Recenzja płyty: Kylie Minogue „Aphrodite”

Za sprawą obowiązującej obecnie prostej zasady: „Jeśli chcesz, żeby twój album się sprzedał, posłuchaj piosenek Lady Gagi i nagraj coś identycznego”, staliśmy się w ostatnich miesiącach świadkami wielu muzycznych metamorfoz (często średnio udanych). Ich bohaterami są wykonawcy parający się na co dzień radiowym popem czy imprezowym R&B, którzy nagle postanowili zostać królami/królowymi dyskotek. Jak na modę na muzykę taneczną zareagowała Kylie Minogue? Cóż, trudno byłoby wymagać od niej, żeby szła pod prąd, skoro od lat nagrywa lekkie, taneczne przeboje (chociaż w latach 90. zdarzyła się jej pewna odskocznia od tego formatu), w których nie brak jednocześnie szeroko pojętej elektroniki. Na „Aphrodite” tych elementów również nie zabrakło, a wręcz to właśnie one tę płytę charakteryzują.

„Aphrodite” to kolejny taneczny album, który w tym roku pojawił się na pułkach sklepów muzycznych. Niewybaczalne byłoby jednak, gdybym na tym stwierdzeniu poprzestał, bowiem zdecydowanie nie jest to longplay stanowiący n-ty już odprysk od dokonań Gagi. Kylie, mimo tego, że dzisiejsi słuchacze najbardziej zdają się gustować w topornych (rzekłbym wręcz siermiężnych) tanecznych dźwiękach, poszła w nieco innym kierunku. Chociaż z mocniejszych tąpnięć niczym z tragicznie zakończonego tegorocznego Love Parade na krążku całkowicie nie zrezygnowano, zasadniczo Kylie zdołała oprzeć się gagomanii i pozostała przy swoim lekkim, skocznym klimacie. I chwała jej za to! W ten sposób jej album, chociaż także taneczny, wyróżnia się na tle innych („innych” nie oznacza bynajmniej „wszystkich pozostałych”). Muzyka na „Aphrodite” jest nieco delikatniejsza, subtelniejsza i mimo wszystko bardziej melancholijna niż to, czym raczą nas ostatnimi czasy całe rzesze electropopowych gwiazd i gwiazdeczek. Kylie zaoferowała fanom przyjemny album, nie męczący uszu zbyt ociężałymi bitami. Nie jest to, rzecz jasna, krążek wybitny – daleko mu do tego, ale przyznać muszę, że zanim przesłuchałem go po raz pierwszy, spodziewałem się czegoś znacznie mniej przebojowego. A tu od potencjalnych przebojów aż się roi. Wprawdzie po pierwszym przesłuchaniu całej tracklisty niektóre piosenki wydały się trochę ze sobą zlewać, jednakże po kolejnym odsłuchu nie miałem już wątpliwości, że każdy utwór stanowi pewne indywiduum i jak najbardziej mógłby żyć własnym życiem, a – jednocześnie – w połączeniu z innymi tworzy spójną całość o nazwie „Aphrodite”.

Najnowszy longplay panny Minogue to pokaźny zbiór pozytywnych wibracji i promieniującej dobrej energii. Muzyka z płyty wysyła do naszego mózgu krótki, a jakże klarowny komunikat: tańcz! I właśnie do tańca album ten jest wprost stworzony. Aż chce się rzucić wszystko i wyjść na parkiet. I wcale nie przeszkadza tu fakt, że Kylie nie ma wokalu na miarę legendarnej już Arethy Franklin, ponieważ w zamian za to posiada niebywałą umiejętność uwodzenia swoim delikatnym, ponętnym głosikiem. Zresztą wokal o takiej skali wydaje się jak najbardziej wystarczający do tego rodzaju muzyki. Nad krążkiem pracowało sporo uznanych producentów, wśród których szczególnie wyróżnić należy pana o nazwisku Stuart Price, który kojarzony jest przez wielu m.in. ze współpracy z Madonną przy albumie „Confessions on a dance floor”. Lista nazwisk jest jednak znacznie dłuższa i znajdziemy na niej m.in. tak uznanych DJ-ów, jak Calvin Harris i Sebastian Ingrosso, czy lidera Scissor Sisters, Jake’a Shearsa. Zbyt duża liczba współpracowników nie zawsze przynosi oczekiwany efekt – tym razem jednak jest on naprawdę niezły.

Na płycie znalazło się w sumie 12 piosenek. Prawie wszystkie to wpadające w ucho mocno imprezowe numery. Najciekawszy muzycznie moment to moim zdaniem utwór „Closer” – pochłaniający do reszty. Słuchając go, ma się wrażenie, jakby Kylie kręciła nam dziurę w brzuchu. Kompozycja zostawia po sobie pewnego rodzaju piętno, intryguje, wprowadza w trans. Zamykając oczy, można całkowicie oddać się niepokojącym dźwiękom tego nagrania. Mówiąc krótko, „Closer” to świetny kawałek! Tymczasem duży potencjał przebojowości mają „Get outta my way” i „Put your hands up (if you feel love)”. I to właśnie pomiędzy nimi należy dokonywać wyboru kolejnych singli. Wpierw postawiono na „Get outta my way”. Mam nadzieję, że drugie nagranie wcześniej czy później również doczeka się osobnego wydania. Obie kompozycje mają wszystko to, za co świat pokochał uroczą, filigranową Kylie. Przy ich dźwiękach aż trudno usiedzieć w miejscu. Mocnego kopa, poza wspominaną trójką, daje ponadto kawałek „Cupid boy”. Takiej dawki nowoczesnej elektroniki nie sposób nie docenić.

