Christina Aguilera vs Lady Gaga: klęska (?) „Bionic”, sukces (!) „The fame”

  • Klęska (?) „Bionic”

Najnowszy album Christiny Aguilery noszący tytuł „Bionic” bije rekordy na brytyjskiej liście bestsellerów płytowych. Problem w tym, że nie są to rekordy popularności, a raczej nieco niechlubne osiągnięcia. Pomimo tego, że niekwestionowanym sukcesem Aguilery jest fakt, że krążek w pierwszym tygodniu od pojawienia się na rynku zadebiutował na szczycie The UK Albums Chart (podobnie jak przed 4 laty inny jej longplay, „Back to basics”), to zdecydowanie nie należy się cieszyć z wyniku sprzedaży, jaki w owym tygodniu osiągnął. Do zajęcia 1. pozycji na liście wystarczyła tygodniowa sprzedaż równa 24 300 kopii, co stanowi najsłabszy tygodniowy nakład „numeru jeden” od 8 lat! Od 2002 r. tak niska sprzedaż nie zapewniła żadnemu wykonawcy 1. miejsca w brytyjskim albumowym zestawieniu. Wprawdzie jest to po części następstwo wyjątkowo słabej kondycji brytyjskiego rynku sprzedaży płyt długogrających, która utrzymuje się na Wyspach już od pewnego czasu (w 2010 r. jak dotąd jedynie 3 krążki zdołały uzyskać naprawdę przyzwoity rezultat otwarcia – powyżej 100 tysięcy egzemplarzy w pierwszym tygodniu; są to płyty Boyzone, Oasis i Eminema), niemniej nie zmienia to faktu, że to właśnie Christinie przypadł w udziale najsłabszy od lat wynik sprzedaży. Miejmy jednak nadzieję, że kryzys, który spotkał brytyjską fonografię, nie będzie się pogłębiał. Aczkolwiek zauważyć należy, że punkt ciężkości coraz bardziej przenosi się na listę sprzedaży singli, gdzie sytuacja w ostatnich kilkudziesięciu miesiącach zasadniczo się ustabilizowała i kryzys wydaje się nie dotykać zbyt mocno tej gałęzi brytyjskiego przemysłu fonograficznego. Innymi słowy, Brytyjczycy (i jest to tendencja zauważalna także w USA) coraz chętniej sięgają po pojedyncze utwory (czy to wydane w formie singla CD czy też legalnego pliku mp3) niż po cały album danego artysty.

Wracając jednak do krążka „Bionic”, należy wspomnieć o jeszcze jednym zdarzeniu, które spotkało najnowsze wydawnictwo Christiny Aguilery. W drugim tygodniu pobytu na liście album zaliczył dramatyczny wręcz spadek z najwyższej pozycji podium aż na odległe 29. miejsce listy! Tak spektakularnego spadku (o 28 miejsc) z 1. miejsca listy nie zaliczył jeszcze żaden inny longplay w 54-letniej historii The UK Albums Chart! Niestety nie jest to dla artystki powód do dumy, chociaż zapewne przysporzy jej to trochę dodatkowego rozgłosu, a ten – jak wiadomo – jest w obecnych czasach najważniejszy, jeżeli chce się być gwiazdą wszech otaczających nas mediów (ważne, żeby mówili, nieważne czy dobrze, czy źle).

 
Tendencja spadkowa „Bionic” utrzymuje się na wszystkich ważnych rynkach muzycznych. Dla przykładu: w zestawieniu europejskim album zaczął swoją wędrówkę po liście od samego szczytu, a po 3 tygodniach ledwo utrzymuje się w top 20. Najwidoczniej zmiana wizerunku nie przyniosła Aguilerze niczego dobrego, jednakże jej wydawnictwo aż na tak chłodne przyjęcie fanów zdecydowanie nie zasługuje, bo chociaż wielu z nich oczekiwało od niej płyty bliższej stylistycznie poprzedniczce („Back to basics”), a nie obecnym dokonaniom Lady Gagi (aczkolwiek znajdziemy tu kilka ukłonów w stronę „Back to basics”), to i tak albumu na miarę „Bionic” większość współczesnych wokalistek by się nie powstydziło. Może przyszedł zatem czas na zmianę warty, skoro krążki najpopularniejszych jeszcze kilka lat temu wokalistek sprzedają się obecnie poniżej oczekiwań? Ta sama sytuacja dotyczy przecież Shakiry, której album „She wolf” również nie poradził sobie tak, jak tego po artystce oczekiwano. Śmiem twierdzić, że była to komercyjna klapa (zwłaszcza gdy przypomnimy sobie sukcesy płyty „Laundry service”, czy nawet mniej spektakularne – „Oral fixation, vol. 2”)! Mam jednak nadzieję, że te zachwiania wywołane kiepskim przyjęciem albumu „Bionic” (nie mówię tu o jego jakości) okażą się dla Christiny jedynie wypadkiem przy pracy i nie oznaczają wcale, że Aguilera musi pogodzić się z tym, że szczyt swojej kariery ma już za sobą.

Na koniec dodam, że w USA „Bionic” zadebiutował na 3. miejscu The Billbaord 200 (przegrywając z soundtrackiem do popularnego muzycznego serialu „Glee” oraz ze ścieżką dźwiękową do „Zaćmienia”), osiągając 3-krotnie niższą sprzedaż w tygodniu otwarcia niż w 2006 r. „Back to basics”, a w trzecim tygodniu pobytu na liście jest już na stosunkowo słabej 22. pozycji. Być może (czego jednak nie byłbym taki pewien) pozytywny zastrzyk wynikom sprzedaży dadzą kolejne single (tym razem postawiono na balladowe „You lost me”), chociaż niezbyt przychylnie przyjęte „Not myself tonight” wcale nie ustępowało nagraniom, które teraz cieszą się największą popularnością na naszym globie. Album został przeze mnie przesłuchany, a nawet nabyty, w związku z czym być może w najbliższym czasie podejmę się jego zrecenzowania. A póki co trzymam kciuki, żeby udało się z niego jeszcze coś wykrzesać (niektóre utwory naprawdę mają potencjał, żeby zaistnieć w radiowym eterze i na wizji).

