na jego urok oraz dorobek artystyczny i na razie nie zanosi się na to, by ten stan rzeczy miał ulec zmianie.

Mając na uwadze powyższe sukcesy, które przecież nigdy by się nie zdarzyły, gdyby Williams w Take That pozostał, co poniektórych mógł dziwić fakt, że pupilek Wyspiarzy zdecydował się na powrót do korzeni. Pamiętajmy jednak o tym, że odkąd grupa, którą – mimo przecież już nie młodzieńczego wieku jej członków – nadal możemy śmiało nazywać boysbandem (aczkolwiek znacznie wyższych lotów niż większość tego typu tworów muzycznych), reaktywowała się w 2006 r. po 10 latach nieobecności na rynku muzycznym, bez trudu udawało jej się przebijać równoległe osiągnięcia dawnego kolegi, któremu w ostatnich latach nie wiodło się już tak dobrze, jak wcześniej. Wprawdzie Robbie Williams nadal nieźle radzi sobie na brytyjskich listach sprzedaży – czy to singli, czy albumów, niemniej osiągane przez niego wyniki nierzadko dalekie są od tych, do których nas przyzwyczaił w czasach, gdy Take That pozostawało w próżni. Tymczasem, czego wielu pewnie się nie spodziewało (w tym, jak sądzę, sam Williams), Gary Barlow, Mark Owen, Jason Orange i Howard Donald w ciągu tych 4 ostatnich lat pod względem sprzedaży albumów spisywali się dużo lepiej niż w latach 90. XX w., które przecież były dla nich niezwykle udanym okresem. Podczas gdy ich pierwsze 4 albumy, tj. „Take That and party”, „Everything changes”, „Nobody else” oraz „Greatest hits”, zostały wyróżnione kolejno – 2-krotną, 4-krotną, 2-krotną i 3-krotną platyną, tak wydane po reaktywacji „Beautiful world” i „The circus” to jedne z najlepiej sprzedających się albumów ostatnich lat w Wielkiej Brytanii. „Beautiful world” pokryło się tam aż 8-krotną platyną i dzięki nakładowi przekraczającemu 2,6 mln egzemplarzy plasuje się w top 40 najlepiej sprzedających się albumów w historii brytyjskiego przemysłu fonograficznego. Z kolei wydane w 2008 r. „The circus” jest obecnie 7-krotnie platynowe, a w ciągu pierwszego tygodnia od premiery zakupiło go na Wyspach ponad 430 tys. osób, co w tym czasie stanowiło trzeci najlepszy wynik w historii po „Be here now” Oasis i „X&Y” Coldplay. Może zatem nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem, że Robbie Williams, widząc, że zainteresowanie jego muzyką powoli, ale jednak zauważalnie spada, a jednocześnie jego kolegom z Take That towarzyszy stały wzrost popularności, uznał, że zarówno im, jak i przede wszystkim jemu samemu powrót grupy do podstawowego składu może wyjść na dobre. I tak też się stało.

Wydany w Wielkiej Brytanii 15 listopada br. album „Progress”, promowany przez naprawdę dobry popowy singiel pt. „The flood”, wystartował z przyprawiającym o zawrót głowy wynikiem, rozchodząc się w pierwszym tygodniu od pojawienia się u detalistów w nakładzie równym 518 601 kopii! Takiego rezultatu mogą pozazdrościć Take That najwięksi w tej branży, do których chyba powinniśmy zacząć zaliczać także i ów brytyjski boysband, zważywszy, że jego popularność (w przeciwieństwie do popularności wszystkich reaktywowanych męskich zespołów, które pierwsze kroki w tym biznesie stawiały w XX w.) rozrasta się do niebotycznych rozmiarów. Zespół znacząco poprawił świetny wynik otwarcia poprzedniego krążka „The circus”, ustanawiając jednocześnie rekord w XXI wieku! Patrząc szerzej, tj. z perspektywy kilkudziesięcioletniej historii notowań The UK Albums Chart, szybko zauważymy, że tylko jednemu albumowi udało się osiągnąć wyższą pierwszotygodniową sprzedaż. Dokonał tego legendarny już zespół Oasis za sprawą płyty „Be here now”, którą nabyło w tygodniu premiery ok. 696 tys. osób (co ciekawe, longplay nie ukazał się na początku tygodnia, więc na wygenerowanie tego imponującego wyniku miał mniej czasu niż konkurencja). Oczywiście ze sprzedażą na taką skalę „Progress” z miejsca trafił na szczyt brytyjskiego zestawienia, wyprzedzając najnowsze wydawnictwo Rihanny, „Loud„. Należy w tym miejscu odnotować, że płyta Take That sprzedała się lepiej niż pozostałe 9 krążków z czołowej dziesiątki razem wziętych. W mediach podkreślano również to, że już w pierwszy dzień sprzedaży „Progress” robił na rynku furorę, bowiem zakupiło go w tym czasie ponad 235 tys. mieszkańców Wielkiej Brytanii, co stanowi najlepszy rezultat tego wieku. Zresztą w tym roku żadnemu innemu albumowi nie udało się sprzedać w takim nakładzie nawet w ciągu całego tygodnia. Jak dotąd wydawane na Wyspach w 2010 r. płyty osiągały bardzo przeciętne rezultaty, co nie napawało optymizmem obserwatorów tamtejszego rynku fonograficznego (w tym mnie). Jak się jednak okazało, pojawiają się – niestety sporadycznie – albumy, które są w stanie ożywić rynek i rozchodzić się w krótkim czasie w nakładach, które dla większości wydawnictw są nieosiągalne nawet w dłuższej perspektywie czasowej. Takiego jednodniowego wyniku, jak ten, którym poszczycić się może zespół Take That dzięki płycie „Progress”, nie było w Wielkiej Brytanii od 1997 r. Wtedy bowiem wspominanemu już wcześniej „Be here now” grupy Oasis udało się w pierwszym dniu sprzedać aż 350 tys. egzemplarzy swojego dzieła.