Przyznam, że „All the lovers”, czyli wielbiący miłość wszelkiej maści pierwszy singiel z „Aphrodite”, jakoś szczególnie mnie nie zachwycił. Myślę jednak, że jest to solidne popowo-dance’owe nagranie, które do radia pasuje jak ulał! Ten delikatnie elektryzujący podkład potrafi oddziaływać na zmysły słuchacza, nie zostawiając go całkowicie obojętnym wobec docierających do jego uszu dźwięków. „All the lovers” nadawał się do roli pierwszego singla także dlatego, że dosyć trafnie ukazuje klimat całego albumu. To takie „Aphrodite” w pigułce. Nie jest może tak energetyzujący i dynamiczny, jak kilka innych utworów z płyty, ale bez wątpienia daje nam pewien obraz całości. Piosenka zdaje się być wzorowana na innym przeboju Kylie, pt. „I believe in you”. No cóż, artyści lubią kopiować samych siebie, nie jest więc to jakiś wielki zarzut wobec Kylie.

Na nowym wydawnictwie sygnowanym nazwiskiem Minogue pozytywnie oceniam również rytmiczny utwór tytułowy, chociaż spotkałem się z głosami, żeby właśnie tę kompozycję z krążka wyeliminować. Ja bym jednak tak łatwo się jej nie pozbywał. Piosenka współautorstwa Neriny Pallot, mającej na swoim koncie także własny dorobek wokalny, różni się od reszty i przyjmuje nieco marszowy ton. Efekt jest co najmniej przyzwoity, dlatego będę bronił tego numeru. Natomiast trochę nużące wydają mi się piosenki „Looking for an angel” oraz „Everything is beautiful”, chociaż ten ostatni można potraktować jako zaplanowaną chwilę wytchnienia. Niestety dłużącego się (przynajmniej mnie) „Looking for an angel” już w ten sposób wytłumaczyć się nie da. Do słabszych momentów longplaya zaliczam także „Better than today”. Refren nie jest wprawdzie taki najgorszy, zresztą piosenka podobnie, ale mimo szczerych chęci niczym się tu nie zachwyciłem. Znacznie lepiej jest z „Illusion”. Piosenka nie jest tak dynamiczna, jak pochwalone przeze mnie na wstępie utwory (m.in. „Get outta my way”), ma jednak w sobie coś fajnego, interesującego, w tym m.in. ciekawy efekt dźwiękowy – pomimo tego, iż nie różni się on jakoś szczególnie od tego, który słyszymy w „Better than today”, tutaj jest jednak znacznie mniej irytujący. Nawiasem mówiąc, ten elektroniczny motyw przypomina mi nagranie „Kids” MGMT (a to, jak sądzę, dobry wzorzec).

Na krążku znajdują się jeszcze 2 utwory, o których nie wspomniałem – mowa o „Too much” i „Can’t beat the feeling”. Pierwszy z nich to efekt współpracy Kylie z Calvinem Harrisem i wokalistą Scissor Sisters. Piosenka to swoisty wulkan energii, a ponadprzeciętna dynamika to jego spory atut. Charakterystyczne brzmienie Harrisa wychwycić można już po krótkiej chwili. Kawałek po niedługim czasie może się znudzić (zresztą tak napisać można o wielu elektronicznych piosenkach), ale słucha się go naprawdę dobrze. Jak mniemam, szybko znajdzie niemałe grono zwolenników. Mam nadzieję, że podobnie stanie się z zamykającym album utworem „Can’t beat the feeling”. Nie mogłem pozostać obojętny na wdzięki jego skocznego podkładu. Ta piosenka z osób bawiących się przy krążku wyciągnie resztki sił (o ile nie stracili ich już gdzieś w połowie płyty). Nie sposób myśleć przy niej o jakichkolwiek kłopotach, a najlepiej po prostu tańczyć, podskakując radośnie jak najwyżej, coby zabawa była przednia.

Podsumowując, album „Aphrodite”, chociaż dziełem przełomowym bez wątpienia nie jest i, jak się domyślam, nie zapisze się w historii muzyki jako klasyk gatunku, godny jest uwagi – nawet pomimo kilku mniej udanych momentów. Kylie, przyjmując na krążku postać bogini miłości i piękna (a urody artystce nie sposób odmówić), przygotowała dla odbiorców jej muzyki zestaw tanecznych nagrań na dobrym poziomie, który sprawdzi się nie tylko podczas imprez, ale także przy codziennych czynnościach, zarażając wszystkich dobrymi emocjami i energią. Mam nadzieję, że tą płytą Kylie przekona do siebie przynajmniej garstkę jej zagorzałych przeciwników (chociaż nie będzie to łatwe), którzy do dzisiaj nie byli w stanie docenić tej niebywałej lekkości, jaką niesie jej muzyka. Mnie na pewno to wydawnictwo będzie towarzyszyć przynajmniej przez kilka najbliższych tygodni, stając się jedną z wizytówek tegorocznego lata. Czy czas nie dokona weryfikacji moich ocen – pewności nie mam, chociaż jestem o to jakoś dziwnie spokojny. Jak widać, niekiedy wystarczy nagrać prosty, a zarazem solidny i przemyślany album, żeby wyszło z tego coś fajnego.
8/10

Lista utworów:
1. „All the lovers”
2. „Get outta my way”
3. „Put your hands up (if youl feel love)”
4. „Closer”
5. „Everything is beautiful”
6. „Aphrodite”
7. „Illusion”
8. „Better than today”
9. „Too much”
10. „Cupid boy”
11. „Looking for an angel”
12. „Can’t beat the feeling”

nagłówek – fot. okładka albumu: Kylie Minogue „Aphrodite” (spotify.com)