  • Sukces (!) „The fame”

Gdy jednych mocno doświadcza kryzys w przemyśle muzycznym, inni nic sobie z tego nie robią. Tych drugich jest jednak bardzo niewielu. Najmniej powodów do niepokoju w dzisiejszych ciężkich dla fonografii czasach ma Lady Gaga. Jej krążek „The fame”, dodając do tego jego reedycję o nazwie „The fame monster”, już dawno przekroczył próg 10 milionów kopii w światowej sprzedaży. Rzecz jasna, w latach 90. XX w. taki wynik nie był niczym szczególnym, bo i artystów, którzy osiągali znacznie wyższe nakłady, było niemało. Lata 90. dawno jednak minęły, a dzisiaj wynik w granicach 3 milionów sprzedanych egzemplarzy długogrającego wydawnictwa daje powody do radości (dla przykładu – taka jest w tym momencie szacowana sprzedaż ostatniego krążka Rihanny pt. „Rated R”; dla porównania wydany wcześniej longplay „Good girl gone bad” zakupiło jakieś 8 milionów osób). Tym większy jest sukces Gagi, której album jest pierwszym krążkiem od czasu płyty „Back to black” Amy Winehouse ze sprzedażą utrzymującą się na tak wysokim poziomie. A wiele wskazuje na to, że Gaga nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa, jako że jej fonograficzny debiut jest w stanie dorzucić do swojego wyniku jeszcze kilka milionów. W swoim 78. tygodniu pobytu na globalnej liście przebojów (składającej się z 40 miejsc) nadal mocno trzyma się w pierwszej dziesiątce.

 
Album Winehouse, zgodnie z wynikami United World Chart, jest najlepiej sprzedającym się longplayem okresu 2005-2009, a jego rezultat to ponad 11 milionów kopii. Nie ma więc takiej możliwości, żeby Gaga w najbliższych tygodniach nie przekroczyła tego pułapu. Okazuje się więc, że strategia kreowania swojej kariery, jaką obrała Lady Gaga, jest strzałem w dziesiątkę. Nieustanne szokowanie, cudaczne kreacje, liczne występy na wszelkich rozdaniach nagród muzycznych, niewyobrażalne zainteresowanie tabloidów, ogromne nakłady na wizjonerskie i pełne rozmachu teledyski, ale przede wszystkim wyznaczanie trendów w muzyce za sprawą przebojowych, nowocześnie brzmiących singli zapewniło jej sukces, o jakim miliony artystów na świecie mogą tylko pomarzyć. Przyznać należy, że w jej przypadku metodologia regularnego wypuszczania singli, opatrzonych zdecydowanie pozbawionymi skromności wideoklipami, opracowana została perfekcyjnie. Gaga nie daje nam nawet chwili na to, żeby odpocząć od niej i jej muzyki. Wyciska nasączoną gąbkę o nazwie „Sława” aż do ostatniej kropli. Tylko że stan ten nie będzie utrzymywał się wiecznie… Poza tym ileż można bazować na 1 krążku (poza wspomnianą, wzbogaconą o 8 nowych nagrań, reedycją ukazała się też przed kilkoma tygodniami wersja „The fame” z remiksami; nic tylko czekać na płytę z akustycznymi aranżacjami przebojów albo jeszcze z czymś innym – chociaż już sam nie wiem z czym)? Wokalistka musi odpowiedzieć sobie na pytanie, co powinna zrobić, wydając swój drugi studyjny album, żeby przekłuć ten wielki sukces w długoletnią karierę na miarę tej, którą zrobiła Madonna. Patent na nagrywanie piosenek mocno elektronicznych, idealnie nadających się do radia, na imprezę czy do puszczenia w hipermarkecie, a nawet podczas grilla ze znajomymi w końcu się ludziom przeje.

Czy Gadze wystarczy wyobraźni, aby stworzyć coś świeżego i interesującego dla współczesnego świata – czas pokaże. Jednakże nawet jeżeli sukces kolejnych jej muzycznych dokonań będzie daleki od tego, co dzieje się wokół niej dzięki płycie „The fame”, wspomniany album już zawsze będzie postrzegany jako obowiązkowa pozycja dla tych, którzy chcą być uważani za znawców muzyki, a prócz tego będzie doskonałym przykładem na to, że nawet w dobie kryzysu zdeterminowany i kreatywny artysta jest w stanie skutecznie się przed nim obronić.

W ramach ciekawostki podam, że na liście publikowanej przez magazyn „Billboard” przeznaczonej dla albumów z muzyką elektroniczną (zestawienie nosi nazwę Top Electronic Albums) krążek „The fame” spędził na szczycie już w sumie 66 tygodni i w minionym tygodniu również był na 1. miejscu. Jak zatem widać, na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI w. to właśnie Gaga dyktuje w branży, jak ma brzmieć współczesna muzyka.

fot. okładka przygotowana dla utworu „Dance in the dark” Lady Gagi, który brano była pod uwagę jako potencjalny singiel (kolejny po „Telephone”), ale na oficjalnego singla wybrano ostatecznie utwór „Alejandro” (plus.google.pl)