Warte podkreślenia jest również to, że za produkcję rzeczonego wydawnictwa Take That odpowiedzialny jest sam Stuart Price – ten sam, któremu zawdzięczamy brzmienie kilku innych ciekawych płyt wydanych w przeciągu ostatniego półrocza, tj. „Night work” Scissor Sisters„Aphrodite” Kylie Minogue i „Flamingo” Brandona Flowersa. Jak będzie się kształtować sprzedaż albumu „Progress” w kolejnych tygodniach – pewnie wielu komentatorom brytyjskich notowań odpowiedź na to pytanie spędza sen z powiek. Zerkając jednak na historię sprzedaży poprzedniego „The circus” i wcześniejszego „Beautiful world”, możemy przypuszczać, że album „Progress” jest w stanie osiągnąć sprzedaż przekraczającą (i to sporo) 2 miliony kopii, tym bardziej, że przed nami okres świąteczny, w którym to Brytyjczycy (zresztą nie tylko oni) tradycyjnie już dużo chętniej niż zwykle sięgają po fonogramy. Niemniej bez względu na to, ile ostatecznie egzemplarzy swojej nowej płyty sprzeda na Wyspach zespół Take That, niemal pewnym wydaje się w tym momencie, że to właśnie temu wydawnictwu przypadnie w udziale tytuł najlepiej sprzedającego się longplaya 2010 r. w Wielkiej Brytanii. Takie sytuacje, w których album wydany zaledwie kilka tygodni przed końcem roku, zostaje bestsellerem danego roku zdarzały się już wcześniej. Tak właśnie stało się przed 8 laty w przypadku płyty „Escapology” nie kogo innego, jak oczywiście Robbie’ego Williamsa, z której pochodzi megahit gwiazdora – „Feel” (piosence, o dziwo, nigdy nie udało się na Wyspach wskoczyć do top 3 zestawienia sprzedaży singli).

Przykłady grupy Take That w Wielkiej Brytanii i Taylor Swift w USA (więcej na temat jej ostatniego sukcesu można przeczytać – tu) dowodzą, że mimo spadającej rokrocznie sprzedaży fonogramów, nadal – przy spełnieniu odpowiednich kryteriów – wytwórnie muzyczne (tutaj odpowiednio: Polydor i Big Machine – obie wchodzące w skład Universal Music Group) cały czas są w stanie wyprodukować, a następnie wypromować album na tyle sprawnie i skutecznie, aby sprzedawał się jak w najlepszym dla fonografii okresie. Może więc należy zastanowić się nad odpowiednią strategią, by jakoś zachęcić społeczeństwo do kupowania płyt? Jak bowiem widać, da się wskazać przypadki (szkoda, że pojedyncze), w których ludzie masowo wręcz skusili się na płytę, którą przecież swobodnie mogli przesłuchać choćby za drobną opłatą za pośrednictwem serwisu subskrypcyjnego last.fm (co, nawiasem mówiąc, już jakiś zarobek artystom zapewnia) albo nawet zupełnie za darmo, korzystając z YouTube czy innej tego typu witryny. Każda taka sytuacja, w której jednostki decydują się na zakup albumu, rezygnując z łatwiejszych, choć nie zawsze korzystniejszych dla artystów sposobów dotarcia do niego, jest świętem dla branży fonograficznej. Ponadto sukces albumu „Progress” radować może dlatego, że w przeciwieństwie do wielu dobrze sprzedających się w dzisiejszych czasach popowych płyt, ta akurat cieszy się znakomitymi recenzjami krytyków. A i nawet okładka autorstwa Nadava Kandera została tu zmyślnie dobrana – jest szalenie interesująca i, jak na zespół unikający kontrowersji, dosyć odważna.

fot. oryginalna okładka najnowszego, bestsellerowego wydawnictwa grupy Take That pt. „Progress” (nme.com)